Obcokrajowcy w Ekstraklasie. Niektórym najchętniej dalibyśmy kopa w dupę i dożywotnie zakazy stadionowe, na szczęście są i tacy, którzy bronią ich dobrego imienia. Ocenić każdego z osobna i wydać werdykt: szrot or not? Łatwizna. Poszliśmy więc o krok dalej. Sprawdzamy, jak stranieri spisują się w grupie, gdy w mniejszym lub większym stopniu opiera się na nich drużynę.
W ostatnich latach bywały bowiem nawet sytuacje, w których piłkarze spoza Polski stanowili większość zawodników puszczanych do boju przez trenerów w konkretnych rozgrywkach. Rekord ostatniego pięciolecia należy do krakowskiej Wisły, która z Lameyem, Jaliensem czy Genkowem na murawie, a Robertem Maaskantem na ławce miała podbić Champions League. Ostatecznie jako ustępujący mistrz Polski wylądowała na 7. miejscu w lidze i do dziś nie może pozbyć się finansowej czkawki z tamtego okresu.
Równo w połowie zatrzymał się też licznik Zagłębia Lubin rok później. Miedziowi zebrali wtedy u siebie prawdziwy skład węgla i papy, a czołówka listy wstydu wygląda następująco: Godal, Reina, Bilek, Tunczew, Widanow, Lira. Konsekwencje w postaci spadku przyszły dopiero rok później, gdy zamiast walczyć o pozostanie perły wśród tych wszystkich odpadów, Costy Nhamoinesu, dokooptowano kolejnych artystów ze spalonego teatru pokroju Elvedina Dzinicia czy Johana Bertilssona.
W obu klubach wyciągnięto jednak wnioski, a obecnie liczba rodzimych graczy jest w nich znacznie wyższa, po zaciągi zagraniczne sięga się zaś z dużo większą wstrzemięźliwością. Dość powiedzieć, że w Zagłębiu jest ich o ponad połowę mniej, a cztery lata od pamiętnego dwumeczu z APOEL-em, liczba grających w Wiśle stranierich spadła z 15 do zaledwie 5. Obyło się bez ubytków na jakości – Zagłębie tak wysoko jak po jesieni nie było od bardzo dawna, a i miejsca osiągane przez klub z Krakowa w ostatnich sezonach ani razu nie były gorsze od tego wywalczonego z piętnastką Maaskanta. Dopiero w obecnym wyniki Białej Gwiazdy drastycznie się pogorszyły i akurat tutaj jako pierwsze na myśl przychodzi właśnie zagraniczne nazwisko. Stilić.
Jakości, jaką w Krakowie, a wcześniej również w Poznaniu dawał Bośniak, nie sposób kwestionować. Absolutny top, gdy mówimy o obcokrajowcach w naszej lidze i koronny argument w rękach zwolenników szukania poza granicami kraju. Lechowi, który Stilicia wynalazł dla Ekstraklasy trzeba zresztą przyznać, że miał nosa do zagranicznych wzmocnień. Bez nich o mistrzostwo wywalczone rok temu byłoby dużo trudniej. Liczba obcokrajowców w klubie w mistrzowskich rozgrywkach była bowiem najwyższa na przestrzeni ostatnich sześciu lat, a swój wkład w wywalczenie tytułu miało aż czternastu graczy. Wśród nich tak kluczowi jak Sadajew, Douglas, Arajuuri czy przede wszystkim Hamalainen.
Fin spróbuje teraz obronić mistrzowski tytuł z Poznania w Legii, która również bardzo często korzystała ze stranierich. Co prawda przejechała się nie raz na ananasach pokroju Kehlara, Antolovicia, Mezengi, Blanco czy Novo, ale też ciężko wyobrazić sobie dwa tytuły mistrzowskie z rzędu bez udziału Ljuboji, Kuciaka czy Radovicia. O ile pierwsze mistrzostwo w 2013 roku zdobyto jeszcze przy dużej przewadze Polaków (16 do 9), o tyle obrona tytułu przypadła już w udziale 13 stranierim.
Lech i Legia to jednak kluby, w których fundusze na transfery i skauting pozwalają na więcej, dlatego też obcokrajowcy sprowadzani do Poznania i Warszawy zwykle są już graczami już pozytywnie zweryfikowanymi w nieco słabszej lidze lub znajdującymi się w trudnym momencie kariery, ale dysponującymi rozpoznawalnym nazwiskiem.
Tych drugich sporo znalazło się też w kadrze Piasta Gliwice na ten sezon. Efekty widać od razu. Z drugiej strony trzeba też zauważyć, że gdy kadra przesycona była wynalazkami z zagranicy, Piastunki pikowały w dół, ocierając się nawet o strefę spadkową.
Jeśli jednak bliżej przyjrzeć się kadrze obecnego lidera z ostatnich dwóch lat, nie sposób nie zauważyć dużego nagromadzenia hiszpańsko-portugalskich „erasmusów”/kumpli Angela Pereza Garcii (niepotrzebne skreślić). Bo trudno piłkarzami nazwać Rabiolę, Nikiemę czy Amine Hadja Saida. Gdy zaś stawiano na Polaków uzupełnionych piłkarzami z południa Europy – głównie Czech, Słowenii i Słowacji – wypaliło doskonale. Brosz wszedł z taką ekipą do Ekstraklasy, a później również do pucharów, a to co w obecnie robi z nią Latal to po prostu majstersztyk.
Wyciąganie wniosków z własnych błędów świetnie poszło natomiast w Szczecinie i Krakowie – Pogoń i Cracovia z najniższą liczbą obcokrajowców od lat w tym momencie biją się o podium, podczas gdy trzy sezony temu obie te ekipy musiały do samego końca bić się o utrzymanie. Pogoni z wyrobami djoussopodobnymi udało się uciec spod topora, Cracovia ze swoją parszywą trzynastką została wyrzucona za ekstraklasowe drzwi na zbity pysk. Od tamtej pory oba kluby regularnie idą w górę i nie sposób nie dostrzec związku takiego stanu rzeczy z ograniczoną co najmniej o połowę liczbą stranierich. Nie wspominając już o odkryciu dla ligowej piłki rodzimych perełek – Kapustki, Dąbrowskiego, Zwolińskiego czy Czerwińskiego.
Na odstawieniu zagranicznych nabytków świetnie wyszli swego czasu również w Kielcach. W sezonie 2011/2012 Korona wykręciła wynik mocno ponad stan – 5. miejsce na finiszu rozgrywek, ze stratą zaledwie 8 punktów do mistrzowskiego Śląska Wrocław. Którego zresztą kielczanie pokonali wtedy zarówno u siebie, jak i na wyjeździe. Ilu obcokrajowców było do tego potrzebnych? Zaledwie trzech. Od tamtej pory kolonia z czterech stron świata sukcesywnie się powiększała, zajmując miejsca zawodnikom z polskim paszportem. Efekt? Korona na dobre ugrzęzła w dolnej połówce tabeli.
Przypadek? Ciężko o nim mówić, gdy bardzo podobny obrót sprawy przybrały także w Gdańsku. Najwyższe w ostatnich sześciu latach 4. miejsce osiągnięto z zaledwie 6 obcokrajowcami, zdecydowanie stawiając natomiast na talenty stąd – dość wymienić Tuszyńskiego, Frankowskiego czy Dawidowicza. Zmiana właściciela i większe fundusze miały sprawić, że jakość piłkarska jeszcze pójdzie w górę. Patrząc na to, gdzie dziś jest wymieniona trójka, a jak obecnie wygląda polityka kadrowa i gra Lechii, można nabrać co do tego wątpliwości.
W pozostałych klubach trudno szukać aż tak zdecydowanych tendencji, choć w kilku były sygnały, że opłaca się stawiać na naszych. W Podbeskidziu – podobnie jak w Lechii i Koronie – najlepiej było wtedy, gdy procentowy udział stranierich był najniższy, a o wyniki walczyli w większości Polacy. To wciąż tylko 10. miejsce, ale ani wcześniej, ani później Górale nie byli wyżej. Górnik Łęczna natomiast swój awans do Ekstraklasy wywalczył nie wtedy, gdy niemal 1/3 kadry stanowił zaciąg zagraniczny, a w momencie, kiedy ograniczono go do 4 bardzo dobrze przemyślanych nazwisk, skrojonych idealnie na potrzeby klubu z Lubelszczyzny: Mraz, Kozacuks, Bielak i Bożok.
O potędze tkwiącej w udanej i – co by nie mówić – szczęśliwej selekcji przekonali się też w Białymstoku. Najlepszy aż do poprzedniego sezonu rezultat z ostatnich lat, a więc 4. miejsce w 2011 roku wywalczono przy dużym udziale obcokrajowców, ale gdy mocno stawiano na nich w kolejnych latach, Jaga znajdowała się regularnie poza górną połówką tabeli. Hitem były lata 2012-2014, gdy na liście płac znalazł się mocno nieświeży dżemik: Rajalakso, Perovuo, Savalnieks, Kim, Gusić, Hanzel, Pejović… Z drugiej zaś strony udało się wyłowić cho
by Daniego Quintanę.
I to właśnie ze względu na takie nazwiska z pewnością nie warto zaprzestawać poszukiwań poza granicami kraju. Naszym prezesom zalecamy jednak natychmiastowy zimny okład na głowę, gdy tylko agent na stół wyłoży cv w obco brzmiącym języku. Jak pokazuje historia, zbyt wiele bezmyślnie zaakceptowanych aplikacji spływających z różnych stron świata rzadko okazuje się być bezawaryjnym wyciągiem na sam szczyt. Częściej to po prostu żelazna kotwica, której zbyt duży ciężar może szybko sprowadzić klub na samo dno.
Pod uwagę brani byli tylko zawodnicy, który rozegrali w analizowanym sezonie co najmniej jedno spotkanie
SZYMON PODSTUFKA