Pamiętacie Krzysztofa Ratajczyka? Byłego reprezentanta Polski swego czasu uwielbiali kibice Rapidu Wiedeń. Był twardzielem, był idolem, był kapitanem. Do czasu – aż przeszedł do lokalnego rywala, Austrii. Wówczas miłość zamieniła się w nienawiść. I to do tego stopnia, że kilka dni po derbowym starciu Ratajczyk został… pobity przez fanów swojego dawnego klubu. Jak by powiedział Stefan „Siara” Siarzewski: tego Rapidu, co to za chwilę zagra w Sosnowcu z Rakowem Częstochowa.

17 marca 2002 roku. Ruchliwa Hütteldorfer Straße w centrum Wiednia. Zbliża się godzina 20, ulicę oświetla blask latarni.
Barczysty mężczyzna czeka na przystanku Waidhausengasse, wypatrując zbliżającego się autobusu.
– Christof? – słyszy, a agresywny ton nie pozostawia wątpliwości, że ktoś właśnie szuka kłopotów. Na dźwięk swojego imienia mężczyzna odwraca się natychmiast.
– O co chodzi? – pyta, a gdy dostrzega czterech nadciągających facetów, samemu wychodzi im naprzeciw.
Dalszego ciągu rozmowy już nie ma. Są za to ciosy.
Nazajutrz austriackie media informują: „Obrońca Austrii Wiedeń Krzysztof Ratajczyk zaatakowany na ulicy!” – donosi „Der Standard”, relacjonując powyższy przebieg zdarzeń.
„Jeden z mężczyzn miał uderzyć go przedmiotem, którego nie potrafiono zidentyfikować” – informuje gazeta. „Mimo opuchlizny, licznych otarć i podbitego oka Ratajczyk kolejnego dnia pojawił się na treningu” – dodaje.
Krzysztof Ratajczyk w Rapidzie. Od kapitana do zdrajcy
Jedenaście dni wcześniej Ratajczyk rozegrał swój trzeci ligowy mecz dla Austrii Wiedeń. Pierwszy derbowy po tej stronie barykady. Podczas spotkania kibice Rapidu chóralnie wyzywali go od Judaszy. Przed nim – ulice miasta zalały wyrzucone karteczki wzywające do policzenia się „ze zdrajcą”.
Ratajczyk na boisku spędził 90 minut, dostał żółtą kartkę, a jego nowy klub zremisował z poprzednim 1:1.
Kartkę w tym mecz obejrzał też Adam Ledwoń, kolega Ratajczyka z nowej ekipy, a z ławki w drużynie Austrii na boisko wszedł także Tomasz Iwan. Po drugiej stronie – grał Marcin Adamski, trzykrotny reprezentant Polski. Na ławce trenerskiej Rapidu zasiadał zaś legendarny Lothar Matthaeus.
A przecież jeszcze parę miesięcy wcześniej w derbowym starciu Matthaeus ustalanie składu zaczynał właśnie od Ratajczyka. Zresztą listopadowy mecz też zakończył się wynikiem 1:1. Polak był w jego zespole kapitanem – opaskę nosił choćby w meczach Pucharu UEFA, gdy jako obrońca Rapidu próbował powstrzymywać wschodzącą gwiazdę PSG, Ronaldinho. A z ławki paryżan temu pojedynkowi przyglądali się Mikel Arteta i Nicolas Anelka.
Zimowe przejście z Rapidu do Austrii nawet po latach budziło w fanach pierwszej z drużyn gwałtowne emocje. Czuli się zdradzeni, porzuceni.
– Z Polski? To miło, ale Ratajczyk to pajac – takimi słowami przywitany został jeden z dziennikarzy Weszło, gdy parę lat temu znalazł się pod stadionem im. Ernsta Happela.
– Ratajczyk poszedł dla pieniędzy, historia jakich wiele. Taki niby z niego Rambo, a wybrał euro – dodawał Martin, kibic Rapidu.
A Ratajczyk po latach przyznawał, że po części tak właśnie było. Ale też – że przeszedł po prostu do mocniejszego klubu. To z Austrią wywalczył swoje pierwsze zagraniczne trofea – mistrzostwo i puchar.

Warszawa zamiast Poznania. „Nic nie powiedzieli, tylko wylali mi piwo na głowę”
Od zawsze był niepokorny. Działał po swojemu, nie ulegał zewnętrznej presji. A scena spod wiedeńskiego przystanku nie była jedyną, gdy musiał za to zapłacić.
Urodzony w Poznaniu obrońca grał w młodzieżowych drużynach Warty, gdzie uchodził za wielki talent. Siłą strzału z lewej nogi – potrafił zabić. Już wtedy grał bezkompromisowo, twardo, nieustępliwie. Miał do tego warunki – 186 cm wzrostu i szerokie barki sprawiały, że przeciwnicy odbijali się od niego niczym tyczki.
W Wielkopolsce oczekiwano, że przejdzie do Lecha Poznań. Ale on wybrał Legię Warszawa. I lata później okazało się, że kibice o tym nie zapomnieli.
„Już grałem w Austrii, kiedy przyjechałem do Poznania. Poszedłem z kolegą na piwo i przy stoliku stanęło trzech karków. – Wyjdź – powiedzieli. – Dlaczego? – zapytałem. Nic nie odpowiedzieli, tylko wylali mi piwo na głowę” – opowiadał sam Ratajczyk w materiale dla Przeglądu Sportowego.
Transferu do Legii jednak nie żałował. W ciągu pięciu lat gry zapracował sobie na miano idola. Bo i było za co go pokochać – z rzutów wolnych posyłał bomby, królował na lewej stronie boiska, do tego warszawskim kibicom imponował image ulicznego twardziela. Kolczyk w uchu i zawadiacka, krótka fryzura sprawiła, że w latach 90. połowa chłopaków chciała strzyc się „na Rataja”.
Mimo młodego wieku szybko zyskał szacunek u kolegów. Był w radzie drużyny, zdobył dwa mistrzostwa Polski, był częścią zespołu, który dotarł do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Choć oba mecze z Panathinaikosem oglądał akurat z ławki.
Szczególnie pamiętny musiał być dla niego mecz ostatniej kolejki sezonu 1993/94. Wówczas terminarz ułożył się tak, że o mistrzostwie decydował… bezpośredni mecz Górnika Zabrze z Legią. Prowadzenie szybko objęli zabrzanie, ale nie utrzymali go do końca. Kontrowersyjne do dziś spotkanie kończyli w ośmiu – trzej piłkarze obejrzeli czerwone kartki. Wszyscy za faule na Ratajczyku.
Osłabiony Górnik nie zdołał utrzymać przewagi. W 70. minucie do bramki trafił Adam Fedoruk i tytuł powędrował na Łazienkowską. A „Rataj” wyrósł na bohatera.
Wymiana koszulek z Cantoną
Po pięciu latach w Legii przyszedł czas na zagraniczny transfer. I tak jak w Warszawie, u Hütteldorferów też błyskawicznie zaskarbił sobie sympatię. Austriacy cenili jego siłę i defensywne rzemiosło, a w intensywnej lidze pozyskanie twardego, agresywnego, bezkompromisowego obrońcy było na wagę złota.
Zwłaszcza, że gdy trzeba było, ten lewą nogą rozrywał siatki w bramkach.
W barwach Rapidu też zagrał w Lidze Mistrzów. Choćby z Manchesterem United – tym z Beckhamem, Giggsem i Cantoną, z którym wymienił się zresztą koszulkami. I z Juventusem – tym z Zidanem, Del Piero i Deschampsem.
Należał do grona najlepszych obrońców, po latach został nawet wybrany do najlepszej jedenastki obcokrajowców austriackiej Bundesligi. Był kluczową postacią drużyny, został – co dla obcokrajowca rzadkie – kapitanem. Kibice go uwielbiali.
Aż przeszedł do lokalnego rywala.
FC Polska Wiedeń, zniknięcie z mediów i… kasyno
To był moment, który w dzielnicy Hütteldorf zburzył pomnik Ratajczyka – i sprawił, że doszło w niej nawet do pobicia. Dla fanów Rapidu stał się zdrajcą, Judaszem.
Dla fanów robotniczego Rapidu nie było gorszej obelgi niż przejście do lokalnego rywala. A sam piłkarz twierdził, że przecież po prostu zmienił pracodawcę – a jako obcokrajowiec nie miał żadnych głębszych związków z poprzednim klubem. Ot, przystanek w karierze. Zgłosił się lepszy klub, skorzystał z okazji.
I faktycznie – tej tezy broni choćby fakt, że to z Austrią obrońca sięgał po swoje pierwsze trofea na obczyźnie. To z nią zdobywał swoje pierwsze mistrzostwo kraju, to z nią dwukrotnie triumfował w Pucharze.
W Austrii – choć już w znaczeniu kraju – pozostał zresztą do dziś. To z tym państwem związał się po karierze. Do Polski zagląda rzadko.
– W Polsce jestem dwa razy w roku. Siadam do stołu z teściem, pijemy flaszeczkę i jestem szczęśliwy – mówił parę lat temu w rozmowie z Mateuszem Skwierawskim w Sportowych Faktach.
To zresztą jeden z nielicznych wywiadów, których udzielił. Odciął się nie tylko od mediów, ale i od piłki.
– Jeśli zapytasz mnie o skład [reprezentacji – przyp.], to całego chyba nie wymienię… Znam Lewandowskiego, znam Milika, znam Krychowiaka – mówił z kolei Sebastianowi Staszewskiemu w rozmowie dla Polsatu Sport, zaledwie trzy miesiące przed Euro 2016.

Legia w Lidze Mistrzów. Przy piłce Krzysztof Ratajczyk i Leszek Pisz
Choć przecież na początku sam próbował zostać przy piłce. Założył nawet klub FC Polska Wiedeń, został jego trenerem, w trzy sezony zrobił trzy awanse. Ale wkrótce do futbolu się zraził, twierdząc, że otoczenie częściej go wykorzystuje, niż docenia.
Szukał więc normalnej pracy. A to wcale nie było łatwe.
– Krzysiek nie miał planów – przyznaje we wspomnianej rozmowie ze Skwierawskim jego żona, Edyta. Zatrudnił się więc w… kasynie, gdzie pracował jako krupier. Rozdawał karty, kręcił kołem ruletki, ogłaszał wyniki. I patrzył jak ludzie codziennie tracą swoje pieniądze. Nie raz i nie dwa padał ofiarą frustratów, którzy wyładowywali swoją złość na osobie, która rozdała ostatnią kartę. W końcu stwierdził, że za wiele go to kosztuje, zrezygnował i poszukał czegoś „normalniejszego” – zatrudnił się w roli pracownika banku.
Dziś wywiadów praktycznie nie udziela. W jednym z ostatnich stwierdził, że woli poczytać książki, a tych otwartych ma nawet kilka naraz. Szczególnie fascynuje go tematyka II wojny światowej.
Może i nic dziwnego – przez wiele lat wojną było też jego życie. Na boisku i poza nim.
CZYTAJ WIĘCEJ O LIDZE KONFERENCJI NA WESZŁO:
- Inaki Astiz: Praca do końca roku? Nie mam takich informacji
- Frederiksen odsłania karty. Dwie nieobecności przed Lausanne
- Piotr Parzyszek: Marzyłem o Azji, a trafiłem do KuPS [WYWIAD]
Fot. Newspix.pl