Plan był prosty – awans do Serie A, utrzymanie się wśród najlepszych i ustabilizowanie pozycji we włoskiej elicie. Joey Saputo nie wierzy w półśrodki i pierwszy punkt planu jego Bologna wykonała w tempie ekspresowym, choć nie bez turbulencji. Prawdziwe kłopoty odnalazły ich dopiero w ekstraklasie, gdzie mocnemu na papierze zespołowi cały czas czegoś brakowało. Rossoblu byli jak maszynowo szyty garnitur – wysoka jakość wykonania, wszystko dopięte na ostatni guzik. Brakowało tylko jednej rzeczy. Zaledwie 21 gramów tego, co w twór może tchnąć tylko prawdziwy rzemieślnik. Nie czarodziej, bo nikt Roberto Donadoniego za takiego nie uznaje. To tylko, albo też aż, piekielnie zdolny fachowiec, który dał Bolognie utraconą przed sezonem duszę.
J&J – AMERYKAŃSCY BOHATEROWIE
11 maja 2014 roku, Bologna spada do Serie B, druga liga jawi się jednak jako najmniejsze zmartwienie. Na horyzoncie majaczy się bowiem widmo, które zawsze jest w pobliżu włoskiej piłki. Bankructwo, bo o nim mowa, zebrało już żniwo w Bari, kolejna na liście kostuchy miała być drużyna z Bolonii. Zbawienie przybyło z Ameryki Północnej i miało dwóch ojców – Joe Tacopinę oraz Joey’a Saputo.
Pierwszy z nich, z zawodu adwokat, nieudanie próbował przejąć Bolognę już w 2008 roku, co powetował sobie w trzy lata później, wchodząc w skład konsorcjum, które kupiło AS Romę. W jego ojczyźnie mało kto jednak zdaje sobie sprawę z jego interesów we Włoszech. W USA znany jest przede wszystkim jako adwokat-celebryta, który często występuje jako ekspert w telewizji, a na swoim koncie ma między innymi obronę znanego bejsbolisty Alexa Rodrigueza. Kancelaria „Tacopina Law” jest natomiast jedną z wiodących na Manhattanie.
Biznesmen Joey Saputo w futbolu za oceanem siedzi już od ponad 20 lat – w 1993 roku miał kaprys, by stworzyć swój własny klub – tak powstał Montreal Impact, który od trzech lat występuje w amerykańskiej MLS (a najlepszym strzelcem w historii jest, znany skądinąd w Bolonii, Marco Di Vaio). Skąd wziął na to pieniądze? Rodzina Saputo w USA to nie byle ułomki, lecz właściciele dziesiątej co do wielkości korporacji mleczarskiej, w której Joey pracował od momentu ukończenia 21 roku życia.
JESTEŚ FENOMENEM, MAESTRO, CZYLI TAM I Z POWROTEM
Wróćmy jednak do tematu – gdy nowi właściciele przejmowali Bolognę, ta zajmowała piąte miejsce w tabeli Serie B, trzymając się za plecami Frosinone. Klubu, którego nie było im już dane dogonić, za co wina spadła głównie na Diego Lopeza. Na stanowisku zastąpił go, tydzień przed rocznicą spadku do drugiej ligi, Delio Rossi. Z dość jasnym celem, w postaci powrotu do Serie A. Właśnie od wyników na finiszu rozgrywek miał zależeć jego krótki, bo zaledwie półtora miesięczny kontrakt. Awans do elity zapewnił mu przedłużenie umowy o rok i spokój w budowaniu składu do walki o utrzymanie się w miejscu, do którego Bologna historycznie po prostu należy.
Personalnie drużyna imponowała. W składzie pojawili się bowiem byli, obecni i niedoszli reprezentanci Włoch. Prawdziwe gwiazdy, jak na proporcje, było nie było, beniaminka rozgrywek. Rossoblu straszyli nazwiskami – Destro, Giaccherini, Acquafresca, czy Brienza mieli zapewnić potężną ofensywę, podczas gdy Mirante był pewnikiem jakości między słupkami. Dodajmy do tego mieszankę doświadczenia z młodością w obronie i pomocy, z przyszłością w postaci Mbaye, Masiny, Donsaha, Crisetiga oraz Taidera. Jak dla mnie, na papierze, drużyna na co najmniej środek tabeli.
Tymczasem po dziesięciu kolejkach i zgromadzonych zaledwie sześciu punktach, zdobytych zresztą na pozostałych dwóch beniaminkach, Rossoblu “dumnie” otwierali strefę spadkową. Bolało tym bardziej, że żadna z ośmiu porażek nie kończyła się przewagą rywala więcej niż dwoma bramkami. Jedynie Juventus zdołał wbić drużynie Delio Rossiego trzy gole, a aż pięć przegranych kończyło się na styku (0:1, bądź też 1:2). Bologna nie wyglądała tragicznie, jednak od startu sezonu czegoś brakowało. Piłkarze wyraźnie męczyli się, a Delio Rossi nie potrafił odnaleźć sposobu na wyjście z matni. Czara przelała się wraz z ostatnią październikową kolejką, gdy beniaminek poległ z Interem 0:1, mimo gry w przewadze po czerwieni dla Felipe Melo. Delio podziękowano za współpracę.
Tematem na zupełnie inną historię jest to, kto właściwie trenera Bologny zwolnił. Asystę przy golu dającemu komplet Interowi zaliczył bowiem Adem Ljajić. Tak, ten sam, który dostał w pysk od Rossiego podczas wspólnej pracy w Fiorentinie za ironiczne „świetna robota maestro, naprawdę jesteś fenomenem” i nieśmiałą prośbę o powrót szkoleniowca do łona matki. To wszystko za nieoczekiwaną zmianę w meczu z Novarą. Lista szaleństw bałkańskich piłkarzy we Włoszech jest o wiele dłuższa, zostawmy ją tedy na inną okazję.
Ponownie wracając do meritum – Delio Rossiego obarczono więc winą za wszelkie niepowodzenia i pożegnano się z nim niezwłocznie. Gdyby przyszło jednak do rzucania kamieniami, to Saputo musiałby odłożyć swój i stanąć ramię w ramię ze zwolnionym trenerem. Kolejny właściciel klubu we Włoszech zapomniał bowiem, że to, co dzieje się wokół drużyny, ma wpływ na wyniki. Zawsze. A kłótnia dwóch decyzyjnych w Bolonii nie mogła wróżyć niczego dobrego.
BURZA W SZKLANCE WODY
W momencie, gdy p. Saputo i p. Tacopina zgodnie zdecydowali o obraniu innych dróg, Pan Saputo pragnie życzyć p. Tacopinie sukcesów w przyszłym życiu zawodowych, podczas gdy Pan Tacopina jest przekonany, że przy finansowym wsparciu i przewodzeniu p. Saputo Bolognę FC 1909 będzie czekać świetlana przyszłość.
Brzmi zbyt pięknie, by oficjalny komunikat o zakończeniu współpracy uznać za szczery. Oczywiście rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana i brudna. Nikogo nie zaskoczę pisząc, że poszło o pieniądze, a Joe (jak już wspomniałem adwokat z zawodu) pozwał Joey’a do sądu za nieopłacenie prezydenckiej pensji opiewającej na 800 tysięcy euro (plus 400 tysięcy zmiennych za wyniki drużyny). Dodatkowo Tacopina domniemywał, iż jego partner biznesowy nie spłacił należności za przejęcie części udziałów w klubie – gdy Rossoblu przechodzili w ręce duetu zza Oceanu, ponad połowa akcji należała do nowojorskiego prawnika.
Po tygodniu niepewności wszystko zakończyło się polubownie i rozeszłoby się najpewniej po kościach… gdyby do publicznej wiadomości nie wypłynęła treść pozwu. W tym bowiem dowiadujemy się o dotychczasowej miłości Saupto do klubu:
Wiesz co? A może nie wyłożę pieprzonych pieniędzy na zawodników i zostaniemy w Serie B, mam to w dupie. (…) Nie znam połowy pierdolonych piłkarzy, jeśli zapytasz mnie kto jest dziewiątką w składzie, to nie byłbym w stanie odpowiedzieć.
Nie brzmi to zbyt krzepiąco i na pewno nie pomogło w budowaniu atmosfery w szatni. Bo choć słowa te zostały wypowiedziane przed rokiem i wiele od tego czasu w podejściu Saputo się zmieniło, to wciąż musiały zaboleć piłkarzy, którzy wywalczyli mu profit w postaci awansu do Serie A. Jednocześnie nie dam sobie wmówić, że nikt w klubie nie dotarł do łatwo dostępnych urywków pozwu. Podejrzewam, że adwokat-celebryta Tacopina już o to zadbał.
TRENERZY Z KLASĄ
W właściciela obecnego i byłego nie wdali się na szczęście (ponownie – były i obecny) trenerzy, których wybierał dyrektor sportowy, Pantaleo Corvino. Dlatego też, gdy Rossi po zwolnieniu spotkał się z Donadonim na kolacji, by omówić z nim skład z jakim go zostawia, Corvino mógł tylko z zadowoleniem powiedzieć „potwierdza się, że postawiliśmy na odpowiednich fachowców i, przede wszystkim, ludzi”. Na spotkanie nalegał Donadoni, który chciał poznać drużynę z pierwszej ręki i udało mu się to w kilka godzin po objęciu stanowiska. Spotkanie uwiecznił (kalkulatorem) jeden z kibiców, który przechodził akurat obok hotelu Calzavecchio, w którym rozmawiali trenerzy.
POCHWAŁA GENIUSZU PROSTOTY
Już na starcie widzimy więc doskonale podejście Donadoniego do bycia trenerem. Przede wszystkim być człowiekiem – ta dewiza zdaje się przemawiać w każdym działaniu Roberto, co potwierdzało się już w Parmie – Uciec z tonącego okrętu, to byłoby tchórzostwo! – wyjaśniał pozostanie na stanowisku trenera Gialloblu do samego, smutnego końca klubu. Nie bez echa przeszła zresztą historia, w której szkoleniowiec zabierał na obiady młodego bramkarza parmeńczyków, który z podpisanego z Crociati pierwszego profesjonalnego kontraktu nie ujrzał złamanego centa. Karma wraca – 52-latek otrzymał nagrodę imienia Giacinto Facchettiego przyznawaną za to co piękne i właściwe w futbolu. Przed nim z wyróżnienia cieszyli się chociażby Francesco Totti, Javier Zanetti, Eric Abidal, czy Cesare Prandelli.
To miało jednak miejsce przed zaledwie kilkoma dniami, a metamorfoza Bologny trwa od ponad miesiąca. Rossoblu od przejęcia drużyny przez Donadoniego tylko wygrywali, strzelając pięć i nie tracąc żadnej bramki. W rozmowie z mediami wątpliwości nie miał Emanuele Giaccherini – Donadoni wprowadził inną mentalność, zmienił sposób myślenia w drużynie. Po prostu przypomniał nam, że futbol to przede wszystkim radość z gry i mamy ją czerpać z każdego meczu.
Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, że w Bolognie zmieniła się mentalność i atmosfera wokół drużyny, to rozwiane zostaną one po obejrzeniu wideo, na którym dwóch zawodników – Da Costa i Gastaldello – sprzedaje bilety na mecz Rossoblu z AS Romą. Niby nic wielkiego, ale serce roście. Myślę, że warto poświęcić te kilka minut, nawet w wypadku nieznajomości języka.
Wyżej wspomniany Giaccherini zauważył również, że trener nie wymaga od nikogo goli, liczy się dla niego przede wszystkim praca dla drużyny. Trafienia miały przyjść same. Idealnym odzwierciedleniem kolejnego prostego założenia jest Mattia Destro, który zesłany na peryferie futbolu z Rzymu i Mediolanu, nie potrafił się odnaleźć. Gdy pojawiał się na boisku, nie było widać gwiazdy na jaką liczyli kibice, rossoblu grali właściwie w dziesiątkę. Po golu z Atalantą dziennikarze w Bolonii zgodnie stwierdzili – Destro nie wrócił, on dopiero dojechał… i oby został już na stałe. Co zmienił Donadoni, poza daniem mu większego wsparcia kolegów z ataku? „Poprosiłem go o 2-3 sprinty do piłki mniej. Chciałem, by siły zachował na pozostałe rajdy, dzięki czemu miało one stać się szybsze i bardziej zdeterminowane” – efekty przyszły z Atalantą.
Co jeszcze nowego wprowadził Donadoni? To trener, który wymaga od zespołu pełnego zaangażowania – 107 kilometrów przebytych przeciwko Atalancie (która zaliczyła 98 km), z czego ¾ w biegu, świetnie to obrazuje. Podobnie zresztą, jak statystyka przewinień – Bologna Donadoniego w meczu z Atalantą popełniła 22 faule, czyli dwa razy więcej niż przeciętnie do tej pory! Nowy szkoleniowiec nalega również na przeniesienie ciężaru gry na połowę przeciwnika i dużą wagę przykłada do odbiorów już w strefie środkowej – aż 16-krotnie bolończycy przejmowali futbolówkę około 50 metra, często podwajali krycie uprzykrzając życie rywalom. – Nie lubię dostosowywać się do przeciwnika, to nieefektywne. Dobrze jest narzucić swój styl gry, mieć więcej opcji taktycznych, by móc reagować na boiskowe wydarzenia – nic dodać, nic ująć panie trenerze Donadoni!
Włoskie media są zgodne – choć Donadoni nie jest czarodziejem-cudotwórcą, to aktem czystego geniuszu była decyzja, by przy prowadzeniu 2:0 z Atalantą wprowadzać za Donsaha, (defensywnie nastawionego pomocnika) mającego zdecydowanie więcej wspólnego z ofensywą Brienzę. Geniusz z domieszką śmiertelnego ryzyka – trener wiedział jednak co robi. Doświadczenie 36-latka i jego wysublimowana technika miały sprawić, że pracując w pomocy (!) przetrzyma grę, spowolni ją i będzie utrzymywał się przy piłce. A że przy okazji ustalił wynik? Od tego jest instynkt napastnika, czyż nie? Wejście Brienzy na boisko to moment, w którym Bologna była już w pełni drużyną Donadoniego. Znowu zwyciężyła prostota – Brienza znalazł się w drugiej linii, wejście ofensywnego zawodnika pozwoliło zagrać… bardziej defensywnie. Wszak rossoblu przeszli wówczas z 4-3-3 na 4-5-1 i właśnie w tym ustawieniu wypunktowali La Dea.
Zwycięstwo nad mocną drużyną z Bergamo sprawiło, że zarówno w drużynę, jak i kibiców tchnięta została nowa nadzieja i piłkarze na mecz z Hellasem nie jechali tylko z podbudowaną pewnością siebie, ale przede wszystkim z 1,5 tysiąca fanatyków na trybunach, którzy przebyli 150 kilometrów, by dopingować zespół. Ten nie zawiódł i zdobył kolejny komplet, tym razem zwyciężając 2:0, a goście bez kłopotów zagłuszali pozostałe, zapełniające Stadio Marc’Antonio Bentegodi, 16 tysięcy miejscowych.
DO ŚWIATŁA
Zaledwie tydzień wystarczył, by dźwignąć wiekowy klub z kolan i uciec ze strefy spadkowej. Zaledwie kilka dni, by odnaleźć zaginioną duszę klubu, któremu Serie A należy się jak psu buda. To dopiero początek drogi Donadoniego i spółki, najwyższy czas pokazać prawdziwy charakter. Najbliższe kolejki dobitnie bowiem wykażą, z jakiej gliny ulepiony jest zespół z Bolonii. Przed nimi trzy bardzo trudne sprawdziany – z Romą, Torino i Napoli. Jestem dziwnie spokojny. Może nie o wynik, bo więcej niż 2-3 punkty ze zbliżających się pojedynków będzie ogromnym sukcesem, ale o drużynę samą w sobie. Wiem, że pokażą determinację, charakter – postawią się wyżej notowanym rywalom. Być może zejdą z boiska pokonani, ale z podniesionymi głowami. Podobnie zresztą zakończą obecny sezon. Wspomnicie moje słowa.
TOMASZ LUBCZYŃSKI