Reklama

Na to czekali kibice. Lech Poznań znów zagrał jak mistrz

Aleksander Rachwał

23 lipca 2025, 12:25 • 7 min czytania 31 komentarzy

Do końca spotkania Lecha Poznań z Breidablik pozostawało około dwadzieścia minut, gdy po trybunach stadionu przy Bułgarskiej przemknęła meksykańska fala. Stadion nie był wypełniony po brzegi, więc gdyby po dotarciu do którejś z pustawych krawędzi trybun fala wyhamowała niczym jej prawdziwy, wodny odpowiednik po osiągnięciu piaszczystego brzegu, nie byłoby to szczególnie zaskakujące. Ludzie dawali się jednak ponieść entuzjazmowi i oddzieleni od siebie kilkoma lub kilkunastoma metrami pustych krzesełek podrywali się z miejsc, dając fali płynąć. Ten entuzjazm wywołał wczoraj swoją grą Lech Poznań. Mimo że szybko rozstrzygnął rywalizację, płynął dalej, wyprowadzał kolejne ciosy, nie dawał rywalowi wytchnienia, choć ten nie pragnął już niczego więcej. Tego należy oczekiwać od mistrza i poznański zespół wczoraj tym oczekiwaniom sprostał.

Na to czekali kibice. Lech Poznań znów zagrał jak mistrz

Idąc na stadion, nie wiedziałem czego się spodziewać. Oczywiście, obiektywnie nie dało się nie traktować Lecha jako niekwestionowanego faworyta, ale ostatnie wyniki i gra Kolejorza nie napawały optymizmem. Aurę niepokoju zagęszczały pobrzmiewające tu i ówdzie głosy ekspertów ostrzegających, że Breidablik to solidna drużyna, że jest w rytmie meczowym, że trzeba na nich uważać. Do tego ta nieszczęsna Islandia. Trzy lata od ostatecznie zakończonej zwycięsko przeprawy z Vikingurem, nad Bułgarską znów zaczął nieśmiało kłębić się duch Stjarnan, pewnie paru co bardziej straumatyzowanych kibiców koszmar z 2014 roku nawiedził ponownie.

Reklama

Lech gra dalej o Ligę Mistrzów. Wczoraj był rzeczywiście mistrzowski

Przed meczem czytam na Weszło rozmowę ze znającym realia islandzkiej piłki Piotrem Giedykiem.

Z tego, co widzę, w Poznaniu nie zapowiada się dzisiaj na słoneczną pogodę i upał. Skwar byłby dużą przeszkodą dla piłkarzy ze stadionu Kópavogsvöllur. Nie są do niego przyzwyczajeni – zauważa twórca profilu „Piłkarska Islandia”. „Rzeczywiście, jest całkiem chłodno” – myślę, sięgając do plecaka po bluzę i choć szybko odganiam od siebie tę irracjonalną myśl, przez głowę przelatuje mi już wizja, gdy po niekorzystnym wyniku eksperci w studiach telewizyjnych zamieniają się w meteorologów tłumaczących, że warunki pogodowe pomogły drużynie przyjezdnej.

Na trybunach przy Bułgarskiej zasiadło niespełna 25 tysięcy widzów. To w Poznaniu raczej standardowy wynik jak na pierwsze rundy eliminacji europejskich pucharów, na pewno żaden wyraz odwrócenia od Lecha, jak można by sądzić, patrząc, że Superpuchar z Legią przyciągnął na stadion komplet publiczności, a piątkowy mecz z Cracovią oglądało około 30 tysięcy osób. Dwie domowe porażki na starcie sezonu, w tym jedna wysoka, nie zachwiały wiarą kibiców Kolejorza, choć trudno było nie odnieść wrażenia, że przy trzecim meczu bez zwycięstwa na własnym stadionie (nawet nie wspominam o porażce, przez cały ubiegły sezon Lech zaliczył u siebie tylko dwie) w ciągu dziewięciu dni, ich cierpliwość mogłaby zostać poważnie nadwyrężona. Gdy na przedmeczowej konferencji prasowej z ust Nielsa Frederiksena pada temat możliwego przełożenia meczu ligowego z Lechią, pomyślałem, że w przypadku niekorzystnego rezultatu z Breidablik, to bardziej kibicom Lecha przydałby się odpoczynek od oglądania poczynań poznańskiej ekipy niż piłkarzom dodatkowy czas na treningi.

Strach miał wielkie oczy

Wszystkie te niezbyt pozytywne skojarzenia uleciały z wiatrem wzniesionym przez wymachujących szalikami fanów Kolejorza już w czwartej minucie spotkania. Każdy, kto śledził Lecha w ubiegłym sezonie wie, że szybko strzelona bramka to najlepsze, co mogło się Lechowi przydarzyć. Odwracanie wyniku jest zmorą poznaniaków – przez całe minione rozgrywki tylko raz, w przedostatniej kolejce z GKS-em Katowice, udało się Lechitom nie przegrać, gdy pierwsi stracili gola. Na dodatek Lech zdobył bramkę po stałym fragmencie gry, czyli (jak dotąd, być może nowy trener od tego elementu gry okaże się wybitnym fachowcem) nie najgroźniejszej broni w swoim arsenale, co już na starcie zrzuciło z twarzy Islandczyków maski zawodników, których trzeba by się szczególnie obawiać.

Bredablik na sekundy przed rozpoczęciem meczu – ostatni moment, w którym mogli budzić postrach

Gol ośmielił Lecha, wyraźnie dodał mu pewności siebie. Świetnie na skrzydle wyglądał Filip Szymczak, który harował przy linii bocznej i często wchodził w drybling, podobnie jak jego odpowiednik po drugiej stronie – Leo Bengtsson. Przesunięty na swoją nominalną pozycję Pereira w końcu nie był zagubiony w fazie ataku, a wręcz przeciwnie, to przez prawego obrońcę z Portugalii przechodziła większość najgroźniejszych akcji. Piłkarze Lecha wchodzili w pojedynki, rozgrywali na małej przestrzeni, próbowali efektownych zagrań – to wszystko oglądało się po prostu z przyjemnością. Przeciwnik natomiast w ofensywie praktycznie nie istniał. Gdy Breidablik przejmował piłkę, greenkeeperzy Lecha mogliby zrobić szybki przegląd murawy po lewej stronie boiska, bo goście pchali swoje ataki wyłącznie prawą stroną, jakby ich plan zakładał, że droga do sukcesu wiedzie przez flankę osłanianą przez Michała Gurgula. Jakikolwiek był ten plan, jego wykonawcy byli – trzeba to powiedzieć wprost – za słabi, by zagrozić Lechowi. Nawet, gdy pomocną dłoń do przeciwnika wyciągnął Bartosz Mrozek, zagrywając piłkę wprost pod nogi ustawionego przed polem karnym gracza z Islandii, skończyło się bez żadnych konsekwencji.

Szybko stało się więc jasne, że Lech będzie toczył bój bardziej z samym sobą niż przeciwnikiem, bo różnica klas była dojmująca. Kolejorz kreował kolejne okazje, przy lepszej skuteczności pewnie prowadziłby po dwóch kwadransach dwoma lub trzeba bramkami, a nie jedną. Wtedy jednak objawił się nowy wróg poznańskiej publiczności w osobie arbitra Jaspera Vergoote’a. Dyktując karnego dla Breidablik, Belg podarował gościom okazję do pierwszego strzału w meczu. Tego gola absolutnie nic nie zwiastowało, bo też nic nie zwiastowało, że Islandczycy będą mieli choćby pół dogodnej okazji by kopnąć piłkę w kierunku bramki Lecha. Od tego momentu sędzia nie miał łatwego życia, publika kontestowała każdą jego decyzję.

Sędzia Jasper Vergoote podczas weryfikacji VAR. Nie mamy nic przeciwko, by częściej oglądał piłkę w telewizji zamiast z boiska

Sędzia nie zniszczył widowiska. A próbował

Ciężko stwierdzić na ile presja trybun pogorszyła sytuację, ale Vergoote tego meczu kompletnie nie dźwignął, stając się antybohaterem pierwszej połowy i żywą reklamą słuszności korzystania z systemu VAR. Jeśli w 2025 roku nadal są tacy, którzy przebąkują o zabijaniu ducha gry przez wideoweryfikację, to co powiedzieliby, gdyby żadna z dwóch błędnych decyzji Belga – najpierw o żółtej zamiast czerwonej kartki za faul na wychodzącym na sytuację sam na sam Ishaku, a następnie niedostrzeżenie faulu na Miliciu w polu karnym – nie została cofnięta? Stawka w dzisiejszej piłce jest za wysoka, by nie mieć ścieżki odwołania od decyzji podejmowanych z boiska.

Po wyrzuceniu z boiska Margeirssona i wykorzystaniu jedenastki przez Ishaka mecz wrócił na dotychczasowe tory po przydługim fragmencie, w którym widzowie podziwiali otaczających arbitra rozgniewanych graczy Lecha i przebieżki sędziego do monitora częściej niż udane zagrania piłkarzy. W tamtym momencie Breidablik już kompletnie się posypał, a Lech, czując że rywal krwawi, wpił w niego swoje kły i w ciągu dziewięciu minut zamknął rywalizację na dobre. Po przerwie kontrolował już przebieg spotkania na intensywności przypominającej bardziej sparing niż eliminacje do najbardziej prestiżowych rozgrywek w Europie, by ostatecznie dwoma bramkami w końcówce odrzeć rywala z resztek godności. To wszystko w akompaniamencie śpiewów, słynnego „The Poznań”, meksykańskiej fali i pięści uniesionych w górę w geście zwycięstwa. Lech potrzebował tej wygranej tak samo, jak jego jego kibice, choć może oni – nie mając wglądu we wszystkie aspekty funkcjonowania klubu – nawet bardziej. Wymagała jej atmosfera i narracja wokół drużyny. Jest w końcu na czym budować poczucie, że to wszystko nadal zmierza w dobrą stronę, a przynajmniej już nie tylko na tym, że coraz bardziej imponująco wygląda profil drużyny na Transfermarkt.

Specjalność zakładu kibiców Lecha – „The Poznań”

Słaby rywal? I co z tego?

Można bagatelizować wysoką wygraną Lecha ze względu na klasę rywala. Można przez jego grę w osłabieniu od trzydziestej minuty. Wykorzystania powyższych okoliczności jednak już bagatelizować nie należy. Lech, gdy ma dobry dzień i gorzej dysponowanego przeciwnika na widelcu, po prostu pokazuje, że ma cechy mistrzowskie. W minionym sezonie przekonała się o tym Puszcza Niepołomice, na tle której lechici urządzili sobie konkurs na to, kto strzeli ładniejszego gola, wczoraj na litość nie mogli liczyć Islandczycy. Wiadomo, że bez trofeów (lub w pucharach – w naszym przypadku – awansów) takie wyniki to na dłuższą metę tylko ciekawostki, ale sama realizacja celu nieobudowana tymi pokazami siły nie ma takiego oddziaływania na wyobraźnię. Moim zdaniem to jedna z przyczyn dla których wiele osób typowało do mistrzostwa Lecha, który potrafił przegrać zupełnie nieoczekiwanie, a nie Raków, który punktował podobnie i generalnie był bardziej spolegliwy, ale momentami mordował futbol.

Tak, to był tylko Breidablik, w swojej najsłabszej wersji i do tego grający w dziesięciu. Wyobrażam sobie jednak, jak Lech taki mecz wygrywa nisko, po męczarniach albo pechowo remisuje. Po wczorajszym pucharowym wieczorze w Poznaniu wstaję więc z krzesełka, wyciągam ręce w górę i daję fali płynąć dalej.

ALEKSANDER RACHWAŁ

WIĘCEJ O MECZU LECH – BREIDABLIK NA WESZŁO:

Fot. Newspix

31 komentarzy

Zainteresowany futbolem od kiedy jako 10-latek wziął wolne w szkole żeby zobaczyć pierwszy w życiu mecz reprezentacji Polski na mistrzostwach świata. Na szczęście później zobaczył też Ronaldo wygrywającego mundial, bo mógłby nie zapałać uczuciem do piłki. Niegdyś kibic ligi hiszpańskiej i angielskiej, dziś miłośnik Ekstraklasy i to takiej z gatunku Stal Mielec – Piast Gliwice w poniedziałkowy wieczór.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama