W Niemczech kibicuję tylko jednej drużynie: zawsze tej, która właśnie gra z Bayernem. Wymieniam podania w zespole z Rudim Vollerem, który na pytanie włoskiej prasy o to czego zazdrości Serie A, odpowiedział: “u was nie ma Bayernu”. Znam wielu znakomitych znawców od Bundesligi, ale bardziej od ich wiedzy podziwiam zdolność jarania się rozgrywkami, które mistrza wyłaniają w październiku.
Dla mnie mecz Bayernu, odbywający się według schematu bimbalion do zera, pozamiatane w kwadrans, a po połówce nie ma czego zbierać, jest tym, od którego w pierwszej kolejności uciekam. Nudziarstwo, arcynudziarstwo, proszę mnie zbudzić na rywalizację, egzekucje mnie nie interesują. Zarazem jednak absolutnie rozumiem tych, którzy lgną do starć z Allianz Arena jak do spektakularnych, wysokobudżetowych widowisk.
Nie ma jednej słusznej perspektywy spoglądania na futbol. Po wyłączeniu sympatii klubowych i personalnych, które dotyczą wszystkich, wyróżniłbym dwie szkoły, dwie filozofie. Pierwsza to ta, której wyznawcy przede wszystkim doceniają mistrzostwo czystej umiejętności gry w piłkę nożną i chcą oglądać ten najlepiej wytrenowany piłkarski mięsień w akcji jak najczęściej. Kto prezentuje się najlepiej, ten jest najciekawszy. Bayern to popis za popisem, akcja z rozmachem za akcją z polotem, nic tylko chłonąć.
Jest jednak druga szkoła, ta, która patrzy na piłkę nożną przede wszystkim jak na nośnik historii, swoisty rozgałęziający się we wszystkie strony serial. W tym kontekście mecz Bayernu jest najnudniejszym jaki tylko może być, bo scenariusz znamy od pierwszej minuty, po której obserwujemy przewidywalną rzeź. To porażka monachijczyków, ich słabsza forma, jest newsem, ciekawym zwrotem akcji, czymś, co zwraca uwagę. Ktoś rzucający wyzwanie Bayernowi, nawet nie grając tak dobrze? O, to chce się oglądać. Ci wyznawcy doceniają przede wszystkim zdolność futbolu do zapisywania niezwykłych fabuł i temu trendowi zawsze kibicują, chcąc wyłowić kolejną perełkę.
Konsekwencje są co prawda skrajne, bo mecz Bayernu jest jednocześnie najgorszym i najlepszym, najciekawszym i najnudniejszym, definicją piękna futbolu i jego zaprzeczeniem. Wszystko zależy od tego kogo spytasz, odpowiedzi nie są jednak weryfikowalne według kategorii “prawda” i “fałsz”, a konfliktu nie ma, są tylko różne perspektywy, obie ufundowane na rozsądnych argumentach.
Ja stoję wiecie gdzie: za tym, że potrafi być ciekawy mecz Mikronezji, Amerykańskich Samoa, Bhutanu. To tutaj moim zdaniem czai się prawdziwa siła futbolu, bo by docenić ten sport z ujęcia – że tak powiem – technicznego, a więc klasy kunsztu wykonywania dyscypliny, potrzeba być wyrobionym znawcą. Dobrą opowieścią może zachłysnąć się nawet laik.
***
Swoją drogą ta druga perspektywa jest fundamentem tego jak wyglądają ligi amerykańskie. Ligi, z naszego punktu widzenia, niesprawiedliwe. Dziwaczne. Może nawet: kuriozalne. Najlepszy po rundzie zasadniczej, który zbił wszystkich wszem i wobec, i tak może polec bo w play-off akurat miał gorszy tydzień. Toż to nie godzi się, ci Amerykanie to jednak dziwaki, wypaczają istotę sportu!
Być może, że najlepszy nie zawsze wygrywa, że nie ma tutaj takiej sprawiedliwości jak w rzucie młotem czy też tradycyjnej lidze piłkarskiej. Ale za to nie ma też ryzyka, że jakikolwiek sezon będzie nudny i przewidywalny. Choćby nie wiem jak ktoś dominował, będzie poważna stawka i emocje. Bayern, gdyby w Niemczech grał na zasadach rodem NBA, i tak miałby przed sobą wymagające mecze, w których decydowałoby się wszystko. Amerykanie patrzą na nas i myślą: ale durni ci Europejczycy, podrzynają gardło potencjalnie pięknemu spektaklowi.
Będziecie bronić zaciekle naszych formuł, ale przecież mundial to też turniej na modłę jak rodem zza Atlantyku. Czy nie sprawiedliwiej byłoby, gdyby powstała liga reprezentacji, w której każdy z najlepszych zagrałby z każdym? Byłoby! Wyobraźcie sobie te emocje, gdy Niemcy z Argentyną spotykają się w ostatnim meczu sezonu, a ci pierwsi wystawiają rezerwy, bo już od trzech kolejek mają zapewnione Mistrzostwo Świata. Obiektywnie byłaby to sprawiedliwsza forma wyłaniania najlepszego, czyż nie?
Nie jestem orędownikiem zmian, nie marzy mi się nowy ład, play-off o mistrzostwo Polski. Śmieszy mnie jednak niezmiernie, gdy ktoś z amerykańskich systemów się wyśmiewa, skoro są one ufundowane – tak tak – na wręcz naukowym podejściu. Postanowiono tam pytanie “co zrobić, by rozgrywki były ciekawsze” i odpowiedziano na nie tworząc system, który może nie idzie ręka w rękę z jakimś efemerycznym pojęciem sportowego ducha, ale jest wylęgarnią ciekawych historii. Choć należę do zakonu piłkarskich serialożerców, to nie domagam się rewolty, ale rozumiem, że tylko wtedy, gdy pojawia się wyjątkowo ciekawa opowieść, sport, którego normalnie nie śledzisz, potrafi przebić się do twojej świadomości. Nic nie jest lepszą promocją jakiejś dyscypliny, niż intrygująca fabuła przez nią zapisana.
Poświęcono sprawiedliwość? Z naszego punktu widzenia tak. Ale Amerykanin będzie miał inne podejście: najlepszy jest ten, kto udowodni wyższość w najważniejszym meczu, w próbie, na najważniejszej scenie. I w tym kontekście nie ma poświęcania sprawiedliwości, jest inne jego pojęcie.
***
Dzisiaj wieczorem za Węgrami. Mocno, mocno. Nie mamy za wielu przyjaciół w Europie, ale Węgrzy do nich należą. Meczów podwyższonego ryzyka z Polakami na euro w roli głównej może być wiele, z Rosją, z Niemcami chociażby. Ale mecz przyjaźni na wielkim turnieju? Tego jeszcze nie grali. Z Węgrami tak właśnie może być. Kibicuję by tak się stało.
Jest to też drużyna przeklęta, od lat trapiona przeciętnością, która smakuje tym boleśniej, że historię mają wielką. Tamto pokolenie było tak wybitnie utalentowane, jakby wyczerpało cały przewidziany na nację limit piłkarskiego talentu i wszystkie kolejne pokolenia przez to były rażone dotkliwą nieudolnością. Poza tym to urodzeni pechowcy: gdzieś czytałem, że tylko w tym roku węgierskie drużyny, licząc też kadry juniorskie i kluby, pokpiły sprawę w ostatnich minutach osiem czy dziewięć razy. Do baraży też spadli w wyniku splotu wydarzeń, który u bukmachera oscylowałby w kategoriach 1.10. Tak wiele razy obrywali po łbie, że naprawdę chciałbym, by choć raz to oni kogoś trafili.
Drużyna beznadziejna, toporna, pięknie nie zagra. Ale co z tego, będę żył każdą ich akcją, choćby i była najbrzydszą. Dla mnie o to w tym wszystkim chodzi i na takie właśnie mecze poluję. Dzisiaj – święto.
Leszek Milewski