China Hebei Fortune, gdyby ktoś zapomniał – klub Miroslava Radovicia, zrealizował zadanie postawione przez bogatego właściciela i awansował do tamtejszej ekstraklasy. Sukces, ale praktycznie bez udziału Serba, który występując w ledwie pięciu meczach uzbierał dwa gole. Winna tak nędznemu bilansowi jest kontuzja barku, dodatkowo pogłębiona przez błąd lekarski. W obliczu jeszcze dłuższej przerwy, zawodnik poprosił o przesunięcie do rezerw, by nie blokować miejsca innemu obcokrajowcowi. Problem w tym, że rehabilitacja przedłuża się, były zawodnik Legii wciąż tylko trenuje i póki co, ugrzązł w drugiej drużynie.
Wszystko pewnie byłoby w porządku, gdyby zespół nadal prowadził Radomir Antić. Radović miałby pewność, a przynajmniej większą nadzieję, że będzie mógł spokojnie odbudować formę i wrócić do składu. W końcu ten trener był wielkim zwolennikiem ściągnięcia piłkarza z Legii i raczej udzieliłby mu kredytu zaufania. Anticia w klubie już jednak nie ma, zespół osiągał zbyt słabe wyniki, awans niebezpiecznie się oddalał i zdecydowano, że czas na zmiany. W roli strażaka wystąpił miejscowy szkoleniowiec, który ostatecznie pożar ugasił – Hebei Fortune zajęło drugie miejsce i w przyszłym sezonie będzie grać w Superlidze.
Radović, który przecież nigdy specjalnie nie narzekał na kontuzję, miał więc pecha opuszczając tak ważny moment sezonu. Gdy jego zespół rozpoczynał marsz w górę tabeli, on mógł tylko stać z boku i jak najbardziej przykładać się do rehabilitacji. Lecz i tu, nie wszystko zależało od niego. Jak mówił w wywiadzie dla legia.net: Nie chcę obwiniać lekarza, który mnie operował w Chinach. Ale coś poszło nie tak, nie zrobił wszystkiego tak jak trzeba. Powinienem wrócić do gry po 4-5 tygodniach, a konieczny był kolejny zabieg. Za mocno przykręcona śruba spowodowała pęknięcie kości. Ból był ogromny, cierpiałem strasznie. (…) Poleciałem do Monachium na druga operację. Teraz wszystko zostało wykonane dobrze.
Niezależnie od szerokości geograficznej, schemat pozostaje ten sam. Nowy trener przychodzi ze swoją koncepcją gry, stawia na określoną grupę zawodników i jeśli plan wypali, nie ma powodów do większych korekt. Tak było i tym razem. Oczywiście, po awansie potrzebny będzie skok jakościowy – klub z praktycznie nieograniczonym budżetem nie chce bić się o utrzymanie, ale powalczyć o wyższe cele. Pytanie, czy trener i działacze uznają, że podniesienie poziomu gwarantuje Serb, który od maja nie grał w piłkę. Być może, zamiast czekać aż wróci do formy, lepszym rozwiązaniem będą transfery nowych piłkarzy, na których funduszy nie brakuje.
Co ważne, w wyższej lidze także obowiązują limity dotyczące obcokrajowców. Są one mniej restrykcyjne – pięciu zamiast trzech w kadrze (w tym jeden legitymujący się paszportem kraju z Azjatyckiej Konfederacji Piłkarskiej) – ale wciąż przy ewentualnych transferach do klubu, ktoś może stracić etat. Przecież nie trzeba podkreślać, że bogaci właściciele z egzotycznych lig nie przywiązują się zbytnio do zawodników. Wystarczy spojrzeć tylko na ruch jaki panuje w tym interesie, szczególnie jeśli chodzi o zawodników, którzy zaraz po przyjściu doznawali kontuzji, bądź nie łapali się w kadrze. Znany z Metalista Jaja, ściągnięty za 2 miliony euro (czyli tyle samo co Radović), zdążył pokopać cztery miesiące i szybko wrócił do Europy. Magnuss Erikson, kosztujący podobne pieniądze, dostał siedem meczów by pokazać swoje umiejętności, a potem musiał już szukać połączenia lotniczego z Danią.
Chodzi o to, że takie sumy dla Chińczyków są śmieszne. Jeśli mają cierpliwość do piłkarza, to tylko takiego, który kosztował co najmniej dwa-trzy razy więcej. A tych tu raczej nie brakuje. Ostatnie okienko transferowe to czas, kiedy w Państwie Środka zameldowali się tacy zawodnicy jak Demba Ba, Paulinho, czy Asamoah Gyan. Kwoty wspomnianych transferów zaczynały się od dziewięciu milionów euro, a wypłata jaką otrzymuje Gyan jest naprawdę niebywała – 225 tysięcy euro co tydzień.
Właściciel Hebei Fortune, Wang Wenxue, też już pokazał, że ma gest. Jego majątek to 3,5 miliarda dolarów, czyli co by nie mówić, nawet sporo. A jeśli wspomnieć o tym, jak lekką ręką wydał blisko cztery miliony euro na Edu, podstarzałego Brazylijczyka, to śmiało można założyć, że grając ligę wyżej zaszaleje jeszcze bardziej. Według zapowiedzi, celem ma być pierwsza piątka. Drużyna, która ledwo awansowała, potrzebuje więc wzmocnień – najlepsi w lidze na transfery przeznaczają dwucyfrową sumę. By móc się z nimi zmierzyć, w porównaniu z poprzednim sezonem potrzebne będzie podwojenie nakładów.
Kluczowe dla Serba może być to, czy z klubu odejdzie jego rywal o miejsce w składzie, Nenad Milijas. Pod nieobecność byłego legionisty, wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za ofensywę i wychodziło mu to naprawdę nieźle. Jeśli grał, nigdy nie został ściągnięty z boiska, do 12 bramek dorzucił siedem asyst. Jego umowa wygasa z końcem tego roku, gdyby ją przedłużył, Radoviciowi przybędą kolejne wątpliwości.
Serb ma jeszcze dwanaście miesięcy do końca kontraktu. Pewne jest, że czeka go rozmowa w klubie, do której przystąpi z pozycji nieuprawniającej by stawiać jakiekolwiek warunki. Jeśli strony zadecydują o rozstaniu, czeka nas szybszy powrót do Ekstraklasy, niż ktokolwiek zakładał. Bogusław Leśnodorski już we wrześniu stwierdził, że w przypadku tego transferu, finanse nie będą problemem. Koniec końców, Radović przez ten rok sporo zarobił. A zobaczyć go w duecie z Nikoliciem, byłoby z pewnością ciekawie.
Paweł Paczul