Trwa mój urlop, urlop spędzany rodzinnie, na wsi, agroturystycznie i arcypolsko – między Opocznem a Radomiem. Urlop to generalny nie tylko od pracy, ale również od futbolu. Nie obejrzałem przez ostatnie dni ani jednego meczu piłkarskiego, a przecież parę szlagierów tu i ówdzie grano; owszem, przyznaję się do zdrady z Legia – Lech, ekstraklasowy nałogowiec wygrał z moim odgórnym postanowieniem o zdrowotnym zdystansowaniu się od boisk, ale i tu zdrada trwała raptem kilkanaście minut.
Uważniejsi z was dostrzegli dookreślenie – nie obejrzałem meczu piłkarskiego, czyli jednak jakiś mecz w pośledniejszej dyscyplinie możliwe, że widziałem. Tak też się stało, a wybór zaskoczył nawet mnie: półfinał mistrzostw świata w League of Legends. Półfinał mistrzostw świata w grę komputerową, w czary i bitkę na miecze, w zionięcie ogniem, dżungle i przejmowanie wieżyczek.
Ustalmy kilka istotnych faktów: nigdy w to nie grałem i grać nie zamierzam. Należę do gatunku ex-graczy, którzy zatrzymali się gdzieś w okolicach GTA Vice City, a teraz jeśli grają, to tylko nostalgicznie wracając do zdartych za dzieciaka płyt. Podchodzę więc do najpopularniejszego esportu globu z pozycji wyłącznie widza, którego perspektywa jest nieskażona doświadczeniem samego grania. Więcej – podchodzę jako dziennikarz sportowy piszący o najpopularniejszym sporcie tradycyjnym, co także ma rozliczne konsekwencje.
Od dawna było mi wiadomo, że gdzieś w Korei istnieje profesjonalna liga graczy komputerowych, że są mistrzostwa świata w różnych dyscyplinach tytułach, ale to wszystko było odległe, oglądane przeze mnie na niszowych filmach dokumentalnych łapanych z angielskimi napisami na Youtube. Teraz jednak, gdy mecz esportu leci w polskiej telewizji z polskim komentarzem, w prime-time może nie najbardziej ekskluzywnej, ale na pewno najłatwiej dostępnej stacji sportowej, namacalnie widać, że coś się zmienia. Coś się na poważnie zaczyna, dotyczy także nas, można powiedzieć: staje się elementem naszej rzeczywistości. Polska wieś, telewizor z najbardziej podstawowym pakietem kanałów, pół kliknięcia i oglądam, jak ktoś gra na kompie o miliony dolarów. Takie czasy.
Możesz w pierwszej chwili odbić się od transmisji jak ściany. Usłyszysz o “carry”, inhibitoriach, darmowych smokach, zostaniesz zasypany branżowym żargonem, a raczej – kodem nie do złamania. Akcja na ekranie jest równie hermetyczna, więc łatwo deprecjonować, zbyć pogardliwym uśmieszkiem, wyłączyć. Miałem to szczęście, że oglądałem w towarzystwie gimnazjalnej ekspertki, więc na bieżąco przechodziłem przyspieszony kurs.
Wtedy, po jakimś czasie, gdy już zacząłem chwytać, uderzyła mnie liczba zmiennych i “taktyczność” całego przedsięwzięcia. Taki wybór postaci: jest ich kilkadziesiąt, a każda ma swój szczególny zestaw umiejętności, każda wymaga innego prowadzenia, a jeszcze innego zależnie od tego z kim jest w drużynie, jaką ma w niej rolę i na kogo gra. Usłyszałem od komentatorów po jednym z meczów, że jedni drugich zdeklasowali pod względem samego doboru postaci i jest to wymowne. Podobało mi się też, że przed meczem można wybrać kim rywal nie może grać, co zmieniało dynamikę kolejnych starć, wykluczało sztampowość, a od graczy wymagało wszechstronności. Sama rozgrywka też jest wielce taktyczna – którędy i jakim sposobem przejąć kontrolę nad mapą, kogo oddelegować do czego, iść w dominację i wymianę ognia czy zasadzki.
Po meczu wciąż łapałem ułamek tego, co wkręceni od dawna, ale było dla mnie jasne: to gra z autentyczną głębią. Nie tylko gracz ma rację bytu, ale i trener, specjalista od taktyki, analityk, nie mówiąc o gadających głowach w telewizji. Jeśli potraktujesz sprawę poważnie i szczerze, dostrzeżesz MECHANIZM wymagający nielichej sprawności na wielu polach, a gwarantujący interesujące scenariusze.
Stworzyć obiecujący grunt to jedno, ale esport jest w takim a nie innym miejscu przez swoją dostępność. Przez dekady mówiono, że ten element zadecydował o wielkiej popularności futbolu – ot, wystarczy piłka, kilka osób i można się bawić. Miliony grały, milionom pasja zostawała na całe życie. Tymczasem w dzisiejszych czasach esport dostępnością bije futbol na głowę. Konkretny LoL dobrym przykładem: darmowy (opierający się na mikrotransakcjach, ale bez nich też dający pełnię grywalności), o niskich wymaganiach, skrojony pod grę “towarzyską”. Zagrać partyjkę – czasem trzeba się było nieźle nagimnastykować by zebrać ludzi do kopania gały, tutaj o każdej porze dnia i nocy serwery huczą. Grać można w pociągu, w tramwaju, wracając do pracy, najbanalniejsza sprawa. Prawda jest taka, że dziś to gry komputerowe są definicyjnym przykładem minimalizmu wymagań, a nie futbol. Nie mówiąc o tym, że nie trzeba dzielić sportu na męski i żeński, a armia grających nawet w moich czasach była liczniejsza niż armia zainteresowanych sportem, co dopiero teraz.
Dochodzi opakowanie, a więc kolejny kamień milowy ku popularyzacji. Esport trafił pod strzechy, w studiu siedzą eksperci, a wszystko opatrzone jest profesjonalnym komentarzem. Nie zdziwiłbym się, gdyby mecze esportu były jedną z chętniej oglądanych propozycji na Polsat Sport News – jak transmitują piłkę nożną, to siódmej kategorii, ale we wzrastającym esporcie nie mają na rynku konkurencji. Dla mnie wymowne też, że przed każdym wejściem transmisji na antenę widzę reklamę Cinkciarz.pl, sponsora reprezentacji i Chicago Bulls, firmy, która marketingowo naprawdę wie co robi, i jej zainteresowanie tą akurat gałęzią jest znamienne. Doliczmy demografię, kto to ogląda, a jasne stanie się, że z której strony nie patrzeć, wirtualne sporty są skazane na sukces, a rewolucja już się zaczęła.
Czy piłka nożna i esporty zostaną kiedyś rywalami – możliwe. Dostrzegam zalążki takiej walki nawet teraz, a przy okazji jak zwykle podśmiechujki jednych z drugich. Jedni nazwą piłkę nożną archaiczną i czymś, co wkrótce zostanie reliktem przeszłości, bo oparty na nowych technologiach sport pewnego dnia będzie nie tylko efektowniejszy, ale też znacznie ciekawszy pod względem samego mechanizmu rozgrywki. Drudzy odwołają się do potężnej popularności futbolu, jego historii, a także do wyjątkowej nieprzewidywalności, dzięki której boiska sypią fascynującymi scenariuszami jak z rękawa.
W sobotę finał mistrzostw świata w LoL. Nie będę was kitował, że już robię popcorn pod ów mecz, że nakręcam ludzi na wspólne oglądanie – nie, ja nawet tego nie obejrzę, mam ciekawsze zajęcia w planach. Dokonałem wysiłku by zaspokoić swoją ciekawość i starczy. Zderzenie z esportem było intrygujące, uważam, że rozumiem ten fenomen, ale na stałe zostaję tam, gdzie mój dom, przy futbolu. Stanowczo jednak twierdzę: deprecjonować dziś wirtualne dyscypliny to ignorancja. Widzę, że mają one wielką przyszłość i to nie tylko ze względu na postępującą “technologizację” życia i rosnącą popularność gier, ale też z tego względu, że takie rozgrywki są po prostu cholernie ciekawe.
Śmiejący się z esportu śmieją się tym samym śmiechem, który towarzyszy osobom spłycającym futbol do formułki “jak można ekscytować się bandą facetow biegających za kawałkiem skóry?”.
Leszek Milewski