30 kwietnia 2006 roku miliardy ludzi na wszystkich kontynentach zamarły przed telewizorami. W Sheffield rozpoczynał się finałowy pojedynek Mistrzostw Świata w snookerze. Peter Ebdon – Pan Taktyka, kontra Graeme Dott – Pan Defensywa. Świat wstrzymał oddech. A potem udusił się z powodu braku powietrza.
Ten finał przeszedł do legendy jako najgorszy mecz wszechczasów. Ciężkie godziny gry kuriozalnie nudnej, ciężkostrawnej jak żeberka na smalcu, emocjonującej jak szlifowanie trumny. Dam głowę, że widziałem wtedy łzy w oczach sędziego.
Wydarzenie to nauczyło mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze: nigdy się nie nastawiaj. 95% wielkich hitów, które oglądałem w życiu, powodowało ścieranie się szkliwa na moich zębach trzonowych. W piłce nożnej, dokładnie tak samo, jak w snookerze, najlepszym widowiskiem najczęściej okazuje się ten mecz, po którym nikt się tego nie spodziewał. Tymczasem finały, decidery, hiciory, mecze legend – na ogół zawodzą.
A po drugie – zrozumiałem, że nie ma czegoś takiego, jak sport dla koneserów. Pewien mój znajomy ma zwyczaj bronienia nawet najbardziej kaszaniastego meczu, próbując szukać w nim tego, czego tam wcale nie ma. „Uczta dla miłośników taktyki”, „to był mecz walki” – każdy z nas pewnie słyszał coś takiego nie raz.
Cóż, gdybym chciał oglądać walkę, obejrzałbym na przykład te śmieszne zmagania wytatuowanych gości zamkniętych w klatce. Bo z tego co słyszałem, boks to obecnie najczęściej też jest „uczta dla miłośników taktyki”, a nie solidne mordobicie. A gdyby pasjonowała mnie taktyka, oglądałbym szachy.
Nie! Nie ma czegoś takiego jak mecz walki. Jest tylko po prostu beznadziejny mecz, z którego nie zapamiętamy niczego, oprócz na przykład rozbitej głowy Wayne’a Rooneya.
Znamy takie wyświechtane do bólu piłkarskie hasełko, że pieniądze nie grają. Ostatnie derby Manchesteru nadały mu nowy blask. Dziennikarze ścigali się w obliczeniach, ileż to milionów dolarów biegało na murawie Old Trafford. W efekcie zobaczyliśmy trochę bardzo drogiego kłusowania, kilka chwil pozłacanego galopu, a najwięcej – najdroższego stępa na świecie. Jak na aukcji w Janowie Podlaskim…
Budżety Premier League pokazują jednak, że najwyraźniej ludzie chcą to oglądać. Przyznaję, też lubię. Mam sentyment do angielskiej ligi. Imponują mi pełne trybuny, podoba mi się wysokie zwykle tempo. Świat nie składa się z samych Messich i Ronaldów. Andy Carroll też chce zarobić na swój ZUS.
Pamiętam jednak, że gdy we wczesnych latach osiemdziesiątych zaczynałem interesować się sportem, angielska piłka miała opinię raczej drewnianą. Żadna samba, żadna finezja, raczej wóz z węglem. Zdarzali się w Anglii piłkarze bardzo dobrzy, a czasem wybitni, ale tacy najczęściej trafiali do innych lig. Gary Lineker potrafił nawet strzelić hat-tricka legendarnym Orłom Piechniczka, więc nic dziwnego, że natychmiast trafił do Barcelony. To jednak wyjątek. W oczach dzieciaka finezję prezentowali Holendrzy, Hiszpanie, a nawet Francuzi, nie wspominając o Brazylii czy Argentynie. Anglików zawsze odbieraliśmy jako drwali.
I dziś myślę sobie, że chociaż wiele się zmieniło, a finansowo to zupełnie nowy poziom, to jednak ten wóz z węglem nadal stoi gdzieś na każdym angielskim stadionie. Tyle tylko, że zaprzęga się do niego wielokrotnie droższe konie. Niekoniecznie pełnej krwi angielskiej.
Mateusz Pierzchała