Reklama

Trela: Pierwszorzędni piłkarze drugorzędni. Jak kluby zarabiają na zbędnych zawodnikach

Michał Trela

Autor:Michał Trela

19 stycznia 2025, 13:53 • 11 min czytania 7 komentarzy

Każdy z największych europejskich klubów Europy w ostatnich latach zyskał dziesiątki milionów euro na piłkarzach, których nawet jego kibice mają prawo nie kojarzyć. Mali zarabiają na sprzedawaniu najlepszych. Duzi zarabiają krocie, pozbywając się najsłabszych.

Trela: Pierwszorzędni piłkarze drugorzędni. Jak kluby zarabiają na zbędnych zawodnikach

Tanguy Nianzou, Joshua Zirkzee, Omar Richards, Chris Richards, Marc Roca i Malik Tillman nie zostali gwiazdami Bayernu Monachium. Niedzielni kibice mają wręcz pełne prawo nie pamiętać, że kiedykolwiek tam grali. Oceniając staroświeckimi kategoriami, samą ich obecność w tym klubie można by uznać za pomyłkę dyrektora sportowego, skautów i trenerów. Wpuścili bowiem do jednego z najsilniejszych klubów świata zawodników, którzy nigdy nie mieli potencjału, by grać na tym poziomie. Albo, jak można ewentualnie uznać w przypadku Zirkzeego, nie potrafili dostrzec jego możliwości i przedwcześnie wypuścili z klubu. To jednak patrzenie na transfery oczami z innej epoki, w której zawodników sprowadzało się, by wzmacniali pierwszą drużynę. Dziś tymczasem to akcje na giełdzie piłkarzy wartościowych. Skoro z wymienionej szóstki nikt nie uzbierał w pierwszym zespole nawet tysiąca minut, a łącznie przynieśli klubowi osiemdziesiąt osiem milionów euro, ze wszech miar było warto. Bayern zarobił krocie ani o procent nie obniżając poziomu.

Monachijczycy to jeden z ledwie kilku na świecie klubów docelowych. Ostatnich ogniw łańcucha pokarmowego. Z milionów klubów istniejących na świecie, 99% musi sprzedawać najlepszych piłkarzy. Czasem robią to za worek piłek, czasem, jak Benfica, Ajax czy Borussia Dortmund specjalizują się w handlowaniu z magnatami. W strategię działania muszą jednak mieć wkalkulowane, że im lepszego zawodnika uda się im znaleźć, tym trudniej będzie go zatrzymać. Zyski transferowe mają równoważyć niedogodności wynikające z obniżonego poziomu sportowego, konieczności przebudowania zespołu, czy radzenia sobie z rozczarowaniem kibiców i sponsorów zakochanych w idolu, którego tracą. Najświeższy przykład to głośny transfer Omara Marmousha z Eintrachtu Frankfurt do Manchesteru City. Z jednej strony Niemcy robią finansowo znakomity interes, sprzedając za 80 milionów napastnika, którego półtora roku temu wzięli za darmo. Z drugiej, tracąc najlepszego piłkarza w połowie sezonu, ryzykują, że nie uda się im awansować do Ligi Mistrzów. Coś za coś. Dyrektor sportowy musiał zważyć zyski i straty.

Kluby docelowe teoretycznie sprzedawaniem w ogóle nie muszą się zajmować. Sprzedawać powinny tylko tych, których same uznają za niepotrzebnych. Owszem, od czasu do czasu dochodzi między nimi do jakiegoś wielkiego przeciągania liny, w którego wyniku następuje globalne przebiegunowanie i Zinedine Zidane zamienia Turyn na Madryt, Cristiano Ronaldo Madryt na Turyn, Neymar Barcelonę na Paryż, a Kylian Mbappe Paryż na Madryt. To jednak pojedyncze przypadki. Zwykle, myśląc o budowaniu pierwszej drużyny, kluby celujące w Ligę Mistrzów tylko dokupują kolejnych piłkarzy i sprzedają tych, którzy nie nadążają za rozwojem albo nie pasują trenerowi. Manchestery City tego świata istnieją nie po to, by przynosić zyski na rynku transferowym, ale po to, by jak najczęściej wygrywać.

MAATSEN JAKO MODELOWY PRZYKŁAD

Praktyka w trzeciej dekadzie XXI wieku wygląda jednak inaczej. Największe kluby świata także zarabiają na transferach. Często obracają gigantycznymi pieniędzmi. Tyle że świat futbolu jakby tego nie zauważa. W kawiarniach i tramwajach dywaguje się o sprzedawaniu i kupowaniu gwiazd. Zawodnicy z drugiego i trzeciego szeregu, z pogranicza pierwszego zespołu i rezerw lub akademii, albo wiecznie wypożyczani, zwykle nie przyciągają uwagi. Co najwyżej wzmiankuje się o nich, na doczepkę, przy podsumowywaniu kolejnych okien transferowych. Tymczasem duże kluby są już tak duże, że także z handlu takimi zawodnikami zrobiły prężnie działający rynek.

Reklama

Chelsea tylko minionego lata sprzedała za ponad sto milionów euro zawodników o absolutnie marginalnym znaczeniu dla siły jej pierwszej drużyny. Ian Maatsen, najbardziej znamienny dowód istnienia tego trendu, odkąd The Blues znaleźli go w 2018 roku w akademii PSV Eindhoven, płacąc za niego wg Transfermarkt.de 110 tysięcy euro, miał okazję pokazać się kibicom klubu, którego zawodnikiem był przez sześć lat, łącznie przez 402 minuty. Najpierw grał w juniorach, potem w rezerwach. Pierwsze kroki w zawodowej piłce stawiał na wypożyczeniu do III-ligowego Charltonu. Sprawdziwszy się tam, pograł dwa sezony w II lidze w Coventry City i Burnley. Zebrawszy przez pół roku ochłapy w pierwszym zespole Chelsea w Premier League, stał się atrakcyjny dla Borussii Dortmund, do której odszedł na kilkumiesięczne, czwarte w karierze, wypożyczenie. Z tymczasowym klubem dotarł do finału Ligi Mistrzów, w którym zagrał przeciwko Realowi Madryt. Zapracował na powołanie do reprezentacji Holandii na Euro. I w lecie, tym razem definitywnie, odszedł z Chelsea. Aston Villa zapłaciła za niego 44 miliony euro, czyli 440 razy więcej niż londyńczycy. Finansowy majstersztyk przy absolutnie zerowej stracie sportowej.

Podobnie poślednią rolę na Stamford Bridge odgrywali Lewis Hall, sprzedany w lecie do Newcastle za 33 miliony i Omari Hutchinson, za którego Ipswich zapłaciło 23 miliony. Podobnie potoczyły się kilka lat wcześniej losy Marca Guehiego, dziś reprezentanta Anglii, który w pierwszej drużynie Chelsea uzbierał ledwie 180 minut. Crystal Palace wydało na niego 23 miliony. The Blues mają w tych sprawach długą tradycję. Prawdopodobnie dłuższą niż jakikolwiek inny klub z najwyższej półki w Europie. Już w pierwszej dekadzie XXI wieku londyńczycy byli właścicielami kart absurdalnej liczby zawodników, których rozmieszczali na wypożyczeniach po całej Europie, najczęściej w Vitesse Arnhem. Powszechnie wytykało się im, że wypuścili w ten sposób Kevina De Bruyne i Mohameda Salaha. Można jednak na ich sprawę spojrzeć inaczej. Otrzymali za nich 42 miliony euro, co dekadę temu ważyło więcej niż dziś. Owszem, błędem było niedostrzeżenie w nich przyszłych gwiazd futbolu. Co do zasady jednak finansowo Chelsea i tak była na nich wyraźnie na plusie.

CORAZ SZERSZE MACKI

Dziś działają tak już wszyscy. A odkąd rozprzestrzeniły się modele oparte na posiadaniu wielu klubów przez jednego właściciela, macki największych zaczynały sięgać jeszcze szerzej. Dopóki kadry były ograniczone do 25, maksymalnie 30 zawodników, kluby z najwyższego poziomu nie miały powodu, by interesować się dosłownie każdym piłkarzem w Europie. Przy wyśrubowanych do granic możliwości wymaganiach tylko nieliczni mogli się okazać naprawdę atrakcyjni dla klubu pokroju Manchesteru City. Skoro jednak City Football Group ma rozsianych po całym świecie, w różnych ligach i na różnych poziomach, trzynaście klubów, do obsadzenia powstaje nagle jakieś 400 kontraktów. Skauci nie muszą więc szukać wyłącznie piłkarzy o potencjale Erlinga Haalanda czy Josko Gvardiola. Dla Patryka Pedy (Palermo) też znajdzie się miejsce w stajni. Daje to też możliwość zarabiania na transferach, bez zmniejszania szans okrętu flagowego prowadzonego przez Pepa Guardiolę na zdobywanie mistrzostwa Anglii czy wygrywanie Ligi Mistrzów.

Swoje zrobiły także pędzące wymagania, wedle których sezon zakończony bez trofeów jest dla superklubów katastrofą, kilka lat oczekiwania na wygranie Ligi Mistrzów upokorzeniem, a brak awansu do Ligi Mistrzów końcem świata. Superkluby muszą wygrywać wszędzie i zawsze. Nie mogą więc pozwolić sobie na okresy przejściowe, czy mozolne wprowadzanie młodych zawodników do pierwszego składu. W tym świecie albo ktoś zacznie funkcjonować od pierwszego dnia, albo przepada. Jeśli potrzebuje się uczyć, doszkalać, zbierać doświadczenia, musi to robić gdzie indziej.

Wszyscy hegemoni największych lig mają doskonałe akademie, w które rokrocznie inwestują olbrzymie pieniądze. Poza Barceloną, którą do ponownego sięgnięcia po wychowanków i tak zmusiły problemy finansowe, w pierwszych drużynach rzadko to jednak widać. Aglomeracja paryska uchodzi za jedno z najbogatszych w piłkarski talent miejsc świata. W PSG jednak nawet mimo zwrotu w kierunku francuskim i zatrudnienia Luisa Enrique, lubiącego odważnie stawiać na młodych, wychowankowie grają mniej niż przez 10% możliwego czasu. Nie przeszkodziło to jednak sprzedać dwa lata temu wychowanka Arnauda Kalimuendo do Stade Rennes za 20 milionów. W pierwszej drużynie klubu ze stolicy dano mu 167 minut gry.

Reklama

MARKA AKADEMII

Podobnie jest u gigantów z Mediolanu. Inter czy Milan nie wpuszczają wychowanków szeroką ławą, ale mistrzowie Włoch jakiś czas temu oddali do Chelsea za piętnaście milionów euro Cesarego Casadeia, który nawet u nich nie zadebiutował. Juventus, chwalący się projektem Juventus Next Gen, należy pod względem minut wychowanków do włoskiej czołówki, ale wystarcza do tego ledwie 12,5% czasu gry. W Anglii żaden z klubów także nie przekracza 20%. Ze światowej czołówki robią to jeszcze jedynie Bayern (21,5% minut) i Real (35%).

Mało który nastolatek, jak Jamal Musiala, jest gotowy, by od razu wskoczyć do składu pierwszej drużyny Bayernu i wygryźć z niego Thomasa Muellera. Jednocześnie jednak wielu z nich to znakomicie wykwalifikowani piłkarze o olbrzymich talentach. Potrzebują jedynie oszlifowania, odrobiny czasu, którego największe kluby nie są im już w stanie dać. Zgłaszają się więc chętnie po nich ci, którym aż tak się nie spieszy. Zirkzee w Bayernie nie zaistniał, bo miał za rywala Roberta Lewandowskiego. Kiedy jednak w Bolonii pozwolono mu rozwinąć skrzydła, okazało się, że jest w stanie strzelać w czołowej lidze świata i w lecie kosztował Manchester United 42 miliony. Czy Bayern pokpił sprawę? Czy mógł rozegrać sprawę inaczej? Nie, bo mając Lewandowskiego, nie mógł ograniczać jego minut kosztem znacznie wtedy słabszego nastolatka. Wszystko tu wyszło idealnie dla każdej strony. Bayern zarobił na niepotrzebnym piłkarzu 27 milionów. Bolonia awansowała z nim do Ligi Mistrzów i sprzedała go jeszcze z zyskiem. To wręcz typowa ścieżka kariery w dzisiejszym futbolu.

Renoma wielkich klubów winduje ceny. Fachowcy w branży wiedzą, jak znakomicie działają akademie gigantów. Na tamtejsze perełki patrzą więc ze szczególną uwagą. Historię Jadona Sancho opowiadano czasem z perspektywy błędu Manchesteru City, który wypuścił z akademii taki talent, nie dając mu nawet zadebiutować w pierwszej drużynie. Chwalono działaczy Borussii Dortmund, że byli lepiej zorientowani w talentach City niż pracownicy angielskiego klubu. Jednocześnie jednak było przejawem dużej odwagi zapłacenie 20 milionów euro za chłopaka, który nigdy nie grał z seniorami. Renoma akademii City musiała zrobić swoje. A już jakiekolwiek minuty w pierwszej drużynie natychmiast windują cenę. Panuje bowiem przekonanie, że komuś, kto naprawdę by się nie nadawał, nie pozwolono by biegać w koszulce Realu czy Barcelony nawet w zupełnie podrzędnych meczach.

PROMOCJA NA WYPOŻYCZENIACH

Największe znaczenie dla podbijania kwot transferów za zawodników zbędnych w danym klubie wciąż mają jednak — jak w przypadku Maatsena — udane wypożyczenia. Tego lata mocno wykosztował się Brentford, płacąc Liverpoolowi 47 milionów euro za piłkarzy, których Arne Slot kompletnie nie potrzebował. Fabio Carvalho wyrobił sobie jednak pozycję na rynku, świetnie spisując się na wypożyczeniu do II-ligowego Hull City. Sepp Van Den Berg znakomicie radził sobie natomiast w FSV Mainz. Klub z Londynu uznał więc możliwość przejęcia ich obu za okazję. A Liverpoolowi wpadły do budżetu pieniądze, których kibice żyjący pierwszą drużyną mogli nawet nie zauważyć. Arsenal zgarnął tak 30 milionów za Folarina Baloguna, który rozstrzelał się na wypożyczeniu we Francji, a Manchester City kilka lat wcześniej sporo zarobił w ten sposób na Angelino, robiącym furorę u Juliana Nagelsmanna w RB Lipsk.

W ciągu ledwie ostatnich pięciu lat było w europejskim futbolu kilkadziesiąt transferów piłkarzy, którzy kosztowali więcej niż pięć milionów euro, mimo że w swoich klubach nie rozegrali nawet tysiąca minut. To potężny rynek, w którym uczestniczą nawet reprezentanci krajów. Na liście tego typu ruchów da się choćby znaleźć mistrza Europy Marca Cucurellę, bez żalu wypuszczonego przez Barcelonę, Lukasa Nmechę, reprezentanta Niemiec, niemającego szans na przebicie się w Manchesterze City, czy Pedro Porro, którego City za niespełna dziewięć milionów oddało do Sportingu, a wkrótce potem Tottenham płacił za niego 40 milionów. Nawet jednak w takich przypadkach zwykle trudno mówić, że dany klub finansowo stracił, nie dostrzegając potencjalnych zysków. Zazwyczaj zarobek przynosi nie tylko kwota transferu, ale też wpisywany do umów wysoki procent od kolejnej transakcji. Do sytuacji, w których dany klub naprawdę nie poznał się na czyimś talencie i rzeczywiście wypuścił go za paczkę gruszek, dochodzi znacznie rzadziej, niż się powszechnie uważa. Często jest zgoła przeciwnie: dla skautów, dyrektorów sportowych, którzy znaleźli danego zawodnika, to, że potem robi karierę w innym miejscu, przynosząc grube miliony, jest dowodem, że się nie pomylili.

MNIEJSI TEŻ TAK ROBIĄ

Na takim rynku jest wręcz nieuniknione, że nawet najbardziej wytrawni kibice piłkarscy coraz częściej będą się łapać za głowy, zdziwieni, że dany piłkarz grał kiedyś w jakimś klubie. Dawniej, by mieć tego typu orientację wystarczało oglądać dziesiątki meczów tudzież grać w piłkarskie symulatory i naturalnie kojarzyć zawodników z daną koszulką i klubem. Dziś często jest to już niemożliwe, a trend działa nie tylko na najwyższych szczeblach piłki. Wystarczy spojrzeć na portugalskich gigantów, przez których rezerwy przewijają się często naprawdę ciekawi piłkarze. Jest w tym zresztą nawet polski wątek. Transfer Pawła Dawidowicza do Benfiki powszechnie uważa się za niewypał, bo reprezentant Polski nawet w tym klubie nie zadebiutował. Perspektywa kupującego jest jednak inna. Na zawodniku, który grał u nich tylko w drugiej drużynie, zdołali jeszcze zarobić, sprzedając go do Hellasu Werona o milion drożej, niż sami płacili Lechii Gdańsk. Im niżej, tym kwoty są niższe, ale mechanizmy się nie zmieniają.

Uboższe kluby w tej sytuacji mają coraz mniejsze szanse, by podpisać kontrakt definitywny z ciekawym zawodnikiem. Częściej muszą się zadowolić wypożyczeniami, czyli ogrywaniem piłkarza, który nie jest ich własnością. Jeśli uda się od giganta uzyskać opcję pierwokupu, już można mówić o sukcesie. Czasem umiejętne wypożyczanie może jednak prowadzić do zaskakujących historii. Kibice FC St. Pauli mogą o sobie powiedzieć, że w ostatnich pięciu latach, jeszcze w 2. Bundeslidze, oglądali u siebie dwóch z najbardziej rozchwytywanych obecnie napastników Europy. Sezon 2019/20, u boku Waldemara Soboty, spędził tam Viktor Gyokeres, wtedy niemogący przebić się w Brighton, a obecnie wyceniany na 75 milionów euro. Zastąpił go Omar Marmoush, wówczas za słaby na Wolfsburg, dziś witany przez Pepa Guardiolę w Manchesterze City. Małym zostają w tym świecie tylko miłe wspomnienia, bo miliony za ich transfery zgarnęli już więksi właściciele ich kart.

MICHAŁ TRELA

***

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix/FotoPyK

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Komentarze

7 komentarzy

Loading...