By prowadzić zespół w Ekstraklasie, trzeba mieć licencję UEFA Pro. Są jednak wyjątki. W minionych latach tak liczne, że pod koniec jesieni już ponad 1/5 wszystkich drużyn miała trenerów bez uprawnień. Rynek dąży do zatrudniania świeżych nazwisk, których federacja nie nadąża szkolić, więc przymyka oko na to, że jej przepisy nie są respektowane. Tylko… czy to właściwie problem?
Sprawa Michała Hetela rozwiązała się samoistnie. Tymczasowego trenera Śląska zweryfikowało boisko. Cztery mecze, w których prowadził zespół, zmieniły sytuację wicemistrzów Polski z trudnej w beznadziejną. Jeśli wrocławianie spadną z Ekstraklasy, decyzja o wydłużeniu bezkrólewia w obliczu kluczowych bezpośrednich starć, będzie zajmowała istotne miejsce w kronice katastrofy. Zanim to jednak nastąpiło, niedawny trener III-ligowych rezerw pytany, czy prowadzi pierwszy zespół docelowo, czy tymczasowo, zgodnie z prawdą odpowiadał, że nie wie. Zgodnie z prawdą, choć niezgodnie z logiką. Bo przecież powinien był doskonale wiedzieć, że tymczasowo, gdyż nie ma wymaganych uprawnień. Przymykanie oka na związkowe przepisy, naginanie ich albo wręcz łamanie, stało się jednak do tego stopnia powszechne, że nawet sami trenerzy nie traktują już licencji UEFA Pro jako warunku sine qua non do pracy w Ekstraklasie.
Sprawy brną prędko. Jeszcze do niedawna trener bez uprawnień mógł prowadzić zespół tylko maksymalnie w trzech, potem pięciu meczach, do czasu zatrudnienia kogoś z odpowiednią licencją. Gdy Adrian Siemieniec zastępował Macieja Stolarczyka na stanowisku trenera Jagiellonii wiosną 2023 roku, nie mając licencji UEFA Pro, skorzystał z innego przepisu, umożliwiającemu trenerowi bez licencji uzyskania zgody tymczasowej do końca rundy. Zgodnie z obowiązującymi wówczas zasadami, po utrzymaniu białostoczan w Ekstraklasie, musiałby odejść ze stanowiska. Wszak tytuł trenera federacja oficjalnie przyznała mu… ledwie na 81 dni przed tym, jak zdobył mistrzostwo Polski.
Pogwałceniem ówczesnych przepisów był natomiast przypadek Kamila Kuzery, który chwilę wcześniej zaczął prowadzić Koronę. Leszka Ojrzyńskiego zastąpił jeszcze w rundzie jesiennej, trenując kielczan w dwóch kończących rok meczach. Dokończył więc rundę, do czego miał prawo. Potem jednak, jak gdyby nigdy nic, prowadził także zimowe przygotowania i pełną rundę wiosenną. O tym, że kluby nic sobie nie robiły z formalnych ograniczeń, świadczy przypadek Rakowa Częstochowa, który tej samej wiosny 2023 ogłosił, że od nowego sezonu następcą Marka Papszuna będzie Dawid Szwarga, teoretycznie mogący wówczas w świetle prawa jedynie dokańczać rundy, ale nie odpowiadać za nie samodzielnie od A do Z. PZPN nie kruszył jednak o te przypadki kopii, lecz… dostosował przepisy do rzeczywistości i w lipcu przyjął uchwałę pozwalającą trenerom uczęszczającym na kurs UEFA Pro prowadzić drużyny w Ekstraklasie. Jednym ruchem zalegalizowana została więc obecność w lidze całej trójki.
ŁKS w białych rękawiczkach
Szybko okazało się jednak, że to nie wystarczy. Kreatywność klubów nadal wyprzedzała przepisy. Kiedy ŁKS, niezadowolony z Piotra Stokowca, postanowił w lutym go zwolnić, zastąpił go Marcinem Matysiakiem, niebędącym wówczas kursantem UEFA Pro. Łodzianie skorzystali z prawa zastąpienia trenera do końca rundy przez jego pierwszego asystenta. Tym był wprawdzie Łukasz Smolarow, który odszedł razem ze Stokowcem, ale klub, przygotowując się na tę ewentualność, formalnie wpisywał do protokołów meczowych Matysiaka w randze pierwszego asystenta. Jak dowodził Filip Surma w programie „Ekstraklasa po godzinach” w Canal+, była to czysta fikcja, mająca doprowadzić jedynie do spełniania wymogu. Problem zniknął dopiero po dwóch miesiącach, gdy Matysiak został przyjęty na nową edycję kursu UEFA Pro. Tyle że kolejne 30 dni później przestał prowadzić zespół, którego spadek przypieczętował.
ŁKS obszedł przepisy w białych rękawiczkach, bo Matysiak faktycznie był w klubie, tyle że nie w sztabie pierwszej drużyny, lecz jako trener drugiej. W Cracovii rękawiczki w ogóle sobie odpuścili. Jacka Zielińskiego zastąpił Dawid Kroczek, zatrudniony chwilę wcześniej jako trener rezerw, które miały zostać reaktywowane dopiero kilka miesięcy później. Niemający licencji UEFA Pro. Niebędący wówczas przyjęty na kurs. Nienależący do sztabu zwalnianego trenera, ani nawet niewpisywany fikcyjnie jako pierwszy asystent. Prezes Mateusz Dróżdż, z zawodu prawnik, szczycił się zresztą, że nie bawił się w udawanie, tylko zwyczajnie nie przejął się istniejącymi przepisami. Zresztą, jak wynikało z ówczesnych doniesień, takie rozwiązanie zaleciła mu… sama federacja. Jedyne, w czym Cracovia starała się udawać, to sugerując, że Kroczek prowadzi drużynę w duecie z Tomaszem Jasikiem, również niemającym licencji, niebędącym wówczas jeszcze na kursie, ale faktycznie pracującym wcześniej w roli asystenta Zielińskiego, a więc uprawnionym do dokończenia po nim rundy. Kiedy Kroczek został przyjęty, szopkę można było zakończyć. Obaj panowie pracują dziś razem, ale nikt nie ma wątpliwości, że nie jest to równorzędny duet, tylko relacja pierwszy trener-asystent.
Hetel, gdyby lepiej powiodło się mu w Śląsku pod koniec jesieni, mógł stworzyć kolejny precedens. Klub spróbowałby pewnie wówczas przeforsować pozostawienie go na stanowisku, mimo że Marcin Dymkowski, formalny równorzędny partner Hetela w prowadzeniu drużyny i będący na kursie UEFA Pro, zbuntował się i przestał udawać, że nie jest słupem, Hetel nie był członkiem sztabu wcześniejszego trenera. Nie miał licencji. Nie ma go na kursie i nawet niespecjalnie są widoki, że zaraz będzie, bo obecna edycja trwa dopiero od pół roku. Ciekawe, jak wówczas zachowałyby się władze federacji. Pewnie jak zwykle, czyli w ogóle nie reagując. Ewentualnie łagodząc przepisy tak, by przypadek Hetela za bardzo nie kłuł w oczy.
Ciekawy przypadek Stolarskiego
W Ekstraklasie pracuje natomiast trener, który również nie podpada pod żaden z powyższych przypadków. Mateusz Stolarski korzysta z innego wyjątku, czyli prawa do dalszego prowadzenia drużyny przez trenera, który uzyskał z nią awans z niższej ligi. To pokłosie absurdu, jaki zauważono, dopiero gdy obowiązek posiadania licencji UEFA Pro rozciągnięto już nie tylko na I, ale i na II ligę. Wówczas wielu trenerów drużyn awansujących z III ligi, gdzie wystarczy posiadać UEFA A, po osiągnięciu sportowego sukcesu poświadczającego ich kompetencje, formalnie musiałoby… odejść z pracy. PZPN skorygował więc przepis tak, by mogli pracować dalej. Ciekawym przypadkiem zastosowania różnych wyjątków jest Mariusz Misura, który drugi sezon z rzędu prowadzi inny zespół w I lidze, nie mając wymaganej licencji na ten poziom rozgrywkowy. Znicz Pruszków mógł jednak trenować, bo awansował z nim z II ligi. W międzyczasie dostał się na kurs UEFA Pro. Nie było więc przeszkód, by objął Wisłę Płock.
Stolarski na trwający kurs się nie dostał. Uzbierał za mało punktów. Mając UEFA A i będąc pierwszym asystentem Goncalo Feio w Motorze Lublin, mógł po nim dokończyć rundę w I lidze. Gdyby nie awansował, nie mógłby jednak pracować dalej na tym szczeblu. Chcąc pozostać w roli pierwszego trenera, musiałby zejść do II ligi. Jako że jednak w dramatycznych okolicznościach wygrał baraż o awans do Ekstraklasy, mógł skorzystać z odstępstwa od normy i pracować w najwyższej lidze bez UEFA Pro i bez widoków na rychłe zdobycie go. Jeśli jednak zostanie z Lublina zwolniony, nie będzie mógł objąć innej drużyny ekstraklasowej ani nawet I-ligowej. Jedno z trenerskich odkryć jesieni w polskiej piłce musiałoby wylądować w II lidze albo wrócić do funkcji asystenta.
W ostatniej kolejce jesieni, korzystając z różnych odstępstw od wymogu posiadania UEFA Pro wśród trenerów ekstraklasowych, ponad 1/5 trenerów nie miała stosownych uprawnień. Można by teraz zżymać się na federację, która pozwala na nieprzestrzeganie własnych przepisów, czy na rzekome cechy narodowe spod hasła „Polak potrafi”. Zasadne jednak wydaje się pytanie, czy to zjawisko na tyle niekorzystne, by z nim walczyć? A może wręcz szersze otwarcie rynku to coś pożądanego, z czego należałoby się cieszyć?
Odejście od karuzeli
Przez lata narzekano na istnienie karuzeli trenerskiej i ciągłe zatrudnianie tych samych nazwisk w różnych klubach. Wynikało to jednak prostą drogą z wymogu posiadania licencji UEFA Pro. Skoro kluby były ograniczone przepisami, musiały sięgać po tych, którzy spełniali wymogi formalne. Wprawdzie i wówczas obchodzono to poprzez instytucję trenera-słupa. Przykładów było mnóstwo, by wspomnieć tylko Radosława Sobolewskiego, który faktycznie prowadził ekstraklasową Wisłę Kraków, lecz formalnie był tylko asystentem Kazimierza Kmiecika, czy zabrzański duet Robert Warzycha (trener bez licencji) – Józef Dankowski (ma licencję, ale nie jets trenerem). Kluby coraz częściej chcą jednak sięgać po nazwiska nowe, świeże, niezgrane. A to często oznacza konieczność schodzenia coraz niżej, po coraz młodszych trenerów. Najpierw w modzie byli kursanci, którzy jeszcze nie zdali końcowego egzaminu, później już i ci, którzy nie odbyli nawet pierwszego zjazdu. Wajcha wśród prezesów i dyrektorów sportowych przechyliła się w stronę młodzieży na ławkach.
Kilka przypadków działa zresztą na wyobraźnię. Siemieniec większość mistrzowskiego sezonu Jagiellonii przeprowadził jeszcze bez UEFA Pro, Kuzera dwa razy ratował Koronę przed spadkiem, Szwarga grał z Rakowem w Lidze Europy, Znicz Misiury był natomiast rewelacją I ligi, podobnie jak Motor Feio. Teraz wszyscy witają w lidze z nadziejami Marcina Włodarskiego (aktualny kursant) z Zagłębia Lubin. Kroczek uczynił z Cracovii rewelację jesieni. Stolarski uformował w Lublinie drużynę silniejszą niż suma umiejętności jednostek. Na razie analiza konkretnych przypadków raczej skłania prezesów do myślenia, że warto trochę ponaginać przepisy i pozwolić pracować młodemu trenerowi, niż nie naginać i wziąć starego z karuzeli. Każdy chce znaleźć swojego Dawida Szulczka, Siemieńca czy Stolarskiego. W tym świetle UEFA Pro jawi się jako świstek, za który trzeba sporo zapłacić, ale nie narzędzie niezbędne, by merytorycznie obronić się w zawodzie.
Takie tendencje i przymykanie na nie oka mogą natomiast nie podobać się trenerom, którzy UEFA Pro już mają, za to nie ma na nich popytu na rynku. Oni sami kiedyś zdobywali potrzebne punkty. Uczestniczyli w zjazdach i bronili prac. Płacili niemałe pieniądze, by wskoczyć do elitarnego grona, z wiarą, że to niezbędne do pracy w tym zawodzie. Okazuje się, że niekoniecznie. W Polsce jest ponad ćwierć tysiąca trenerów z licencją UEFA Pro. Miejsc w Ekstraklasie i I lidze tylko 36. Część z nich zajmują obcokrajowcy, w czym nie ma niczego oburzającego, bo to przecież z założenia glejt działający w całej Europie. Ale już to, że kolejną część przejęły żółtodzioby bez uprawnień, ma prawo boleć tych, którzy UEFA Pro robili, myśląc, że to muszą. Z tego względu w Niemczech jest wręcz tendencja, by okrawać listę kursantów. DFB w ostatnich latach zdecydował się przyjmować dwunastu, zamiast 24 uczestników na kolejne kursy, by uprawnienie faktycznie było elitarne i realnie wpływało na możliwości dalszego zatrudnienia w piłce. Produkując regularnie nadmiarową liczbę kursantów UEFA Pro, siłą rzeczy z czasem będzie się produkować masę bezrobotnych trenerów.
Na Zachodzie sobie nie poradzili
Z drugiej jednak strony tendencja, by zatrudniać coraz młodszych trenerów, bardziej patrząc na ich kompetencje niż formalne wykształcenie, nie jest wyłącznie polską specyfiką. Andrea Pirlo dostał do prowadzenia Juventus jeszcze zanim obronił pracę na UEFA Pro. To natomiast jeszcze przed Nurim Sahinem, prowadzącym od tego lata Borussię Dortmund. Turek ma jedynie uprawnienia UEFA A, jest natomiast w trakcie kursu w walijskiej federacji. Wybrał akurat ją, bo można tam uzyskać stosowny papier w rok, podczas gdy w Niemczech zajmuje to osiemnaście miesięcy. Raczej też traktuje więc kurs jako niezbędny papierek, a nie okazję do szczególnego zgłębienia trenerskiej wiedzy. Warto zaznaczyć, że Łukasz Piszczek, jego asystent, jest w trakcie zdobywania UEFA Pro w Polsce. Finalistę Ligi Mistrzów i jeden z największych klubów w Niemczech prowadzi dziś więc dwóch trenerów bez UEFA Pro.
We Francji głośno było kilka lat temu o przypadku Willa Stilla, który robił furorę, prowadząc Stade Reims. Francuska federacja do kwestii licencyjnych podeszła restrykcyjnie. Klub musiał więc płacić 25 tysięcy euro za każdy mecz prowadzony przez trenera bez uprawnień. Łącznie, zanim w końcu Anglik dostał się na UEFA Pro w Belgii, Reims wydało na kary ok. 600 tysięcy euro. Uznali jednak, że warto, bo 30-letni wówczas trener nie przegrał żadnego z pierwszych czternastu meczów, a ligę skończył w spokojnym środku tabeli. Dziś, wciąż mając UEFA A, 32-latek prowadzi silniejsze RC Lens. Kompetencje znów okazały się ważniejsze od papieru, choć jego brak, inaczej niż w Polsce, był bardzo kosztowny i dla klubu niewątpliwie uciążliwy.
Przypadki pozytywnych historii kuszą, by zastanowić się, czy w czasach powszechnego dostępu do wiedzy, mnogości źródeł i szerszego dostępu do zawodu trenera dla osób spoza branży piłkarskiej, wymóg UEFA Pro nie jest jedynie narzędziem do napychania kabz federacji piłkarskich. Być może lepiej byłoby, gdyby decydował wyłącznie rynek i to on, a nie papierek, rozstrzygał, czy dany trener powinien pracować w II lidze, czy w Ekstraklasie. Inny rezultat barażu w Gdyni i być może piłkarska Polska nigdy nie usłyszałaby o Mateuszu Stolarskim. Bardziej restrykcyjne podejście do przepisów i Jagiellonia nie byłaby dziś pewnie mistrzem Polski. Niechęć Stade Reims do ponoszenia kosztów i kariera Stilla mogłaby zostać wyraźnie opóźniona. Gdy wiedza i umiejętności, dobrze, gdy wymogi formalne nie są blokadą.
Można się jednak zastanawiać, czy całkowita rezygnacja z jakichkolwiek wymagań na stanowisku trenera, byłaby krokiem w dobrą stronę. Prawa nie pisze się na najlepszy, lecz najgorszy scenariusz. Czasem żartobliwie mówi się, że daną drużynę poprowadziłaby nawet teściowa prezesa. Nigdy jednak nie ma możliwości tego sprawdzić. Gdyby była możliwość, prędzej niż później któryś z właścicieli, prezesów, czy prezydentów miast, by z niej skorzystał. Ze szkodą dla zawodników. Z ryzykiem rujnowania ich zdrowia i karier, które przecież są zbyt krótkie, by marnować je z ludźmi kompletnie przypadkowymi. Trzeba uważać, by restrykcyjne wymogi formalnie nie zniszczyły trenerskiego talentu, ale równie dobrze brak jakichkolwiek wymogów, mógłby zniszczyć niejeden talent piłkarski. A to oznacza, że prawdopodobnie nadal jesteśmy skazani na dwoisty system, w którym przepisy swoje, rzeczywistość zaś swoje. UEFA Pro niby jest niezbędna, ale jeśli jej nie masz, pamiętaj, że nie licencja, lecz chęć szczera, zrobią z ciebie wnet trenera.
WIĘCEJ TEKSTÓW AUTORA:
- Sukces, czyli wynik ponad stan. Paradoks jesieni Legii Warszawa
- Model Siemieńca. Posiadanie piłki jest niedoceniane
- Anty-Goetze. Dlaczego pokoleniowy talent nadal chce grać w Leverkusen?
- Zbyt głęboka woda. Trudne losy Polaków z Ekstraklasy w ligach top 5
Fot. Newspix