Wskazywanie najsłabszych nie jest wdzięczną robotą. Pewnie każdy z was ma w pamięci obrazek, gdy w trakcie wyboru zespołów na WF-ie w szeregu zostaje dwóch, trzech kolegów. Może nawet któryś z was był tym ostatnim albo przeciwnie: zawsze pełnił rolę kapitana. Nieważne. Chodzi o to, że często im niżej schodzimy, tym więcej analizujemy. Ale w przypadku nominacji na największych dziadów Ekstraklasy jest jeszcze trudniej, bo gdy zejdzie się poniżej przeciętnej, opcji wcale nie ubywa.
W składaniu głównej jedenastki największych fajtłap kierowaliśmy się zasadą, że może do niej trafić tylko ktoś z minimum pięcioma meczami od pierwszej minuty. Całe szczęście byli w lidze trenerzy, którzy pod tym względem nas nie zawiedli. Aby jedenastka nie wyglądała też jak łączony skład Lechii ze Śląskiem, wprowadziliśmy też limit maksymalnie trzech pozycji na jeden zespół.
Wszystkie nazwiska, które tutaj zobaczycie, są wynikiem subiektywnej selekcji redakcji. To piłkarze w przekroju całej rundy jesiennej tak słabi, że – w kilku przypadkach – aż memiczni. Dla części raczej nie ma już ratunku, a dla niektórych istnieje jeszcze jakaś nadzieja, że w dalszej perspektywie wejdą na wyższy poziom. Uśredniając jednak, poszczególne zespoły w ostatnich miesiącach nie miały z tych zawodników większego pożytku, a niekiedy wręcz traciły na ich obecności.
–
Spis treści
Bajeczna defensywa
Od razu uprzedzamy kibiców Korony, że nie będą zadowoleni. Jedenastka zaczyna się od Xaviera Dziekońskiego, który… no właśnie, faktycznie był tak słaby? Czy może, zgodnie z opiniami wielu kibiców z Kielc, totalnie odlecieliśmy? Jeśli oglądane mecze podeprzemy statystykami, młody golkiper wypada najgorzej. Nie to, żeby był raz za razem kompromitującym się ręcznikiem, ale tak się złożyło, że w tej rundzie nie mieliśmy wyraźnie odstającego od reszty stawki faworyta.
Argumenty dawał choćby Henrich Ravas, którego umieściliśmy na ławce (jej całość na końcu tekstu), ale to nie on wypadł najgorzej w najważniejszym współczynniku “uratowanych bramek”, którą Dziekoński ma na dużym minusie. Jakby tego było mało, wpuścił prawie najwięcej goli i miał jedną z najsłabszych skuteczności interwencji, poniżej 65%. Nie ma więc żadnej sensacji w nazywaniu go najgorszym na swojej pozycji.
Jeśli chodzi o obrońców, cóż, tu sprawa jest nieco prostsza. Bramkarz może być tylko jeden, ale nie stoperzy, z których wyróżniliśmy trzech – dwóch z Lechii i jednego ze Śląska. Oczywiście równie dobrze można by odwrócić te proporcje, tak samo jak nikt nie mógłby mieć pretensji, że na miejsce kolegi z zespołu wchodzi inny. A zaczynamy od Łukasza Bejgera, o którego możliwym odejściu wiele mówiło się latem. Śląsk chciał zarobić na nim co najmniej milion euro, ale wydarzyło się coś zupełnie innego.
W przerwie między przesiadywaniem na kozetce u fizjoterapeuty 22-latek zdążył pokazać się w wyjściowym składzie pięciokrotnie, z czego w czterech meczach wypadł jak junior-amator. W tyłach, owszem, bardzo poważne błędy popełniali też Petkow i Petrow, jednak to Bejger w swoich występach zdążył skumulować największe dziadostwo w defensywie, nie dając w zamian choćby ochłapów w polu karnym przeciwnika – jak inni obrońcy.
No i ananasy z Gdańska, które mogą podać sobie ręce z piłkarzami Śląska na dnie tabeli – Bujar Planna i Andrei Chindris. Ten drugi zdążył zagrać 30 meczów w 1. lidze i nie był tam dziadem, więc mówimy o brutalnym deficycie umiejętności na wyższym szczeblu po awansie. Trudno, zdarza się. Ale Planna to kosowski wynalazek, którego nie da się obronić. Jest źle, kiedy taki piłkarz musi grać od 1. minuty, bo co w takim wypadku muszą prezentować inni, których widzimy rzadziej?
Obaj panowie, gdyby razem wychodzili w wyjściowym składzie (a tak się złożyło, że nie doszło do tego ani razu), tworzyliby prawdopodobnie najgorszy duet obrońców w lidze. Zawalają bramki, mają braki w podstawowych elementach gry i prędzej sabotują drużynę, niż jej pomagają. Z kimś takim na tyłach nie da się utrzymać w lidze. To niemożliwe.
Niezwykła linia pomocy
Zacznijmy od boków linii pomocy, gdzie mamy osobny konkurs na najbardziej memicznego skrzydłowego Ekstraklasy. Hilary Gong kontra Adriel Ba Loua, łódzki Bolt-pokraka kontra poznański technik-magik. Dwie różne historie, ale podobne wnioski – obaj są strasznie słabi w swojej robocie, z tym że Gong jakimś cudem potrafił mydlić oczy trenerowi prawie do końca rundy. “La buła”, jak zapewne wiecie, nie miał tego szczęścia, bo został pogoniony ze składu jeszcze latem. Frederiksen najpierw go bronił i pompował, aż w końcu stwierdził, że z tej mąki chleba nie będzie. A to dziwota, z zaskoczenia spadliśmy z krzesła.
Gdyby mierzyć szybkość wyciągania wniosków przez trenerów, Duńczyk nie byłby najlepszy, ale spokojnie – wyprzedziłby Daniela Myśliwca, któremu długo zajęło pojęcie (zakładamy sukces), że jeśli Gong miałby już gdzieś startować, byłyby to biegi przez płotki na 100 metrów. Oczywiście w sztafecie z imprezowiczem z Poznania.
Wiadomo, że do tak szybkich i zabójczych skrzydeł potrzebni są środkowi pomocnicy, którzy potrafią mądrze załatać niejedną wyrwę na boisku. Zaasekurują kolegów, odbiorą piłkę, podyktują tempo gry, zagrają długim podaniem albo pasikiem między obrońców do napastnika. Wybiegają mecz, zostawią serducho i generalnie będą odpowiedzialni. To nie jest tak wiele, prawda? A jednak ani Tudor Baluta, ani Claude Goncalves nie spełnili nawet połowy wytycznych. Jesienią byli kiepscy, a momentami ocierali się o role sabotażystów.
Baluta w Śląsku najczęściej do tej pory był rażąco bezproduktywny i sprawiał wrażenie piłkarza grającego bez ambicji, na alibi. Zaś Goncalves w Legii, ściągany jako potencjalna gwiazda (mistrz gierek treningowych, pamiętamy!), został tak przemielony przez realia Ekstraklasy, że aż można było się zastanawiać, czy aby nie nakłamał w CV. Latem Portugalczyk miał mecze, w których przypominał wóz z węglem, a z jego strat bezpośrednio padały bramki. Nie mogły więc dziwić informacje, że Goncalo Feio postawił na nim krzyżyk i kontuzje nie miały w tej kwestii nic do rzeczy. Co więcej, to przecież transfer zwolnionego wcześniej Kosty Runjaicia. Transfer – tak jak w przypadku Baluty – obciążający trenera i dyrektora sportowego, choć… nie bez szansy, że wiosną będzie lepiej.
Fantastyczny atak
Są tacy piłkarze, którzy przez pół kariery wożą się na jednym sezonie albo potencjale, jaki pokazali w piłce młodzieżowej. Jeśli mają dobrego agenta, trudno ich zatopić i co rusz pojawiają się na poziomie Ekstraklasy. Kacper Sezonienko jest tego kwintesencją – to słaby piłkarz, każdy to widzi, ale jakimś cudem znów występuje na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Pierwszy sezon dla Lechii zaliczył w 2021 roku, jeszcze jako nastolatek. Wypadł obiecująco, ale potem? Nie licząc roku w 1. lidze, totalna kaszana. To jeden z najgorszych “napastnikopodobnych” piłkarzy, jakich w ostatnich latach widzieliśmy. Gość bez atutów, którego nikt ze zdrowym wzrokiem nie chciałby mieć w swoim zespole. 776 minut, zero goli i zero asyst – to mówi samo za siebie.
A skoro jesteśmy przy motywie napastników, którzy ślizgają się na poziomie Ekstraklasy, męcząc nasze gałki oczne, co powiedzieć o Fabianie Piaseckim? To inna bajka niż znacznie młodszy Sezonienko, bo nie powiemy, że piłkarz Piasta miał tylko jeden dobry rok w karierze. Ale tutaj też da się odnieść wrażenie, że jego przydatność na najwyższym szczeblu wygasła i stało się to wraz z pierwszym sezonem w Rakowie. Piasecki nie jest fusem, ale rundą jesienną zapracował, żeby go w ten sposób nazywać. Sposób, w jaki marnował stuprocentowe sytuacje, był nie do uwierzenia. Niestety, Fabian, ale jesienią byłeś głównym hamulcowym w ofensywie i boiskową ofermą z zaledwie jednym trafieniem. Nawet Rosołek wykazał się większą przydatnością… Ech, pała do dziennika.
Na koniec niestandardowe rozwiązanie w naszej jedenastce. Niektórym to się pewnie nie spodoba, inni być może docenią pomysłowość. Otóż na ostatnią pozycję w ataku wcisnęliśmy trzech napastników Legii Warszawa, ale nie martwcie się. To nie jest tak, że na boisko nagle wybiegłoby 14 piłkarzy. Wręcz przeciwnie – ci ludzie byli w rundzie jesiennej tak słabi, że z trudem dałoby się stworzyć z nich jednego solidnego strzelca.
Liczby nie kłamią: Jean-Pierre Nsame – 1, Migouel Alfarela – 1, Tomas Pekhart – 0. Łącznie 10 występów w wyjściowym składzie, 1047 minut i dwa gole… No ludzie kochani, przecież to jest kryminał. Żaden z nich nie załapałby się pojedynczo do jedenastki tylko dlatego, że nie przekroczył progu pięciu spotkań, ale i tak wiele mówi fakt, że po złączeniu całej trójki wciąż mamy adekwatny obraz nędzy i rozpaczy. Obraz, którego wielu kibiców ze stolicy chciałoby się jak najszybciej pozbyć.
Jednemu nie chce się biegać (wielkie zaskoczenie, kapitalny skauting), drugi na stare lata stał się drewniany do bólu, a trzeci miał być super wzmocnieniem, ale najwyraźniej w Legii dali się nabrać na jeden dobry sezon Alfareli w Ligue 2. Wobec tego tym bardziej doceniamy wynik ekipy Feio, bo mieć najlepszą ofensywę w lidze pomimo (nie dzięki) obecności tylu napastników, to nie lada wyczyn.
Jedenastka największych fatjłap i ławka rezerwowych
Ławka rezerwowych (bez wymogu pięciu meczów):
- Henrich Ravas (Cracovia)
- Jetmir Haliti (Jagiellonia)
- Elias Olsson (Lechia)
- Aleks Petkow (Śląsk)
- Krzysztof Kubica (Motor)
- Krzysztof Wołkowicz (Stal)
- Jewgienij Szykawka (Korona)
- Aleksander Buksa (Górnik)
- Bryan Fabiema (Lech)
Specjalne miejsce na trybunach: LEGENDARNY JUNIOR EYAMBA (ŚLĄSK)
Więcej o Ekstraklasie:
- 110 rzeczy, które nie miały prawa wydarzyć się w Ekstraklasie, a jednak się wydarzyły
- Przez studia w USA i granie z Nanim do Jagiellonii. “Dlatego Siemieniec już tyle osiągnął”
- Kolejna milionowa strata Korony. “Przyszłość nie daje nam spać spokojnie”
Fot. Newspix