Reklama

Trela: Eintracht, czyli nowy Dortmund. Frankfurcka giełda piłkarzy wartościowych

Michał Trela

Autor:Michał Trela

06 grudnia 2024, 09:00 • 11 min czytania 11 komentarzy

Najgorętsze nowe nazwiska Bundesligi już nie grają w Dortmundzie. Od kilku lat skauci największych klubów stołują się we Frankfurcie, zostawiając w tamtejszej kasie setki milionów euro. Dobra praca przynosi efekty. Eintracht nie tylko zapełnia konta i gabloty, ale też wreszcie ma szansę na pierwsze ligowe podium od przeszło 30 lat.

Trela: Eintracht, czyli nowy Dortmund. Frankfurcka giełda piłkarzy wartościowych

Luka Jović do Realu Madryt. Ante Rebić do Milanu. Filip Kostić do Juventusu. Jesper Lindstroem do Napoli. Randal Kolo Muani i Willian Pacho do Paris Saint-Germain. Ponadto Andre Silva do Lipska i Sebastien Haller do West Hamu. Lista klubów, które tylko w ostatnich latach stołowały się w Eintrachcie Frankfurt, zostawiając w jego budżecie dziesiątki milionów euro, brzmi jak who is who światowej piłki. Patrząc na niektóre przypadki, trudno było nie pomyśleć, że działacze Eintrachtu sprzedaliby szejkom piasek. Za Muaniego PSG zapłaciło im niemal sto milionów euro, choć raptem rok wcześniej grał pod nosem tamtejszych skautów w FC Nantes, a do Frankfurtu trafił za darmo. Pacho zwiększył wartość trzykrotnie po ledwie 44 meczach w koszulce Eintrachtu. Kostić przed transferem do Hesji dwa razy spadał z Bundesligi i raczej nie uchodził za kandydata do gry w czołowych włoskich klubach. W stolicy europejskiej finansjery wyrosła giełda piłkarzy wartościowych.

Sukces finansowy w takim klubie to jednak za mało. Eintracht, jeśli chodzi o markę, liczbę i zaangażowanie kibiców, należy do największych piłkarskich firm w kraju. Choć nigdy nie wygrał Bundesligi i rzadko kończył ją na podium, przez dekady widziano w nim uśpionego giganta. O tym, jak ważny to klub, przekonywali się w ostatnich latach w kolejnych europejskich miastach, doświadczając prawdziwych najazdów tabunów jego kibiców. Ich kulminacją było zamienienie meczu z Barceloną na Camp Nou w spotkanie domowe Eintrachtu. Połączenie sprawnego poruszania się po rynku transferowym i traktowania piłkarzy jak giełdowych akcji, z zadowoleniem fanatycznej publiki, należało w ostatnich latach do najbardziej karkołomnych zadań w niemieckim futbolu. Ale wyszło spektakularnie. A obecna drużyna ma szansę skonsumować dobrą pracę poprzednich kilku lat.

Jeśli prześledzić czasy od 2017 roku, gdy pod wodzą Niko Kovaca walczącej o utrzymanie drużynie udało się awansować do finału Pucharu Niemiec wygranego przez Borussię Dortmund, wyjdzie Eintracht na jeden z najbardziej regularnie grających o trofea klubów w Niemczech. Rok później sięgnął po pierwszy od trzech dekad puchar, ogrywając Bayern Monachium, co dało przepustkę do gry z Bawarczykami o Superpuchar kilka miesięcy później. W 2019 roku Eintracht dotarł do półfinału Ligi Europy, który przegrał z Chelsea po rzutach karnych, by wygrać te rozgrywki trzy lata później i zapewnić sobie prawo gry o Superpuchar Europy z Realem Madryt. A w 2023 roku był jeszcze kolejny finał Pucharu Niemiec wygrany przez RB Lipsk. Sześć lat, sześć finałów. Zadziwiająca regularność, jak na klub, który od przeszło 30 lat nie ukończył Bundesligi w czołowej czwórce.

Rewelacyjny Egipcjanin

Tak, to może wydać się szokujące, ale od 1993 roku i pamiętnej przegranej na finiszu walki o tytuł drużyny Uwego Beina czy Anthony’ego Yeboaha, Eintrachtowi najwyżej udało się skończyć ligę na piątym miejscu. W tym czasie do czwórki łapało się siedemnaście klubów, w tym tak z dzisiejszej perspektywy egzotyczne, jak TSV 1860 Monachium, FC Kaiserslautern, Hannover 96 czy Hamburger SV. Eintracht jednak jedyną styczność z Ligą Mistrzów miał, gdy dostał się do niej kuchennymi drzwiami jako zwycięzca Ligi Europy. Zdołał nawet wyjść z grupy, odpadając z Napoli dopiero w fazie pucharowej. To klub, któremu tradycyjnie znacznie lepiej wychodzą jednorazowe wzloty, niż zbieranie punktów tydzień w tydzień.

Reklama

Wydaje się jednak, że wreszcie nadszedł idealny moment, by to zmienić. Po rozegraniu ponad 1/3 sezonu Eintracht jest wiceliderem, jedynym jako tako utrzymującym kontakt z Bayernem, prującym po odzyskanie mistrzostwa. Przewaga nad piątą Borussią Dortmund wynosi już sześć punktów. Oczywiście, że do roztrwonienia w 22 kolejki, ale jednak znacząca. Pokazująca, że dobra jesień to nie przypadek. Zwłaszcza że plecy Eintrachtu oglądają też mistrz z Leverkusen czy RB Lipsk. To zdecydowanie nie jest oczywiste w przypadku drużyny, która rok w rok traci najważniejsze postaci. W ostatnich pięciu latach działacze Frankfurtu sprzedali piłkarzy za niemal 380 milionów euro. Sami kupowali znacznie skromniej, co dało im w tym okresie przeszło 110 milionów euro transferowej nadwyżki. W Niemczech jedynie VfB Stuttgart może się pochwalić korzystniejszym bilansem. Tyle że nie był w stanie równocześnie dokładać do gabloty kolejnych trofeów, a większość tego okresu spędził, balansując na krawędzi spadku.

Już można zresztą stwierdzić, że transferowy szał się nie zatrzyma. Absolutną gwiazdą ligi jest dziś bowiem napastnik Omar Marmoush, mający na koncie trzynaście goli w dwunastu spotkaniach i ustępujący jedynie Harry’emu Kane’owi. 25-latek, podobnie jak Anglik, dorzucił do tego bilansu jeszcze siedem asyst. Egipcjanin już teraz jest wymieniany jako potencjalny następca Mohameda Salaha w Liverpoolu. A przecież jeszcze przed chwilą uchodził za gracza doskonale przeciętnego. Gdy VfL Wolfsburg kupił z Zagłębia Lubin Bartosza Białka, Polak szybko wskoczył w hierarchii napastników przed niego. Marmoush musiał szukać gry na wypożyczeniach. Zarówno w II-ligowym wówczas St. Pauli, jak i w walczącym wtedy o utrzymanie Stuttgarcie spisał się dobrze. Nie na tyle jednak, by w Wolfsburgu uwierzyli w jego talent. Eintracht zgarnął go przed rokiem za darmo. Od tego czasu w półtora sezonu strzelił 34 gole i zaliczył 17 asyst.

Kadra pełna talentów

Za nie mniej utalentowanego uznawany jest Hugo Ekitike, jego partner z ataku. Gdy Markus Kroesche, dyrektor sportowy w końcówce okna transferowego przed rokiem negocjował z działaczami PSG sprzedaż Muaniego, próbował wpisać niechcianego w Paryżu napastnika jako część rozliczenia. Wtedy do tego nie doszło, ale do tematu udało się wrócić zeszłej zimy. Wychowanek Stade Reims nie kosztował mało. 16,5 miliona wydane na niego było drugim wśród najwyższych transferów w historii klubu, lecz już można zakładać, że inwestycja zwróci się z nawiązką. Nie tylko sportowo, bo 22-latek strzelił 14 goli i zaliczył siedem asyst, ale i finansowo, bo z jego szybkością i warunkami fizycznymi po prostu musi być eksportowym towarem.

A przecież znakomitych i wciąż młodych piłkarzy ma Eintracht w kadrze więcej. Świetnie rozwija się Hugo Larsson, 20-letni środkowy pomocnik ze Szwecji. Świetne recenzje zbiera Arthur Theate, belgijski stoper, zawsze zaangażowany w grę i dający świetne piłki do przodu. Kroeschemu udało się zebrać w kadrze odpowiednią mieszankę graczy zmierzających dopiero na szczyt, z tymi, którzy już w jego okolicach byli, lecz ich kariery wpadły w wiraż. Należą do nich choćby mistrz świata Mario Goetze, Mahmoud Dahoud, uznawany kilka lat temu za jeden z największych niemieckich talentów, Kevin Trapp, mający przeszłość w PSG, czy Ansgar Knauff, niechciany w Borussii Dortmund.

Dobrych techników uzupełniają gracze silni fizycznie, twardzi, ograni w Bundeslidze jak Robin Koch czy Elyess Skhiri. Inaczej niż w poprzednich silnych drużynach Eintrachtu, kadra jest szeroka, umożliwiająca rywalizację na kilku frontach. Wprawdzie frankfurtczycy odpadli z Pucharu Niemiec z Lipskiem, ale dobrze radzą sobie w Lidze Europy, gdzie z czterema wygranymi w pięciu meczach zajmują trzecie miejsce i mają wszelkie szanse, by awansować bezpośrednio do 1/8 finału. A to wszystko z drużyną o średniej wieku ledwie przekraczającej 25 lat. W Bundeslidze młodsze mają obecnie jedynie Stuttgart i Wolfsburg.

Nieoczywista cierpliwość

Prawdopodobnie jednak ważniejsze od wszystkich podejmowanych z wyczuciem decyzji transferowych było to, jak między sezonami działacze Eintrachtu zachowali się w kwestii obsady stanowiska trenera. Choć klub nie bez przyczyny zwany „Kapryśną Diwą” znany był z turbulencji i uchodził za ekstremalnie trudny w zarządzaniu, w ostatnich latach udało się trochę schłodzić trenerskie krzesło. Od ośmiu lat, gdy w trakcie sezonu, jeszcze w walce o utrzymanie, zwolniony został Armin Veh, żaden trener Eintrachtu nie stracił pracy w trakcie rozgrywek. To wyczyn nie tylko w skali Eintrachtu, bo podobną serią nie mogą się pochwalić ani w Bayernie, ani w Dortmundzie, ani w Lipsku czy Leverkusen. Nie oznacza to jednak, że z trenerami było w ostatnich dobrych latach spokojnie. Praktycznie każdy odchodził w atmosferze kontrowersji. Niko Kovacowi wyrzucano, że przeszedł do Bayernu, choć chwilę wcześniej odżegnywał się od takiego ruchu. Adi Huetter połasił się na ofertę Borussii Moenchengladbach, która wówczas może była o krok przed Eintrachtem, ale jako projekt, co pokazały kolejne lata, zmierzała w przeciwnym kierunku. Olivera Glasnera chłodno pożegnano po dwóch latach, mimo że w pierwszym sezonie wygrał Ligę Europy, a w drugim doszedł do finału Pucharu Niemiec. Dino Toppmoeller z kolei walczył o posadę praktycznie do początku… obecnych rozgrywek.

Reklama

Dla byłego asystenta Juliana Nagelsmanna w Lipsku i Bayernie była to pierwsza samodzielna praca w Bundeslidze. Wcześniej prowadził jedynie luksemburski F91 Dudelange, z którym wyeliminował Legię Warszawa i awansował do Ligi Europy. Do Frankfurtu przybył z ideami gry pozycyjnej, chcąc, by zespół w ten sposób dominował kolejnych rywali. Stało to w sprzeczności z futbolem preferowanym w tym klubie w poprzednich latach. Od czasów Kovaca, który rozpoczął udane lata, miejscowym klasykiem było zdanie rzucone przez Rebicia do Kevina-Prince’a Boatenga w finale Pucharu Niemiec z 2018 roku: „Bruder, schlag den Ball lang!”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Bracie, wyjazd!”. Eintracht bazował na pojedynkach, grze bezpośredniej, nie przez przypadek tercet Rebić – Jović – Haller dostał w mediach pieszczotliwie miano „stada Bawołów”. Współgrało to z żyjącymi meczem frankfurckimi trybunami. Eintracht grał do przodu i walczył, ludzie wrzeszczeli i wpadali w ekstazę, pchając zawodników do pressingu, rzucania się na murawę, skakania do każdej główki.

Eintracht Toppmoellera usypiał emocjonalną publikę. Klepanie od prawej do lewej i z powrotem bez żadnego elementu zaskoczenia nie mogło porywać nikogo. Zespół nie miał żadnych rozwiązań przeciwko rywalom ustawiającym się głęboko na własnej połowie. Wystarczyło Eintrachtowi oddać piłkę, a zabrać przestrzeń, by mieć pewność, że nic złego się nie wydarzy. Sprawiedliwie wobec początkującego trenera byłoby jednak nadmienić, że tuż przed końcem okna transferowego klub sprzedał Muaniego, zostając z workiem pieniędzy, ale bez żadnego klasycznego napastnika. Toppmoeller musiał przystosowywać do tej roli Marmousha, co ostatecznie wyszło spektakularnie, ale wymagało czasu. Zarówno, jeśli chodzi o rozwój Egipcjanina, jak i dopasowanie gry zespołu pod zupełnie inny typ atakującego.

Sezon, który nikogo nie cieszył

Doszło więc do paradoksu. Eintracht doturlał się w poprzednim sezonie do szóstego miejsca, co oznaczało… drugi wśród najlepszych wyników w ostatnich trzydziestu latach i utrzymanie ciągłości gry w Europie (szósty awans do pucharów w ciągu siedmiu sezonów). Jednocześnie jednak absolutnie nikt nie był zadowolony. Ani ze stylu, bo mecze Eintrachtu były męczące zarówno dla jego kibiców, jak i dla neutralnych obserwatorów. Ani z dorobku, bo do zajęcia szóstego miejsca wystarczyło zdobycie ledwie 47 punktów, co było najniższym wynikiem w historii. Punktowo Eintracht był bliżej strefy barażowej (11 punktów przewagi) niż piątej Borussii Dortmund, która skończyła ligę szesnaście punktów nad nim. Frankfurtczycy w zgodnej opinii skorzystali ze słabości konkurencji. W Bundeslidze była akurat bardzo silna pierwsza piątka i bardzo przeciętna cała reszta. A rezultaty na innych frontach też nie dostarczyły argumentów za dalszą pracą Toppmoellera. Z Pucharu Niemiec Eintracht odpadł z III-ligowym FC Saarbruecken, z Ligi Konferencji na wczesnym etapie wyeliminował go belgijski Royale-Union Saint-Gillois. Nawet po zakończeniu sezonu dyrektor Kroesche wolał więc unikać wiążących deklaracji co do przyszłości trenera.

Ostatecznie zdecydował się jednak wejść z nim w kolejny sezon, co rodziło obawy, że jeśli sytuacja się nie poprawi, Eintracht zmarnuje kolejne rozgrywki. Okazało się jednak, że trener, którego ojciec Klaus prowadził ten sam klub w jego złotych czasach na początku lat 90., wykazał się znajomością miejsca pracy i elastycznością. Tegoroczna wersja Eintrachtu znacznie bardziej przypomina jego dobre zespoły z przeszłości. Jest szybka, wertykalna, angażująca trybuny i eksponująca talenty piłkarzy. Drużynie dobrze zrobiło, że w zbliżonym kształcie spędziła ze sobą kilkanaście miesięcy. A trener imponująco i cierpliwie odbudował graczy, którzy mieli problemy. Dziś też pokazuje, że dostrzega wszystkich, których ma w szatni, co pokazał, choćby wpuszczając 34-letniego Timothy’ego Chandlera na 17 minut wygranego 7:2 meczu z Bochum. Amerykanin już dawno nie odgrywa żadnej sportowej roli, ale jest uwielbiany przez fanów, którzy takie gesty zauważają i doceniają.

Eintracht zaczął sezon od nie w pełni zasłużonej porażki w Dortmundzie, by w kolejnych jedenastu meczach ligowych przegrać już tylko raz, po olbrzymich kontrowersjach sędziowskich, w Leverkusen. Nie dał się Bayernowi, z którym zremisował 3:3, ograł na wyjeździe Stuttgart, zmiażdżył walczące o utrzymanie Bochum i Heidenheim, wrzucając im 11 bramek. Wygrywa u siebie i na wyjazdach. Jest stabilny. Gra efektownie. Siłą ofensywną ustępuje jedynie Bayernowi i należy do drużyn tracących najmniej goli. Nie widać dziś wielu powodów, by uznać jego dobrą formę za jedynie chwilowy wzlot. Jego wyniki to nie efekt szczęścia. Jak pokazuje tabela punktów oczekiwanych, Eintracht z gry zasługiwałby na podium, obok Bayernu i Bayeru, ale znacznie przed Dortmundem i Lipskiem.

Jakość tworzonych sytuacji przez kluby Bundesligi. Eintracht jako druga siła po Bayernie (źródło: Hudl Statsbomb)

Problem gigantów

Dobra forma Eintrachtu to coraz większy problem dla mających problemy gigantów. Już w poprzednim sezonie Borussii upiekło się, że jej finisz na piątym miejscu nie oznaczał wypadnięcia poza grono zespołów grających w Lidze Mistrzów. Wówczas Bundesliga nazbierała w Europie tak wiele punktów rankingowych, za sprawą awansów samej Borussii do finału Ligi Mistrzów i Bayeru do finału Ligi Europy, że zapracowała na dodatkowe miejsce w elicie. Teraz trudno liczyć na podobny rozwój wypadków. To, że Eintracht skończy ligę w czołowej czwórce trzeba natomiast uznawać za coraz bardziej prawdopodobne. A przy nieuchwytnym Bayernie oznacza to, że dla kogoś z grona Bayer, Dortmund, Lipsk zabraknie miejsca w Lidze Mistrzów.

Eintracht stabilnością, bo nie stylem gry, mocno przypomina Stuttgart z poprzedniego sezonu i można liczyć, że po raz pierwszy od przeszło trzech dekad ukończy ligę na podium. Fani z Frankfurtu mają dziś tak naprawdę tylko jeden, zupełnie nieracjonalny, powód do niepokoju. Ten chimeryczny klub z jakichś powodów historycznie zwykle znacznie lepiej wygląda jesienią niż wiosną. Jako że czasem takie klątwy zamieniają się w samospełniające się przepowiednie, we Frankfurcie euforię jeszcze trzymają w ryzach. Są jednak wszelkie powody, by drużynę z tzw. Serca Europy uznawać za rewelację rundy w Niemczech. I coraz poważniejsze, by widzieć w niej nową Borussię Dortmund, a więc klub, do którego zaglądają najwięksi tego świata, w poszukiwaniu talentów przyszłości.

WIĘCEJ  O BUNDESLIDZE NA WESZŁO:

fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Błyskawiczne transfery Radomiaka. Nowy skrzydłowy wstępnie dogadany z klubem

Szymon Janczyk
0
Błyskawiczne transfery Radomiaka. Nowy skrzydłowy wstępnie dogadany z klubem

Niemcy

Ekstraklasa

Błyskawiczne transfery Radomiaka. Nowy skrzydłowy wstępnie dogadany z klubem

Szymon Janczyk
0
Błyskawiczne transfery Radomiaka. Nowy skrzydłowy wstępnie dogadany z klubem

Komentarze

11 komentarzy

Loading...