Kilka lat sukcesów reprezentacji Szkocji pod wodzą Steve’a Clarke’a to najlepszy okres najnowszej historii tamtejszego futbolu. Renesans przyszedł tuż po wiekach ciemnych, bardzo ciemnych, gdy w kadrze za sznurki pociągał Malky Mackay. Człowiek, który w jednej rozmowie potrafił obrazić wszystkich: czarnoskórych, Azjatów, Żydów, homoseksualistów i kobiety. Człowiek, za którego szkoccy kibice wstydzą się do dziś, krzycząc, aby wynosił się z ich ukochanej ligi.
Steve Clarke pracą dla szkockiej drużyny narodowej buduje sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Jego asystent, John Carver, tylko mi przytaknął, gdy zagadnąłem go o rzekomo legendarny status przełożonego w ojczyźnie. Nie było w tym grama kurtuazji: zgodność wyraził, wyliczając fakty. Nikt w historii szkockiego futbolu nie zaprowadził Tartan Army na dwa turnieje mistrzostw Europy z rzędu; zaledwie jeden selekcjoner częściej siadał na ławce, przyglądając się grze swoich podopiecznych.
Gdy John, młodszy z rodu Clarke’ów, oznajmił światu, że ojciec jest jego bohaterem i w całym swoim życiu nie doświadczy wspanialszej rzeczy niż owy bohater prowadzący szkocką drużynę narodową na wielkim turnieju, mieszkańcy północnej części Wysp Brytyjskich momentalnie go naprostowali, korygując, że Steve to bohater ich wszystkich; zuch i chwat; niemalże Braveheart, William Wallace, choć los tegoż sprawiał, że był to komplement unikalny, bo w pakiecie z napomknieniem o nieuchronnej klęsce.
Clarke na statuę zasłużył przywróceniem Szkocji na mapę istotnych rozgrywek piłkarskich po dwóch dekadach oglądania pleców Czechów, Norwegów, Irlandczyków czy nawet Polaków, lecz gdyby zrobił tylko to, mógłby być wspominany jak w Polsce Jerzy Engel. Steve pozwolił ponownie uwierzyć w to, że szkocka myśl szkoleniowa była niegdyś owiana sławą, niosła pochodnię zmian i rozwoju. Po latach odkurzania zapomnianych trenerów, którzy dla zwieńczenia kariery otrzymywali stołek w kadrze, okazał się facetem, który może z nią rosnąć.
Przede wszystkim jednak Steve Clarke jest dla Szkotów dowodem na to, że ich futbol, związek i struktury całkowicie nie zgniły, nie zgnuśniały. Bo kiedy federacja stwierdziła, że przyszłość krajowej reprezentacji można powierzyć takiemu gagatkowi, jak Malky Mackay, naród zwątpił w to, czy leci z nimi pilot.
Gdy kibice wstydzili się za reprezentację Szkocji. Malky Mackay i rasistowska afera
Na długiej i słusznej liście pochlebstw wobec szkockiej nacji raczej nie znajdziemy hasła „kreatywność”. Malcolm Mackay mógłby się za to obrazić i to wcale nie dlatego, że w trakcie piłkarskiej kariery wyróżniał się nietypowym dla wyspiarskiego futbolisty zestawem umiejętności. Obrażenie zarówno swojego przełożonego, jak i podopiecznego, jednym, jedynym słowem, zazwyczaj jest jednak sprawką osoby wybitnie pomysłowej.
Zazwyczaj, lecz nie teraz, bo rzucanie hasłem chinky, czyli slangowym chinol, żółtek, skośnooki, w momencie, gdy rachunki opłacasz dzięki przelewom od malezyjskiego miliardera, a wózek w zespole ciągnie koreański playmaker, to raczej brak niż nadmiar wyobraźni. Zwłaszcza gdy na tej obeldze nie poprzestajesz. Malky Mackay okazał się bowiem wyjątkowo wylewny w ocenie Azjatów wszelakich.
— Pierdolone żółtki. Chuj z nimi. W Cardiff wystarczy psów, żeby wykarmić ich wszystkich — zwierzył się dobremu kumplowi, Iainowi Moody’emu, czyli dyrektorowi sportowemu Cardiff City.
Z reguły dobrze, gdy trener i szef pionu sportowego nadają na tych samych falach. Pogawędki Mackaya z Moodym kwitły, panom świetnie się współpracowało. Na tyle świetnie, że gdy Moody przeniósł się z Walii do Crystal Palace, pomyślał, że mógłby ściągnąć do siebie Malky’ego, którego — tak się złożyło — też pogoniono z poprzedniego miejsca pracy.
Wszystko udałoby się, gdyby nie wścibski Vincent Tan, właściciel Cardiff City. Przyjaciele dogrywali już ostatnie szczegóły kontraktu, gdy okazało się, że Tan przez pewien czas śledził ich — jakby się wydawało — prywatne konwersacje. Malezyjski inwestor sam o sobie mówił, że fani mają go za ekscentryka i dziwaka. Nie to, że nie dawał ku temu powodów: raz przeforsował zmianę barw koszulek meczowych z niebieskich na czerwone, bo taki kolor „bardziej mu leżał”.
W stolicy Walii wyklinano jego dziwactwa, lecz tym razem Vincent Tan miał konkretny powód, żeby wziąć pod lupę swoich pracowników. Uważał, że Mackay i Moody robią transferowe wałki, przepłacają, przepalają kasę. Późniejsze śledztwo organów kontrolnych angielskiej federacji wykazało, że obaj byli co najwyżej dyletantami, nie oszustami, lecz Tan do dziś opowiada o „dwóch idiotach”, którzy dali Andreasowi Corneliusowi najwyższy kontrakt w historii klubu, a potem nie wystawiali go w składzie.
Przy okazji jednak miliarder odkrył, że pogawędki Malky’ego z dyrektorem sportowym wyglądają jak program Ricky’ego Gervaisa. Tyle że żaden z nich nie żartował.
Malky Mackay obraża wszystkich
Malky Mackay i Iain Moody dyskutują o potencjalnych celach transferowych. Trener komentuje listę przygotowaną przez dyrektora:
– Niewiele białych twarzy, ale warto ich rozważyć.
Jeden z celów powiązany był z Philem Smithem, jednym z potężniejszych agentów piłkarskich z przełomu lat 90. i początków XXI wieku. Prowadził Nemanję Vidicia, sterował karierami licznych trenerów. Mackaya raczej nie, bo ten pisał o nim:
– Gruby Phil. Nie ma nic lepszego niż widok Żydka, któremu pieniądze wyślizgują się z dłoni.
Gdy Cardiff odwiedzić miał przedstawiciel innego klubu, Malkay przed nim przestrzegał, nazywając go wężem. Ale nie takim zwyczajnym!
– On jest wężem. Gejowskim wężem. Nie ufaj mu.
Trener innym razem udowodnił, że „zdrowy chłop z niego”. Rozmarzył się o agentce swojego piłkarza.
– Mam nadzieję, że o ciebie dba. Założę się, że chciałbyś popatrzeć, jak skaczą jej silikonowe cycki, gdy cię dosiada.
Szkoleniowiec Cardiff City zdecydowanie nie gryzł się w język. Gdy Vincent Tan go zwalniał, kibice wściekli się na kolejną ekscentryczną decyzję kapryśnego właściciela. Myśleli, że Mackay to ofiara własnego sukcesu. Malezyjczyk zastąpił go Ole Gunnarem Solskjaerem, więc jakoś się obronił. Gorzej było, gdy wpadł na to, jaki dyrektor sportowy nigdy go nie przekręci: syn swojego kolegi. Tak fuchę w klubie dostał 23-letni Aliszer Apsaliamow, który nigdy dotąd nie pracował w futbolu. Z osiągnięć zdołał wywołać aferę wizową, gdy urzędy zaczęły przyglądać się temu, jak dostał fuchę w Unii Europejskiej.
Gdy wypłynęło, z jakimi prostakami pracował Vincent Tan, decyzja o pozbyciu się ich z klubu stała się ciut bardziej zrozumiała. Złośliwcy uważali, że Malezyjczyk mści się na trenerze, dlatego media dostały przeciek o wiadomościach wymienianych przez tę dwójkę akurat wtedy, gdy kariera Malky’ego miała nabrać rozpędu, kiedy miał dopisać w CV Crystal Palace. Tan miał jednak wiarygodne alibi na takie zarzuty:
– Odkryliśmy sprawę trzy miesiące temu. Każdorazowy przypadek rasizmu w klubie musimy zgłosić do angielskiej federacji. Przekazaliśmy Mackayowi i Moody’emu, żeby zrobili to sami. Minęły trzy miesiące i nadal tego nie zrobili, więc musieliśmy działać, żeby uniknąć kary.
https://t.co/RICadVkbTr pic.twitter.com/sc2TYYwbm2
— Oldfirmfacts (@Oldfirmfacts1) October 22, 2023
Iain Moody stracił robotę, Malky Mackay zaś szansę na zatrudnienie. Trener postanowił szybciutko rozprawić się z zarzutami, ale — jak to w takich przypadkach bywa — przeprosiny nie wyglądały zbyt przekonująco.
– Na dziesięć tysięcy wiadomości wysłałem trzy złe. Są one niedopuszczalne i nieodpowiednie, ale zrobiłem to w okresie, gdy byłem pod ogromną presją, stresem z powodu sytuacji w klubie. Mam pewne wartości, nie jestem rasistą, seksistą, homofobem ani antysemitą.
Ludzie raczej nie klepali go po plecach, pocieszając: Malky, oczywiście, że nie jesteś. To zupełny przypadek, że ustrzeliłeś taki zestaw w ledwie kilku wiadomościach. Wysłanie do zawodnika mema „Monopoly Black — zawiera tylko pola »idziesz do więzienia«” także było jedynie missclickiem, fatalnym przejęzyczeniem.
Na Wyspach Brytyjskich, gdzie kwitły właśnie antyrasistowskie kampanie, którymi otaczani byli zawodnicy i całe kluby, wybuchł skandal. Oto w Premier League pracuje facet, który gardzi wszystkim i wszystkimi. W szatniach, w których coraz większą rolę odgrywali czarnoskórzy piłkarze, w których zaczęły się pojawiać azjatyckie talenty, Malky był skreślony. Co więcej, zaczął ciągnąć na dno innych. Na przykład Stowarzyszenie Trenerów, które broniąc go, rzuciło:
– Mackay dał upust emocjom, wymieniając z kolegą przyjazne żarty w prywatnych wiadomościach.
Malky Mackay wraca na białym (całe szczęście!) koniu
Samozaorania nie miały końca, następny z szeregu wychylił się Dave Whelan, właściciel Wigan Athletic, który krótko po aferze zatrudnił Malky’ego i postanowił dzielnie bronić tej decyzji w mediach. W rozmowie z „Guardianem” dał show, jakiego wyspiarska piłka długo nie zapomni.
— Kto z nas nigdy nie nazwał Azjaty żółtkiem? To normalne, każdemu się zdarza — przekonywał.
— Żydzi przecież faktycznie kochają pieniądze trochę bardziej niż my, niż przeciętny człowiek. Nie widzę w tym nic złego — opowiadał dalej.
Whelan na koniec stwierdził, że ma mnóstwo przyjaciół reprezentujących obydwie mniejszości i jest największym antyrasistą, jakiego zna. Co więcej, jeśli federacja stwierdzi, że jednak nie jest antyrasistą, lecz rasistą, ustąpi ze stanowiska. Malky’ego Mackaya uznał za niewinnego, stwierdził, że dochodzenie w jego sprawie niczego nie wykaże.
Ciekawe, że mimo to zdecydował się zapisać w kontrakcie trenera klauzulę na wypadek, gdyby Szkot nie wyszedł na niewiniątko.
Mackay szatni nie porwał, robotę szybko stracił i właśnie wtedy wydarzyła się rzecz, której fani szkockiego futbolu nie mogą przeboleć do dziś. Malky zniknąłby z piłkarskiego światka, gdyby nie fakt, że rękę do niego wyciągnęła rodzima federacja. Chwilę po tym, jak Mackay obraził wszystko i wszystkich, związek piłkarski uczynił z niego szefa działu performance, odpowiedzialnego z pracę z młodzieżą oraz rozwój futbolu w kraju. Lud wręcz oniemiał.
Zwykli kibice nie chcieli o tym słyszeć, pytali, jakim przykładem dla młodzieży jest taki facet. Paul Goodwin, szef Stowarzyszenia Szkockich Fanów, przyznał, że jest zaskoczony taką nominacją, choć nie wykluczył, że Malky zasłużył na drugą szansę. Sam zainteresowany przechwalał się, że ukończył tyle kursów edukacyjnych dla rasistów, homofobów i antysemitów, że wie o tym więcej niż ktokolwiek inny.
Prawdziwa burza wybuchła jednak, kiedy okazało się, że obecna fucha może być tylko preludium do dalszej kariery Mackaya w reprezentacji kraju. W 2017 roku poprowadził zespół w meczu z Holandią jako tymczasowy szkoleniowiec. Jednocześnie dwukrotnie był poważnie rozpatrywany jako kandydat na następnego selekcjonera. Na pełen etat. W Szkocji rozpoczęto nawet kampanię przeciwko temu pomysłowi, wymieniając jako powody każdą z wiadomości, które Malky wysłał do kolegi.
Mimo to niewiele brakowało, żeby Steve Clarke nie budował swojej legendy. Budować mógł ją Mackay. Cóż, wokół niego trochę trudniej byłoby roztoczyć mit herosa, bohatera, twórcę urzekających historii. Selekcjonerom zdarza się dzielić naród, komu jak komu, ale nam nie trzeba o tym przypominać. Problem z Malkym był jednak taki, że on narodu nie podzielił. Naród nienawidził go w zasadzie w całości, osoby, które nie miały z nim żadnego problemu, były pojedynczymi wyjątkami, skoszarowanymi w siedzibie federacji.
Szkocję przed Malkym udało się uratować, nie został jej selekcjonerem, w końcu też zrezygnował z pracy w federacji. Wstyd jednak pozostał tak jak i ostracyzm wobec trenera w szkockim społeczeństwie. Gdy Mackay wrócił na ławkę w ojczyźnie, obejmując Ross County, ultrasi tej drużyny wydali oświadczenie potępiające jego zatrudnienie. Miłości między nimi nie było nigdy. Protestowali także kibice Hibernians, gdzie objął fotel dyrektora sportowego. Na innych stadionach Malky wysłuchuje natomiast przyśpiewek podsumowujących jego dokonania.
Nie tylko polska federacja bywa jeźdźcem bez głowy. Piłkarska wierchuszka zdaje się żyć we własnej bańce pod każdą szerokością geograficzną.
WIĘCEJ O SZKOCKIEJ PIŁCE:
- Asystent trenera Szkotów: Jesteśmy nowoczesną drużyną
- Liga szkocka czuje na plecach oddech Ekstraklasy
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix