W połowie pierwszej dekady tego wieku Boavista Porto z Przemysławem Kaźmierczakiem i Rafałem Grzelakiem była jednym z symboli polskich piłkarzy za granicą, zaraz obok Macieja Żurawskiego i Artura Boruca w Celtiku czy Andrzeja Niedzielana w NEC Nijmegen. Transmisja w Polsacie Sport i trzymamy kciuki – pokolenie dzisiejszych 30-latków doskonale wie, o czym mowa. Przy okazji meczu z Portugalią razem z Kaźmierczakiem, którego nazywano tam „Kaz”, wspominamy czasy Boavisty, FC Porto i Vitorii Setubal. – To też nie tak, że totalnie się w Porto zakopałem. Przez rok rozegrałem tam 16 meczów, byłem w środku dużej piłki. W ciągu roku zrealizowałem marzenia i o grze w kadrze, i o byciu w wielkim klubie – tłumaczy mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław. Zapraszamy.
Serce nieco mocniej zabije przed meczem Portugalia – Polska?
Na pewno. Na dużych imprezach poza nami kibicuję Portugalczykom, śledzę ich reprezentację. Sentyment pozostał. Ligi portugalskiej nie oglądam, ale co jakiś czas spojrzę w tabelę, żeby zobaczyć aktualną sytuację. Spędziłem tam trzy bardzo dobre lata, wiele się nauczyłem i mam zdecydowanie więcej dobrych wspomnień niż złych, mimo że nie zawsze grałem regularnie.
Trafił pan do Boavisty z Pogoni Szczecin, gdy klub ten na portugalskiej scenie znaczył jeszcze całkiem sporo, ledwie kilka lat wcześniej wywalczył mistrzostwo. To był przeskok do innego świata?
Trochę pewnie tak, ale ja zawsze chciałem wyjechać i byłem gotowy, żeby się sprawdzić. Nawet we wcześniejszych latach, gdy coś się pojawiło, za każdym razem byłem na „tak”, choć finalnie nie wychodziło. W Portugalii poczułem przeskok jeśli chodzi o umiejętności zawodników, organizację w klubie i pewne rzeczy, które tam uznawano za normę, a u nas nie zawsze tak to wyglądało.
Jakie rzeczy były standardem tam, a u nas nie?
Chodzi przede wszystkim kwestie związana z organizacją wyjazdów, zabieranie czy rozdawanie sprzętu i tak dalej. Zawodnik miał się jedynie martwić o swoją dyspozycję przed treningiem i meczem, a całą resztę podstawiano mu pod nos. Oczywiście myślę z ogromnym szacunkiem o wszystkich osobach, które przy tym pracują. To ludzie z cienia, od których też dużo zależy, a rzadko podkreśla się ich rolę.
W wymiarze treningowym coś zaskoczyło?
Intensywność treningów.
Standard.
Można się było tego spodziewać. Nikt nie kalkulował, czy może warto dziś odpocząć, a na pewno nie w takim stopniu jak u nas, gdy niektórzy jeszcze trzy dni po meczu się regenerowali. Niby w ten sposób łapali świeżość. Sorry, ale jeśli nie trenujesz, to nie do końca łapiesz świeżości, tylko tracisz czas. Grunt, żeby trenować w odpowiedni sposób dla danego momentu. Każdy, kto wyjeżdżał z Polski do lepszej ligi musiał się z tym zmierzyć. U nas też się zasuwało, mówimy jeszcze o czasach okresów przygotowawczych trwających po dwa miesiące czy nawet dłużej, ale czy to przekładało się na efektywność? Myślę, że nie do końca. Takie czasy. Dziś ligę mamy dłuższą, możemy grać na lepszych boiskach i zimowe obozy są już naprawdę krótkie.
Do tego rzecz jasna dochodziły umiejętności zawodników. Piłka im nie odskakiwała, trudniej było złapać kogoś na złym przyjęciu.
Liga portugalska stereotypowo uchodzi za bardzo techniczną, ale już niejeden piłkarz tam grający stwierdzał, że jest ona niezwykle fizyczna i intensywna.
I ja również to potwierdzę. Wymagania w aspektach wolicjonalnych i motorycznych plus te piłkarskie były i są naprawdę duże.
W Boaviscie od razu został pan rzucony na głęboką wodę. Najpierw wyjazd do Sportingu, później Benfica u siebie.
Ciekawie nam ten terminarz ułożyli, nie powiem. Na Sportingu powalczyliśmy, przegraliśmy 2:3, a Benfikę efektownie pokonaliśmy. Robiło na mnie wrażenie mierzenie się z takimi rywalami, ale jednocześnie mieliśmy powtarzalność przy każdym rywalu jeśli chodzi o koncentrację. Na Academikę Coimbra mobilizowaliśmy się podobnie.
Nie mogłeś odpuścić, bo jeśli ktoś po paru udanych meczach uznał, że już jest świetny i może sobie poluzować, to błyskawicznie był weryfikowany, czasami już na samym treningu. W takich okolicznościach łatwo nauczyć się pokory. Praca i zaangażowanie są podstawą, a dopiero potem liczą się umiejętności. Jeśli je masz, to przy odpowiednim podejściu zawsze się obronisz. Musiałem temu sprostać, zwłaszcza że przyjechałem z innego kraju, a wtedy wymagania są naprawdę duże. W przeciwieństwie do tego, co nieraz dzieje się u nas…
Wygrany 3:0 mecz z Benfiką był mitem założycielskim tamtej Boavisty w polskim kontekście. Pan strzelił efektownego gola, Rafał Grzelak zaliczył asystę, a wszystko to na oczach widzów Polsatu Sport. W tamtym czasie chłonęliśmy każdy występ Polaka w jakiejś sensownej lidze zagranicznej.
Czułem, że dobrze przepracowałem przygotowania i miałem w sobie olbrzymią chęć, by pokazać, że potrafię grać w piłkę. Z Benfiką udało się mocniej zaznaczyć swoją obecność. Fajnie, że Polsat pokazywał wtedy ligę portugalską. Rodzina i znajomi mogli z drugiego końca Europy śledzić większość naszych meczów. Wiem, że sporo osób czekało na te spotkania i w pewnym sensie byliśmy trochę na świeczniku w kraju, czego na starcie trudno było się spodziewać, bo kibice przeważnie oglądali te najsilniejsze ligi. Ale to musiały być naczynia połączone, z Rafałem od razu się pokazaliśmy i zachęciliśmy, żeby częściej nas oglądać. Człowiek czasami był poklepywany po plecach, pojawiła się rozpoznawalność na ulicach. Na wszystko jednak ciężko sobie zapracowaliśmy.
Kiedy przychodził pan do Boavisty, jej trenerem dopiero co został Jesualdo Ferreira, ale nawet nie zdążył zadebiutować w oficjalnym meczu…
Porto wykupiło jego kontrakt, co wtedy zdarzało się naprawdę rzadko. Od początku widział we mnie potencjał i już w grudniu zaczęli się zastanawiać nad moim sprowadzeniem. Koniec końców stało się to dopiero latem. Dużą rolę odegrał tu Jaime Pacheco, który po krótkiej karuzeli z trenerami ponownie przyszedł do Boavisty. On jeszcze bardziej mnie rozwinął, „wkręciłem” się w pracę na absolutne sto procent. Takim był zawodnikiem i tego samego wymagał jako szkoleniowiec. Miałem wtedy szczęście do trenerów, nie ukrywam.
W pewnym momencie poczuł się pan gwiazdą ligi portugalskiej? Zagrał pan przecież w meczu gwiazd przeciwko drużynie Luisa Figo.
Potraktowałem to jako wspaniałe zwieńczenie udanego sezonu. Pojawiła się możliwość wzięcia udziału w takim wydarzenia. Boavista wysłała trzech zawodników: mnie, bramkarza Williama i napastnika Rolanda Linza. Zmieniałem samego Zinedine’a Zidane’a. Mimo że on i wielu jego kolegów było już po zakończeniu karier, nadal potrafili robić z piłką niesamowite rzeczy. Coś wspaniałego. Poczułem się wyróżniony, w pewnym sensie spełniałem marzenia, ale daleko mi było do statusu gwiazdy. Miałem jednak przedsmak grania wśród naprawdę topowych zawodników, czego niedługo potem doświadczyłem w Porto.
Jakaś pamiątka pozostała?
Mam gdzieś koszulkę, spodenki i getry z tego meczu. Ale moje, nie wymieniałem się (śmiech). Fajne wspomnienia, choć coraz bardziej odległe. Za trzy lata miną dwie dekady. Czas pędzi nieubłaganie.
Latem wybrał pan Porto, choć kuszących wariantów było więcej.
Wiele oczywiście dała dobra postawa w Boaviscie, ale myślę, że wielkie znaczenie miało to, że Leo Beenhakker zaczął wysyłać mi powołania do reprezentacji, co jeszcze bardziej uwiarygadniało moje nazwisko na rynku transferowym. W meczu eliminacyjnym z Azerbejdżanem udało się nawet strzelić gola po dośrodkowaniu Łukasza Garguły z rzutu rożnego.
Trochę klubów mnie chciało. Zdecydowałem, że nie będziemy zmieniać miasta, tylko zmienimy klub i podpisałem kontrakt z FC Porto.
Z jednej strony, chyba od razu było wiadomo, że będzie bardzo trudno o grę, a z drugiej, prawdopodobnie każdy na pana miejscu podjąłby wyzwanie.
Zgadza się. To też nie tak, że totalnie się w Porto zakopałem. Przez rok rozegrałem tam 16 meczów. Okej, większość nie w pełnym wymiarze, ale po dość ciężkim początku, wiosną byłem w normalnym rytmie meczowym. To była szansa, żeby spróbować się wypromować i ugruntować swoją pozycję, nawet gdybym na dłuższą metę się nie przebił. Jeśli jesteś zawodnikiem Porto, automatycznie masz więcej opcji.
Nie żałuję tej decyzji. Wystąpiłem w Lidze Mistrzów, posmakowałem piłki na najwyższym poziomie. Nie zawsze grając, konkurencję miałem olbrzymią, ale cały czas znajdowałem się w środku tej wyjątkowej otoczki. W ciągu roku zrealizowałem marzenia i o grze w kadrze, i o byciu w wielkim klubie.
Można było realnie wyciągnąć coś dla siebie na przyszłość podpatrując grę Mario Bolattiego czy Lucho Gonzaleza? Co innego obserwować, a co innego móc to potem naśladować.
Do tej listy dopisałbym jeszcze Raula Meirelesa i Paulo Assuncao. Poziom w środku pola mieliśmy bardzo, bardzo wysoki, a oni przecież jeszcze się rozwinęli po odejściu z Porto. Było się od kogo uczyć.
A co z tego wyciągnąłem? W największym stopniu nawyki w grze bez piłki: odpowiednie ustawianie się, bycie pod grą, wychodzenie na pozycję w najlepszym momencie, pozycjonowanie się między liniami, ustawienie ciała. Kładziono duży nacisk, żeby „otwierać się” i odpowiednio przyjmować piłkę. Do tego pewna uniwersalność, poruszanie się nie tylko w swoich strefach, gdzie masz ścisłe założenia, ale też duża wymienność na boisku. W danej chwili miałem umieć zachować się jako lewy stoper, lewy obrońca czy lewy skrzydłowy, bo zazwyczaj graliśmy 4-3-3 i dużo atakowaliśmy, więc regularnie potrzebna była asekuracja. Już w Boaviscie często zwracano na to uwagę, w Porto tak naprawdę miałem tylko intensywniejszą kontynuację. Jakoś dawałem sobie z tym radę. Nie zostawałem aż tak mocno z tyłu (śmiech).
W Lidze Mistrzów zagrał pan raz, ale konkretnie: 65 minut na Anfield z Liverpoolem i asysta przy golu Lisandro Lopeza.
Bardzo się ucieszyłem, gdy trener przekazał, że wystąpię w tym meczu. Wcześniej kilka razy miałem nadzieję, ale wychodziło inaczej. Super atmosfera, fajnie dograłem ze skrzydła Lisandro i wyrównaliśmy. Szkoda, że w końcówce pękliśmy i wysoko przegraliśmy. To jednak działo się już po moim zejściu (śmiech). Ten mecz sporo mi dał. Wiele osób utwierdził w przekonaniu, że mogą na mnie polegać. Od tamtej pory zacząłem dostawać więcej szans.
Ta szansa wzięła się z tego, że mieliście już dość komfortową sytuację w grupie czy imponował pan formą?
Dobrze wyglądałem na treningach. Sumiennie pracowałem, nie narzekałem, że nie gram i najwyraźniej trener to docenił. Raczej nie chodziło tu o kalkulację, że mamy już osiem punktów i wypadałoby porotować składem.
Po sezonie odszedł pan z Porto na wypożyczenie do Derby County. Może warto było jeszcze zostać i powalczyć?
Ja chciałem zostać i podjąć rękawicę. Wiosnę miałem dużo lepszą niż jesień, pojawiły się nawet występy po 90 minut. Okrzepłem w drużynie pod każdym względem. Klub jednak miał już na mnie inny pomysł. Kolejka zawodników do wprowadzenia, wypromowania i sprzedaży zrobiła się zbyt długa, żebym mógł liczyć na poprawę swojej sytuacji.
Poszedłem do Anglii, bo zawsze chciałem spróbować tamtejszej piłki i zobaczyć ją od środka. Spełniłem kolejne małe marzenie, mimo że chodziło o Championship, a nie Premier League. Z perspektywy czasu uważam, że wykonałem dobry krok. Gdybym wtedy odszedł do przykładowej Turcji czy Grecji albo został w lidze portugalskiej, drugiej okazji mógłbym już nie mieć.
Jak się funkcjonowało w szatni Porto, zapewne pełnej ego u każdego zawodnika?
Szczerze mówiąc, bezproblemowo. Wiadomo, że każdy był pewny siebie i znał swoją wartość, ale raczej nie widziałem w tym arogancji i gwiazdorzenia. Za dużo było do stracenia. Każdy wiedział, co może zyskać, jeśli regularnie będzie pokazywać klasę. Praca była najważniejsza. Nikomu nie brakowało motywacji. Gwiazdy chciały się wybić do lepszych lig i dostać milionowe kontrakty, a my, ławkowicze, chcieliśmy wyszarpać jak najwięcej minut, żeby być może wkrótce wskoczyć na czyjeś miejsce. Porto było i jest transferową maszyną, chyba nie ma sobie równych w Europie pod tym względem.
No i większość zawodników z tamtej podstawowej jedenastki poodchodziła do lepszych klubów za wielkie pieniądze. Wielkie czyli, za 15-25 mln euro, dziś stawki są już inne. Quaresma poszedł do Interu, Bosingwa do Chelsea, Assuncao do Atletico. Nieco później Meireles wylądował w Liverpoolu, Bruno Alves w Zenicie, a Lisandro i Lucho we Francji. To najlepiej pokazuje, ile było talentu w tej szatni. Meireles i Alves dwa lata wcześniej dopiero wchodzili do zespołu, więcej zaczęli grać, gdy byłem w Boaviscie. Właśnie z niej do Porto trafił Meireles. Alves ograł się na wypożyczeniu w AEK-u Ateny, powoli go wprowadzano. Człowiek widział, że w sprzyjających okolicznościach jest szansa pójść ich drogą.
Ricardo Quaresma to najlepszy zawodnik i największy kolorowy ptak, z którym miał pan do czynienia?
Czy kolorowy ptak, to bym nie powiedział. Przepiłkarz, jak najbardziej, ale to samo mógłbym powiedzieć o innych. Lucho Gonzalez na mojej pozycji był absolutnym kozakiem. Bruno Alves miał nawet więcej wzrostu niż ja, a imponował techniką i kompleksową motoryką. Lisandro Lopez świetnie potrafił się odnaleźć w polu karnym, strzelał na zawołanie. A utrzymać się w ataku Porto nie jest łatwo. Napastnik ma tam mało czasu, żeby potwierdzić klasę. Kilka słabszych meczów i wskakuje następny. I tak mógłbym wymieniać kolejne nazwiska.
Czyli to jeszcze nie był Quaresma eksponujący celebrycki styl życia?
Chyba jeszcze nie miał na to budżetu, w Portugalii auta były drogie, choć i tak dobrze się woził (śmiech). Trochę żartuję, bo on już wtedy był wielką gwiazdą. Rozgrywał jeden z najlepszych sezonów w życiu, a miał już za sobą Sporting i Barcelonę. To kolejny rok, w którym potwierdzał klasę, ale gdyby miał w sobie zawziętość Cristiano Ronaldo, mógłby dojść jeszcze dalej i mocniej pokazać się w topowych ligach. Trzeba było umieć do niego trafić. Gdy Porto prowadził Holender [Co Adriaanse, PM], różnie bywało z jego punktualnością i podejściem do obowiązków. Jesualdo Ferreira wykrzesał z niego to, co najlepsze, był też dobrym psychologiem. Dużo rozmawiali. Wtedy nie było żadnych cyrków, Ricardo zasuwał za dwóch i pracował dla zespołu.
Wspominał pan o milionowych transferach kolegów z tamtych czasów. Pana po powrocie do Porto wykupiła Vitoria Setubal, płacąc 600 tys. euro, co czyni pana drugim najdroższym piłkarzem w historii tego klubu. Spora inwestycja.
W Portugalii generalnie kluby wzorowo między sobą współpracują jeśli chodzi o wypożyczenia, ogrywanie zawodników czy oddawanie tych mniej grających z większych do mniejszych ekip. Młodzi z Porto, Benfiki czy Sportingu masowo odchodzili na wypożyczenia do słabszych klubów portugalskiej ekstraklasy i często przyjemnie się na nich patrzyło. Jednocześnie miano do nich dużą cierpliwość, 1-2 słabsze występy nie przekreślały chłopaka. Moglibyśmy w Polsce brać przykład, jak powinna wyglądać kooperacja między klubami z jednej ligi.
Musielibyśmy mieć niepodważalną wielką trójkę czy czwórkę w Ekstraklasie, która nie czułaby się zagrożona względem reszty. Na dziś scenariusz niewykonalny.
Ale na takim podejściu korzystają wszyscy. Mniejsze kluby mają gdzie sprzedać wyróżniającego się zawodnika, nawet za kilka milionów euro. W międzyczasie mogą na wypożyczeniu korzystać z dużych talentów od wielkiej trójki, które potem wracają bardziej przygotowane do swoich klubów i nieraz już po roku czy dwóch odchodzą za granicę za wielkie kwoty. Na koniec nikt nie jest przegrany.
Vitoria Setubal była chyba najsłabszym portugalskim klubem, w którym pan grał.
Trudno z tym dyskutować, skoro zdobyliśmy raptem 25 punktów i ledwo się utrzymaliśmy. Nikt nie spodziewał się innego scenariusza, to było wyzwanie. Mimo to dobrze ten okres wspominam. Rozegrałem pełny sezon, urodziła mi się córa, sprowadziłem rodzinę do Portugalii.
W Anglii nieźle zacząłem, ale później grałem znacznie mniej, szczególnie na początku drugiej rundy. Od stycznia do marca praktycznie nie powąchałem boiska. W Derby dość szybko wyklarowało się, że raczej nie będą stawiać na zawodników wypożyczonych, tylko na tych z normalnymi kontraktami. I tak jednak pod koniec sezonu trener na mnie postawił i nawet nie najgorzej wyszło, bo spokojnie wybrnęliśmy z walki o utrzymanie. Na początku plany były ambitniejsze, znajdowaliśmy się blisko play-offów, ale potem przyszło załamanie formy i jakoś na przełomie roku menedżer Paul Jewell podał się do dymisji. Zastąpił go Nigel Clough, doszło do przetasowań kadrowych i niektórzy wypożyczeni już zimą wrócili do swoich klubów. Ja wolałem zostać i powalczyć, nie uśmiechał mi się wcześniejszy powrót do Porto, ale to oznaczało, że w styczniu i lutym nie trenowałem z pierwszym zespołem. Niezmiennie robiłem swoje i w nagrodę później jeszcze co nieco pograłem.
Raz nawet doszło do śmiesznej sytuacji. Rano w dniu meczowym normalnie trenowałem w grupie nieprzewidzianej do gry, o 12:00 byłem w domu, a o 15:00 wystąpiłem w lidze. Po treningu usłyszałem, żebym wziął odżywkę, przespał się z godzinę i przyjechał na zbiórkę. Wszedłem na końcówkę z Bristol City, wygraliśmy i od tej pory znów jeździłem na mecze. Z Wolverhampton nawet zdobyłem bramkę bezpośrednio z rzutu wolnego.
Jako że nie weszliśmy do fazy play-off, sezon dla nas skończył się już na początku maja. W lipcu stawiłem się w Porto i szybko sfinalizowano moje przejście do Vitorii.
Mówimy o transferze z gatunku „biorę to, co jest”?
Nie ukrywam, że Porto jasno mi sugerowało ten kierunek. Jak mówiłem, kluby wzajemnie sobie pomagają, więc jeśli ktoś się nie przebił w mocniejszym klubie, łatwo mógł odejść do słabszego. Po namyśle stwierdziłem, że to nie będzie zły pomysł, zwłaszcza że został mi już tylko rok do końca kontraktu i Porto nie miało na mnie innego pomysłu.
W Vitorii zasłynął pan golem strzelonym piętą, który szeroko poniósł się w mediach.
To w sporej mierze był przypadek, sytuacyjna bramka. Poszła wrzutka i nastawiłem się już, że zaraz oddam strzał głową do pustaka. Bramkarz jednak trącił piłkę i ta poleciała mi za plecy. Jedynym rozwiązaniem było spróbowanie strzału piętą. Zdecydowałem się na to instynktownie i wyszło super. Najważniejsze, że wpadło.
Ten klub również pozaboiskowo odstawał od tego, do czego był pan przyzwyczajony w Portugalii.
Zdarzały się opóźnienia w wypłatach, ale bez przegięcia. Takie rzeczy mają miejsce w wielu klubach. Pewien standard funkcjonowania starano się zachowywać. Pod kątem sprzętu, organizacji wyjazdów i tym podobnych nie było źle. Jasne, sztaby nie były tak liczne jak w Porto, ale ludzie pracowali tam z wielkim zaangażowaniem, co pozwalało ukryć pewne niedociągnięcia. Boisko mieliśmy jedno, ale zawsze bardzo dobrze przygotowane. Wiele zależało od twojego nastawienia. Musiałeś być przygotowany, że nie zastaniesz takich warunków jak w Porto czy Derby. Wiedziałem, na co się decyduję.
Po roku w Setubal został pan piłkarzem Śląska Wrocław. Wyszło na gorąco czy już wcześniej nastawiał się pan na powrót do kraju?
Szykowałem się do tego. Ze Śląskiem rozmawiałem już w trakcie drugiej rundy w Vitorii. Rodzina też się cieszyła, że wracamy. Trener Ryszard Tarasiewicz i dyrektor Krzysztof Paluszek nakreślili ciekawe perspektywy. No i w sumie wszystko się spełniło, choć już nie z trenerem Tarasiewiczem, bo szybko go zwolniono, ale te trzy lata były dość mocne i to tak delikatnie mówiąc. Trzy razy kończyliśmy na pudle, raz na najwyższym stopniu.
Przy ponownym kontakcie z Ekstraklasą musiał się pan w pewnych względach odkręcać po zapoznaniu się ze standardami portugalskich klubów?
Nie. Nigdy nie byłem zawodnikiem z cyklu „maruda” czy „narzekacz”. Mieliśmy główne boisko na Oporowskiej plus drugie bardziej z tyłu, ich stan był w porządku. Organizacyjnie też nie wyglądało to źle. Nie nastawiałem się, że „o jejku, jaki to będzie zjazd, bo wracam do Polski”, tylko chciałem grać i walczyć o ambitne cele. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, ale tutaj naprawdę nie mogłem mieć poczucia, że wróciłem do nie wiadomo jak gorszego świata. Wiadomo, że chciałoby się jeszcze pograć za granicą na jak najwyższym poziomie, jednak fizycznie przestawało to być możliwe. Moje problemy, które od lat dawały o sobie znać, przybrały na sile i w końcu musiałem się poddać operacji. Później była kolejna i jeszcze jedna, już na sam koniec kariery.
Jak dziś z pana zdrowiem?
Jako tako. Daję sobie radę, prowadzę treningi z dziećmi. Podstawowe rzeczy mogę wykonać. Noga zgina się do 90 stopni, więcej nie wolę nie próbować. W miarę normalnie funkcjonuję, ale cudownie nie jest. Może raz do roku jeszcze coś pogram, trochę pobiegam, ale człowiek się wtedy bardziej męczy niż relaksuje, bo musi ciągle uważać na wszystko dookoła. Za duże ryzyko.
Ból stał się pana towarzyszem?
Na szczęście nie, bardziej mam ograniczenia w ruchomości i mobilności. Lekarze nawet nie wiedzą, dlaczego nie odczuwam bólu, bo powinienem go mieć i to jeszcze nawet przed przyjściem do Śląska. Sporadyczne pojawiały się jakieś dolegliwości bólowe, ale to nie było nic stałego. Trening i odpowiednie przygotowanie zawsze było dla mnie kluczem. Wolałem to od ślęczenia przed telewizorem i oglądania kolejnych meczów. Zawsze lubiłem się porządnie spocić, to moje życie.
A praca z dziećmi też stała się pana życiem?
Tak, odpoczywam podczas zajęć, mimo różnych perypetii po drodze. Prowadzenie dzieci to oczyszczenie głowy. Fajnie patrzeć, jak się rozwijają.
Jakie roczniki pan prowadzi?
Różnie. Od 5-6 lat po 14-latków. Rozstrzał jest duży. Najważniejsze, żeby dzieciaki polubiły sport, aktywność ruchową. A w co będą grały, to już ma mniejsze znaczenie. Zawsze powtarzam rodzicom, że jak nie wyjdzie z jedną dyscypliną, to warto spróbować innej. Dzieci w tym wieku też często potrafią zmieniać zdanie i szybko złapać chęć do czegoś nowego. Dobrze jest też wplatać do treningu elementy innych dyscyplin, na przykład lekkoatletyki, zapasów, sztuk walki. Oczywiście fragmentarycznie, z głową. To może bardzo pomóc i sam tego doświadczyłem. Na ŁKS-ie mieliśmy zajęcia gimnastyczne i na matach zapaśniczych, później trener Orest Lenczyk również stosował podobne rzeczy raz na tydzień czy dwa. Wprowadzajmy takie rzeczy do piłki. I nie bójmy się siłowni. Robert Lewandowski, ale także Piotrek Celeban są przykładami, ile można zyskać treningowo na regularnym kontakcie z innymi dyscyplinami. Mniej kontuzji, mniej urazów, można przeciągnąć karierę.
Jakieś przyjaźnie, znajomości, kontakty z Portugalii pozostały?
Z każdym rokiem jest ich coraz mniej. W czasach Śląska były jeszcze dość częste, ale jeśli się z kimś nie widujesz, to przeważnie prędzej czy później te relacje się poluzowują, każdy jest zajęty swoim życiem. Dopiero co wróciłem z Portugalii, z Porto. To był mój pierwszy wyjazd do tego kraju od czasu odejścia z Vitorii Setubal. W końcu się zebrałem, poleciałem i żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej. Będę chciał to powtórzyć.
Rozpoznawano pana na ulicach?
Wyjątkowo, parę razy. Mówimy już o tak starych czasach, że dzisiejsza młodzież nie może ich pamiętać. Tak samo jest u nas. Dzieci wiedzą coś o piłkarzach sprzed 10-15 lat tylko wtedy, gdy rodzice ich nakierują. To już inne czasy, inni bohaterowie.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix