20 lat temu był jeszcze amatorskim klubem, a dziś gra w Lidze Mistrzów z Barceloną, Realem Madryt, a ostatnio zremisował z Bayerem Leverkusen. Na mecze musi za każdym razem dojeżdżać co najmniej 70 kilometrów, bo jego stadion nie spełnia wymogów UEFA, a treningi klubu może obejrzeć każdy z ulicy. Brest to ewenement na skalę europejską. Nie miał pieniędzy, zawodników i bazy, a w pięć lat przeszedł drogę od Ligue 2 do Champions League. Jest w niej rewelacją z jedną z najstarszych kadr, trenerem na ławce, którego nikt nie chciał przez ponad dekadę i budżetem na poziomie dolnej ćwiartki ligi francuskiej.
– Pierwszego dnia, kiedy objąłem posadę, mieliśmy ośmiu zawodników w składzie. Nie mieliśmy trenera. Nie mieliśmy ośrodka treningowego. Nie mieliśmy też pieniędzy, ale prezydent klubu powiedział do mnie: „Chcę awansować do Ligue 1”. Nie powiem, że był szalony, ale wyglądał na kogoś odrealnionego – stwierdził Gregory Lorenzi, dyrektor sportowy Brestu w dokumencie przygotowany przez Rabona TV.
Tu ciągle pada, kto tu do cholery przyjdzie?!
Był lipiec 2016 roku. Ekipa z Bretanii właśnie utrzymała się w Ligue 2, zajmując miejsce w środku tabeli. Do Brestu przyszedł nowy właściciel – Denis Le Saint. Nabył on 51% akcji klubu i zamarzył sobie, by rzucić wyzwanie największym możnym francuskiego futbolu.
Na początku niezbyt aktywnie angażował się jednak w to, co działo się w zespole. Niespecjalnie szukał również osób, które podjęłyby się tego zadania. Zerknął bowiem na ówczesny skład Brestu i wytypował zawodnika, który miał obycie w futbolu – także w zagranicznym wydaniu, znał klub od dawna i był już na tyle doświadczony, że łatwiej będzie mu zakończyć karierę. Tym zawodnikiem był wspomniany już Gregory Lorenzi.
– Kiedy dostałem propozycję od właściciela, nie wiedziałem jak zareagować. To było trudne, bo nie planowałem zmian i zakończenia kariery. Myślałem, że dalej będę grał w piłkę. Wtedy powiedział mi, że potrzebuje kogoś, kto zbuduje struktury i weźmie odpowiedzialność za nowy projekt sportowy. Liczył, że tą osobą będą ja. Zgodziłem się podjąć tego zadania – kontynuował Lorenzi, który w 2016 roku był jeszcze piłkarzem Brestu, ale szybko wskoczył w buty dyrektora sportowego. Wcześniej grał m.in. w niemieckim Jahnie Ratyzbona czy belgijskim Mouscron. Nie miał jednak obycia w roli działacza, dlatego dodał, z czym najmocniej zmagał się na początku pracy.
– Jeśli jesteś takim klubem jak Brest, czyli z ograniczonymi możliwościami, najważniejszą rzeczą są niestandardowe pomysły, dzięki którym krok po kroku budujesz fundamenty. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że jesteśmy daleko. Ciągle pada. Nie jest łatwo kogoś sprowadzić w takich warunkach.
W trakcie swojej nowej kariery dyrektor sportowy Gregory Lorenzi zapewne nierzadko zachodził w głowę, jak to wszystko poukładać, żeby Brest funkcjonował, jak należy. Trzeba mu przyznać, że z zadania wywiązał się pierwszorzędnie
Duma i ciężka praca: oto Bretania
Na tym odludziu zdołał jednak stworzyć coś wielkiego, bazując na charakterystycznych dla tego regionu wartościach: ciężkiej pracy i silnej tożsamości. Brest to bowiem nadmorskie miasto. Zyskało na znaczeniu, dzięki kardynałowi Richelieu, który w XVII wieku postanowił stworzyć tam jeden z największych portów w kraju i bazę francuskiej marynarki. Udało mu się, lecz jego dzieło zniszczyły oddziały alianckie podczas II wojny światowej, regularnie bombardując miejscowość, w celu ograniczenia możliwości militarnych armii Adolfa Hitlera.
I tak w połowie lat 40. XX wieku w Breście wszystko musiało się zacząć od zera. Miasto odbudowano dzięki ciężkiej pracy lokalnej społeczności. Nikt nie przejmował się bowiem wysuniętym najdalej na Zachód cyplem kraju, który nie był wtedy ani przesadnie atrakcyjny usługowo, ani przemysłowo, ani tym bardziej turystycznie ze względu na wymagający klimat. Do tego mieszkańcy Bretanii posługiwali się specyficznym dialektem, który charakteryzuje się pomijaniem niektórych sylab, i nadal w oczach reszty kraju jawili się jako ci, którzy przez lata należeli do Wielkiej Brytanii, stąd też mylne myślenie, że stąd pochodzi nazwa regionu.
– Brest nie broni żadnych brytyjskich wartości. Broni wartości bretońskich. Jesteśmy klasą ciężko pracującą. Pozostajemy bardzo dumni z miasta również przez naszą inność. Znajdujemy się z dala od wszystkiego – wyjaśnił na łamach „BBC” Yann Pondaven autor kanału „Brest On Air”, po czym dodał.
– To duża nobilitacja, że klub należy wyłącznie do lokalnych partnerów. Wszyscy mieszczą się w granicach aglomeracji Brestu. Większość pracowników pochodzi z tego miasta. Wielu z nich w przeszłości grało dla tego zespołu. Trenerzy czy fizjoterapeuci pracują tu ponad 20 lat. Ta historia jest napisana rękoma Bretończyków. Pieniądze nie mają znaczenia. To wszystko.
Głośno dopingujący, fanatyczni, dumni ze swojej tożsamości kibice są często wsparciem dla piłkarzy Brestu w ciężkich momentach
Skąpy sprzedawca ziemniaków
Tożsamość i ciężka praca – to klucze do osiągnięcia sukcesu. Nowy dyrektor sportowy dołożył jeszcze jeden filar, czyli stabilność, choć został on zdeterminowany przez inny charakterystyczny aspekt dla Brestu, czyli oszczędność. I od niego zaczniemy.
Choć od tego roku firma właściciela klubu i jego brata Gerarda – Le Saint od nazwiska rodowego obu panów – jest drugą największą we Francji, rocznie obraca setkami milionów euro, a specjalizuje się w dystrybucji świeżych owoców, warzyw, mięsa i ryb, to szef Denis nadal łoży niewielkie pieniądze na działalność Brestu. „Sprzedawca ziemniaków”, jak sam siebie nazywa, do tej pory rzadko udzielał się medialnie. Widząc jednak, że jego klub musi tułać się do oddalonego o 70 kilometrów Guingamp, by rozgrywać mecze w europejskich pucharach, łaskawie postanowił wybudować nowy stadion. Wydał na ten cel 85 mln euro, ale zaznaczył, że jeżeli prace pochłoną więcej pieniędzy, a obiekt nie powstanie do 2027 roku, ze wszystkiego się wycofa.
Na aktualnym stadionie Brestu tylko jedna trybuna spełnia wymogi UEFA, co zmniejsza pojemność całego obiektu do pięciu tysięcy miejsc. To za mało, by gościć Real Madryt czy Bayer Leverkusen, dlatego Piraci swoje mecze rozgrywają w Guingamp. Trenują jednak nadal na tych samych boiskach od wielu lat.
Treningi zawsze otwarte dla kibiców i skąpy budżet
By obejrzeć zajęcia podopiecznych Erica Roya, wcale nie trzeba używać dronów, co ostatnio insynuował Goncalo Feio w kierunku Rakowa Częstochowa. Wystarczy wspiąć się na niedużą skarpę i już można oglądać z góry ćwiczących do meczów Ligi Mistrzów z Realem czy Barceloną piłkarzy Brestu, co jest jedną z atrakcji dla kibiców klubu z tego portowego miasta. Inną pozostaje natomiast podziwianie drogich aut, jakimi przyjeżdżają zawodnicy. Stoją one bowiem na betonowym placu przy szkole. Stadionowy parking podziemny ma ograniczoną liczbę miejsc i niektóre samochody muszą zatrzymywać się obok zdezelowanych peugeotów i citroenów nauczycieli.
Nikt nie myśli, by cokolwiek rozbudowywać. Mało tego, właściciel nakazał stosowanie strategii oszczędności również w drużynie. Brest ma mniejszy budżet niż 70% klubów Ligue 1. W poprzednim sezonie było to zaledwie 5% możliwości finansowych PSG. To mocno ogranicza ruchy na rynku transferowym, dlatego do dziś najwyższą kwotą odstępnego, jaką Piraci zapłacili za piłkarza, jest pięć milionów euro. Tyle kosztował Steve Mounie – dziś już piłkarz Augsburga i Franck Honorat, którego po trzech latach sprzedano za kwotę o trzy miliony większą do Borussii Moenchengladbach.
Steve Mounie z siedmioma bramkami był drugim najlepszym strzelcem Brestu i jedną z kluczowych postaci zespołu trenera Roya w poprzednim sezonie. Teraz jednak, zamiast grać z Brestem w Lidze Mistrzów, występuje w barwach Augsburga w Bundeslidze. To też pokazuje, jakie kluby są w stanie płacić więcej piłkarzom niż Piraci
Honorat to i tak czwarty najdrożej sprzedany piłkarz w historii. Kwoty ośmiocyfrowe o łącznej wartości 39 mln euro zapłaciły za Romaina Faivre’a, Ibrahima Diallo i Romaina Perraud odpowiednio Lyon i dwukrotnie Southampton. Transfery z klubu pozwalają bowiem Brestowi na dalsze spokojne bytowanie w Ligue 1. I słowa bytowanie użyliśmy nie bez przyczyny, bo odkąd Piraci wrócili do francuskiej elity w 2018 roku, ich głównym celem pozostaje utrzymanie.
Ciągłość składu i na ławce
Zaciskanie pasa ma też swoje plusy. Nie pozwala na niepotrzebne wydawanie pieniędzy na piłkarzy i trenerów, dlatego w Breście każdy może liczyć na zaufanie, czas i niekiedy drugą, a nawet trzecią szansę pokazania swoich umiejętności. To też determinuje wspomnianą już stabilność w klubie.
– Stabilność jest również źródłem naszych sukcesów. Klub rozwijał się i umacniał przez ostatnie pięć, sześć lat. Nastąpiła ciągłość. Porównując nasz skład z poprzedniego sezonu do obecnego, widać, że zmian było bardzo niewiele. Jako dyrektor sportowy moim zadaniem jest przewidywanie budowy składu, umacnianie naszego zespołu i – dla ciągłości projektu – zatrzymanie kluczowych zawodników – wyjaśnił Lorenzi na łamach „The Guardian”. Zapomniał jednak o innym ważnym aspekcie, czyli ciągłości na ławce rezerwowych.
Od momentu zmian właścicielskich, czyli przez osiem lat, zespół prowadziło tylko pięciu trenerów. Mogłoby się pewnie skończyć na jednym – Jean-Marcu Furlanie, gdyby ten nie popadł w konflikt z samym Denisem Le Saintem. W 2019 roku doszło do jego zwolnienia i każdy kolejny szkoleniowiec pracował coraz krócej. Piraci, a dokładnie dyrektor sportowy Gregory Lorenzi, za punkt honoru postawił sobie przerwanie tej złej tendencji. Musiał wobec tego dobrać trenera z dużą rozwagą.
Trener znikąd z korporacyjną smykałką
Jakie zatem było wszystkich zdziwienie, gdy w styczniu 2023 roku postawił na Erica Roya. 57-latek nie pracował jako trener przez ponad 11 lat. Przez ten czas tylko trzykrotnie był zatrudniany w roli dyrektora sportowego w Nice, Lens i Watfordzie. Lorenzi po rozmowie z nim stwierdził jednak, że to właściwa osoba do tej roli. I się nie mylił, bo pracuje do dziś, a w poprzednim sezonie uznano go za najlepszego trenera Ligue 1. Zaskakujące są szczególnie jego metody treningowe, które pochodzą rodem z najbardziej zatwardziałych korporacji.
W swojej karierze przed Brestem Eric Roy prowadził tylko jeden zespół – Nice. Niczego wielkiego nie osiągnął, zdobywał średnio 1,33 punktu na mecz i bez klubu pozostawał przez ponad 11 lat. Jego CV było jednym wielkim znakiem ostrzegawczym, a mimo to Lorenzi mu zaufał
Stawiał bowiem zespołowi małe cele. Podzielił sezon na wiele partii składających się z 3-4 meczów i wyznaczał drużynie zadanie. – W tym okresie – czterech spotkań – musicie zdobyć sześć punktów – brzmiała zapewne jedna z jego regułek. Po czterech występach wyznaczał kolejny cel, np. siedem oczek w następnych czterech starciach.
Świadomie bądź nieświadomie przeniósł jeden do jednego korporacyjną metodę SMART do wyznaczania celów strategicznych. Były bowiem one skonkretyzowane (ang. specific), mierzalne (ang. measurable), atrakcyjne (ang. attractive), realne (ang. realistic), terminowe (ang. timely). To pozwoliło na regularną ewaluację postępów zespołu, nagradzanie za realizację celów, błyskawiczną reakcję, gdy nie zostały one spełnione i co najważniejsze utrzymywało klub w czołówce w Ligue 1, bo Brest często zdobywał więcej punktów, niż zakładano. A działo się tak, bo głównym celem drużyny było utrzymanie się w lidze, a nie walka o europejskie puchary. A na to zapowiadało się przez cały sezon.
Żart starych Francuzów
– Kiedy byliśmy w czołówce, po prostu się z tego śmialiśmy. Śmialiśmy się z nas, okoliczności, wielkich rywali, którym, o ile mogę to tak nazwać, skradliśmy to miejsce. Nie potrafiliśmy się odnaleźć w tej sytuacji. Ale w końcu doszliśmy do momentu, w którym stwierdziliśmy, że to wcale nie jest żart i możemy awansować do Ligi Mistrzów – powiedział Mounie w materiale Rabona TV.
Do poprzedniego sezonu najwyższym miejscem w dziejach Brestu w Ligue 1 było ósme. A w maju Piraci stanęli na najniższym stopniu podium. Trzecia lokata zapewniła im historyczny awans do Ligi Mistrzów. Imponujący jest również fakt, z jakim zespołem dokonał tego Roy. Miał on bowiem najstarszy skład w całej stawce, a dodatkowo najmniejszą liczbę obcokrajowców.
Te dwa fakty są zupełnym zaprzeczeniem tego, w jaki sposób rozwija się większość klubów we Francji. Stawiają one bowiem mocno na akademie, które przynoszą im ogromne zyski. W szatniach panuje natomiast wielokulturowość, bo choć piłkarze są często urodzeni nad Sekwaną, to reprezentują inne narodowości. W Bretanii, parafrazując klasyka, dominują starzy Francuzi.
Les Ti’Zefs, czyli nikt nie rozumie, każdy musi się bać
Na razie przynosi to nieoczekiwany sukces. Brest zdobył pierwszy ligowy medal. Pozostaje niepokonany w Lidze Mistrzów, jest bardzo blisko awansu do fazy play-off i czekają go prestiżowe starcia z Realem Madryt i Barceloną. Możemy się teraz głowić, jak to się udało w klubie, który oszczędza na wszystkim, ma obecnie jeszcze starszy skład niż w poprzednim sezonie i trenera na ławce, którego nikt nie chciał. Ale to, że nikt tego nie rozumie, nie ma znaczenia.
Genezy przydomku Les Ti’Zefs też do końca nikt nie zna. We Francji nikt go nie rozumie, ale każdy musi się go obawiać, bo za nim idzie nieprzewidywalny zespół z fanatycznymi kibicami dumnymi ze swojej bretońskiej tożsamości.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- I znowu wpierdziel u siebie. Katastrofalny Real gorszy od Milanu
- Amorim żegna się z Lizboną w wielkim stylu! Gyokeres znokautował City
- Xabi Alonso zbity na Anfield. Koncert Luisa Diaza
- Skorupski jest świetny, ale znów kompromitują się jego koledzy
Fot. Newspix