Reklama

Leszek Ojrzyński: Zdradzili mnie ludzie, którym ufałem [WYWIAD]

Paweł Marszałkowski

Autor:Paweł Marszałkowski

08 sierpnia 2024, 13:03 • 34 min czytania 113 komentarzy

Trwa najdłuższa w jego życiu przerwa od pracy. Ostatnim klubem, który prowadził, była Korona. Z Kielc wyjechał z żalem do ludzi, których uważał za przyjaciół, i złamanym sercem. Dekadę wcześniej stworzył „Bandę Świrów” i osiągnął najlepsze wyniki w historii kieleckiego klubu. Podobnie w Podbeskidziu Bielsko-Biała i Arce Gdynia, z którą zdobył Puchar Polski i Superpuchar. Przez lata uważany za najlepszego strażaka w kraju. Teraz czeka na nowe wyzwanie. Uważa, że największe sukcesy wciąż przed nim. Zapraszamy na długą rozmowę z Leszkiem Ojrzyńskim.

Leszek Ojrzyński: Zdradzili mnie ludzie, którym ufałem [WYWIAD]

Świat zapomniał o Leszku Ojrzyńskim?

Mam nadzieję, że nie. Zimą dostałem trzy propozycje – jedną z Ekstraklasy, dwie z pierwszej ligi.

Czyli wciąż siedzi pan na karuzeli?

Siedzę, ale chętnie wróciłbym już do pracy. Z tamtymi klubami rozmawiałem, ale nie doszliśmy do porozumienia. Pół roku temu jeszcze nie miałem ciśnienia, wręcz przeciwnie.

Reklama

Dlaczego?

W grudniu wziąłem ślub. Wcześniej zajmowały mnie przygotowania, później celebracja tego wydarzenia. Poza tym wciąż miałem ważny kontrakt z Koroną, więc teoretycznie byłem zabezpieczony finansowo.

Teoretycznie?

Teoretycznie, bo Korona notorycznie zalegała z wypłatami. Był czas, że nie płacili przez ponad trzy miesiące, więc sprawa wylądowała w Piłkarskim Sądzie Polubownym PZPN.

Z jakim skutkiem?

Odbyły się trzy rozprawy, sąd przyznał mi rację. Za październik, listopad i grudzień ubiegłego roku nie dostałem ani złotówki. Trzy miesiące, czyli zgodnie z przepisami jest to naruszenie, po którym można wnioskować o rozwiązanie umowy z winy klubu. Tak zrobiłem. Korona nawet nie próbowała się ze mną kontaktować, a później złożyli odwołanie i nagle to ja byłem pozwanym. A przecież upomniałem się jedynie o należne mi pieniądze, które wynikały z nierespektowanej umowy. Upokarzająca sytuacja.

Reklama

W kwietniu ubiegłego roku były już prezes Korony Łukasz Jabłoński odniósł się publicznie do pana wypowiedzi o braku wypłat, sugerując, że minął się pan z prawdą lub nie sprawdził stanu konta.

W tym samym wpisie Jabłoński deklarował, że zrealizował przelew. I to on minął się z prawdą. We wspomnianej wypowiedzi mówiłem o konkretnym miesiącu, za który nie otrzymałem wynagrodzenia i wszystko się zgadzało – wynagrodzenia na koncie nie było. Później Jabłoński próbował tłumaczyć, że pomyliły się im faktury i zepchnął winę na księgową. Chyba nie muszę nic więcej dodawać.

Kilka miesięcy po rozstaniu z Koroną mówił pan, że serce krwawi. Zagoiło się?

Tak, ale blizna została. Przede wszystkim dlatego, że gdy przychodziłem, dostałem półtora roku na awans. Osiągnąłem cel w pół roku. Zobacz, jaki mieliśmy skład. Do rundy wiosennej przetrwało w pierwszej jedenastce kilku zawodników, a dziś większość ma problem, żeby grać na poziomie centralnym. Ode mnie wymagano, żebym tymi ludźmi nie wiadomo co osiągnął w Ekstraklasie. Proponuję sprawdzić, gdzie są teraz tamci zawodnicy. No gdzie oni teraz są? Mieli nazwiska, na koncie występy w Ekstraklasie, cyferki się zgadzały, ale zdecydowana większość z nich najlepsze czasy miała dawno za sobą. Nie dawali rady, bo albo brakowało zdrowia, albo byli na wykończeniu. I potem ktoś mi zarzuca, że takimi zawodnikami grałem pragmatycznie. Zimą przyszedł zaciąg zagraniczny. Nono, Marius Briceag, Dominick Zator i inni. Wszyscy z marszu do pierwszego składu. Miasto dołożyło pięć milionów, były zupełnie inne możliwości. Dlatego mocno liczyłem, że dotrwam do wiosny. Kiedy w lipcu ubiegłego roku wpadłem do Kielc na galę z okazji 50-lecia Korony, to ludzie byli niesłychanie napaleni. Uważali, że pierwsza ósemka to minimum, raczej szóstka. Niektórzy nawet europejskie puchary zapowiadali. Niesamowicie entuzjastycznie podchodzili do nowego sezonu.

Skończyło się cudownym utrzymaniem. Cieszył się pan po meczu w Poznaniu?

No tak, kibicowałem Koronie, to oczywiste.

Nie wiem, czy takie oczywiste. 

Nigdy nie życzę ludziom źle. Wyznaję zasadę, że karma nie zawsze wraca. Nie jest tak, że w życiu wszystko się wyrównuje. Często, ale nie zawsze. Gdyby człowiek nosił w sercu żal, psułby się od środka. Żal zżera. Po prostu pewne relacje się ochłodziły. Na koniec każdy patrzy w lustro i wie, co zrobił dobrze, a co źle. Każdy ma sumienie i albo ogląda się za siebie spokojnie, albo wie, że postąpił słabo.

Jak pan wspomina wizytę na tej gali w Kielcach? Fajny klimat?

Fajny, choć może niekoniecznie dla mnie. Raczej stałem z boku.

Trenerem 50-lecia Korony wybrany został Włodzimierz Gąsior. Zaskoczenie?

Ludzie podchodzili i pytali, co jest grane. Ale co miałem powiedzieć? Tym bardziej, że w jubileuszowej jedenastce znalazło się siedmiu zawodników, których prowadziłem w „Bandzie Świrów”. Ale dla trenera zabrakło miejsca.

Kto był w jury?

Było jakieś tam gremium. Pocieszające, że w głosowaniu kibiców podobno wygrałem, ale nie tylko oni decydowali.

Z prezesem strzeliliście misia?

Podaliśmy sobie ręce i tyle.

Po co pan pojechał na tę galę, skoro klimat był, jaki był?

Wypadało. Pojawiłem się na uroczystości, ale na części nieoficjalnej nie zostałem. Bardzo dużo zawdzięczam Koronie. W Kielcach przeżyłem wspaniałe chwile, poznałem fantastycznych ludzi.

Ludzi, którzy głośno mówią, że jest pan legendą, ale chyba niekoniecznie traktują pana jak legendę?

Tak to odczuwam. Największy żal mam o to, że zwolniono mnie na dwie kolejki przed końcem rundy. Do tego po zremisowanym meczu. Nie zasłużyłem na to. Można było usiąść, porozmawiać. Tak jak mówiłem, wiosną to była inna drużyna, doszli jakościowi piłkarze, nasza gra wyglądałaby inaczej.

Niektórzy twierdzą, że drużyny Ojrzyńskiego zawsze grają tak samo. Pragmatyzm totalny.

Do pięciu klubów wchodziłem jako strażak. Musiałem ratować zespoły, które były w fatalnej kondycji sportowej, fizycznej i psychicznej. No i musiałem te zespoły odbudować pod każdym względem. Gdyby nie pragmatyzm, to za chwilę tych klubów nie byłoby w Ekstraklasie. Chciałbym zobaczyć innego trenera, który poprowadziłby lepiej zawodników, jakich miałem do dyspozycji jesienią w Koronie. Niektórzy działacze uważali, że po awansie mamy skład na pierwszą ósemkę. W tym samym czasie przychodzili do mnie zawodnicy i pytali, co ze wzmocnieniami. Na przykład przyszedł jeden z kapitanów i stwierdził, że to skończy się katastrofą, bo mamy najgorszy skład w Ekstraklasie. Także sama drużyna była przeświadczona, że w tym zestawieniu personalnym będzie ciężko. Pojechaliśmy na obóz do Warki praktycznie z tymi samymi ludźmi, z którymi ledwo awansowaliśmy z pierwszej ligi.

Ale kilku zawodników doszło. Miłosz Trojak czy Ronaldo Deaconu coś potrafili.

Tak, Trojak przyszedł z pierwszoligowej Odry. Bardzo w niego wierzyłem, co zresztą potwierdza dziś jako kapitan Korony. Ronaldo? Trafił do Kielc z drugiej ligi chińskiej, nieprzygotowany. Trzeba było pomału go wdrażać, nie był przyzwyczajony do polskich realiów.

Żałował pan, że zgodził się wrócić do Kielc?

Chwilę wcześniej rozmawiałem z Legią. Korona czekała w kolejce i była bardzo zdeterminowana. Z Legią ostatecznie się nie udało, wiedziałem, że może pojawić się coś z Ekstraklasy, ale koniec końców dałem się namówić. Wróciłem do miasta, które znałem. Do ludzi, z którymi spędziłem piękne chwile. Paweł Golański był dyrektorem sportowym. Znałem też ludzi ze sztabu. Kierownika drużyny i fizjoterapeutę sam zatrudniałem. Jacek Kiełb, Piotr Malarczyk czy Kamil Kuzera byli w „Bandzie Świrów”.

Od tamtego czasu minęło ponad dziesięć lat. Przez ten czas nie zszedł pan poniżej Ekstraklasy.

Dlatego musiałem przeanalizować, jak wygląda pierwsza liga. Nie znałem dobrze tej specyfiki, ale wiedziałem, że Korona jest na dobrej pozycji wyjściowej. „Golo” szczegółowo przedstawił projekt. Kiedy zasięgnąłem języka w szatni, bo wciąż miałem tam swoich ludzi, to nie wszystko wyglądało aż tak różowo, ale mimo to podpisałem umowę. Umówiliśmy się, że trzeba sporo kwestii poukładać i daliśmy sobie półtora roku na awans.

To była zgodna decyzja?

Tak, zdecydowanie. I to też miało duże znaczenie. Że nikt nie podchodził do awansu na wariata.

Awansowaliście w pół roku. 

Mimo że nie było to oczywiste i łatwe. Znów tworzyła się moda na Koronę. Na finale baraży komplet. To był trudny mecz, ale przepchnęliśmy. Weszli Kuba Łukowski, Kiełb i w decydującym momencie zrobili najważniejszą akcję. Mieliśmy trochę farta, ale temu szczęściu pomogliśmy ciężką pracą. Taki Adam Frączczak przebiegł w 120 minut ponad 16 kilometrów. Chłopaki dali z siebie absolutnie wszystko. Musiałem podjąć niełatwe decyzje – na przykład w przerwie zostawiłem w szatni Marcina Szpakowskiego, który w pierwszej połowie nie prezentował wysokiej formy. To był trudny moment, ale na koniec pamięta się radość po końcowym gwizdku.

Pamięta pan, czym zmotywował zespół? „Gladiator” już się przejadł, co?

Plan na każdy mecz jest inny. W tym przypadku nie potrzeba było dodatkowej motywacji. Miałem w szatni doświadczonych gości, każdy się wzajemnie nakręcał.

Żadnych plakatów z mobilizującymi hasłami?

To było skuteczne przez jakiś czas. Ale niektóre rzeczy, które trafiały do zawodników kiedyś, dziś niekoniecznie by zadziałały. Wszystko zależy od szatni. W Koronie miałem takich ludzi, jak Kiełb albo Frączczak, którzy wiedzieli, jak zmotywować drużynę. Czasami rola trenera polega wyłącznie na kontroli. Trzeba wiedzieć, kiedy wkroczyć do akcji, a kiedy się wycofać. To jest umiejętność podchodzenia do pewnych tematów i obserwacji.

Kiedy pan wkracza?

Kiedy widzę, że jest za duży luz. Z doświadczenia wiem, że to nie wróży nic dobrego. Z drugiej strony, kiedy panuje zbyt mocne napięcie, to trzeba poluzować, jeśli zawodnicy sami tego nie czują. Najważniejsze są reakcje podczas meczu, korygowanie różnych rzeczy. Zdarza się, że drużyna przeciwna zaczyna grać inaczej, niż zakładaliśmy i wtedy, jako trener, musisz reagować, nie dopuścić do nerwowości.

Awansowaliście i było kolorowo. W którym momencie zaczęło się psuć?

Pierwsza nerwowość to wspomniany brak wzmocnień. Cała drużyna to odczuwała, były obawy, jak wypadniemy w starciu z silniejszymi rywalami.

W pierwszej kolejce zremisowaliście z Legią. 

Tak, ale wywalczyliśmy to sposobem. Zagraliśmy odważnie na dwóch napastników, czym ich zaskoczyliśmy. A w drugiej kolejce dostaliśmy 0:2 od Cracovii i już wtedy powiedziałem, że przy takiej grze nie mamy szans na utrzymanie. Nie powiedziałem tego wprost, ale przede wszystkim miałem na myśli naszą kadrę. Chciałem zasygnalizować, że wzmocnienia są niezbędne.

Za czasów Podbeskidzia w jednym ze sparingów wystawił pan kierownika drużyny, żeby udowodnić działaczom, że nie ma kim grać. Tym razem nie było takich pomysłów?

Wtedy, w Bielsku-Białej też mieliśmy swoje problemy, bardzo wąską kadrę. W Kielcach sytuacja była inna, bo na kontraktach mieliśmy dużo zawodników, ale problem był z jakością.

Miał pan wpływ na transfery?

Akceptowałem pewne ruchy, ale ograniczały nas możliwości finansowe. Dyrektor sportowy rozmawiał z zawodnikami. Ja włączałem się tylko wtedy, gdy trzeba było przedstawić plan. Na przykład, jak sprowadzaliśmy Trojaka, to zadzwoniłem, wytłumaczyłem, jaki mam na niego pomysł. Reszta działa się poza mną. Wiele tematów nie wyszło, bo na przeszkodzie stanęły finanse. Jeszcze w pierwszej lidze chciałem ściągnąć Saida Hamulicia. Kajetan Szmyt też miał do nas trafić. A na końcu wszystko rozbijało się o kontrakty. Dopiero po moim odejściu pojawiły się pieniądze i przyszli piłkarze o wysokiej jakości. O większości rozmawiano jeszcze ze mną. Ustalaliśmy strategię na wiosnę – kto odejdzie, na jakie pozycje potrzebujemy wzmocnień, ale realizacji nie doczekałem, bo pomachano mi na dwie kolejki przed końcem rundy.

Co czuje trener, który wie, że nie ma materiału ludzkiego, mimo to ciuła punkty, a i tak zbierają się nad nim czarne chmury?

Z utęsknieniem czekałem do przerwy i wierzyłem, że w każdym kolejnym meczu powalczymy o komplet punktów.

Nie czuł pan, że zaraz wyleci?

No właśnie nie było to takie oczywiste. Tym bardziej bolało. Przed wyjazdem do Częstochowy docierały sygnały, że jeśli skończy się blamażem, to mogę nie dotrwać do następnego meczu. Przegraliśmy z Rakowem 0:1, broniliśmy się heroicznie, ale też mieliśmy sytuacje. Skontrowali nas po rzucie rożnym. Nie przerwaliśmy tej akcji na początku, tylko dopiero w polu karnym, faulem. Po tym karnym przegraliśmy z przyszłym mistrzem Polski. Blamażu nie było, przetrwałem, ale wyczuwałem nerwowość. Fatalnie zagraliśmy w meczu Pucharu Polski z Górnikiem Łęczna, przyznaję, nic nam nie wychodziło. Odpadliśmy, a przecież każdy chce zagrać na Stadionie Narodowym.

Z Arką zagrał pan dwa razy z rzędu.

I może dlatego wiązano ze mną jakieś nadzieje w związku z tym? Nie wiem, czy inny trener poprowadził drużynę w dwóch finałach z rzędu na Narodowym. Papszun pierwszy raz grał w Lublinie. W każdym razie tamten mecz z Górnikiem Łęczna był makabryczny. Zaczęły się niesnaski.

Jak układały się relacje z dyrektorem Golańskim? Kiedyś był pana podopiecznym, a tu role się odwróciły.

U nas utarło się, że dyrektor to szef. Tymczasem moim zdaniem dyrektor powinien pomagać, dyskutować z trenerem. Jasne, musi mieć wpływ na strategię klubu, ale bardziej na partnerskich zasadach.

Jak to wyglądało w Koronie?

Mieliśmy różny pogląd na kadrę. Ja zdecydowanie uważałem, że jest za słaba. Nie byłem w tym odosobniony. „Golo” twierdził, że to drużyna nawet na „ósemkę”. Myślę, że wiele razy udowodniłem, że z teoretycznie słabszą ekipą można przenosić góry, ale jeśli nie masz jakościowych zawodników, to potrzebujesz czasu.

Albo, albo?

Tak. Kiedy przejmowałem Podbeskidzie, byli na ostatnim miejscu w tabeli. Zimowy okres przygotowawczy był dłuższy niż dziś. Popracowaliśmy solidnie i wiosną byliśmy trzecią siłą Ekstraklasy po Legii i Lechu. Zażarło, mimo że nie było nazwisk i nie wiadomo jakich transferów. Przyszli chłopcy z niższych lig. Płaciliśmy najmniej w Ekstraklasie, ale daliśmy radę. W Koronie letni okres przygotowawczy był bardzo krótki. Przez baraże jeszcze krótszy. Musieliśmy trenować kosztem wypoczynku. O transferach już mówiłem.

Jak przebiegło rozstanie?

Miałem półtora roku na awans, a pożegnano mnie po roku, już w Ekstraklasie. Za szybko awansowałem.

Był pan ofiarą sukcesu?

Nie pierwszą i nie ostatnią. To była grubsza sprawa. Kibice opuścili stadion. Pierwszy raz się odwrócili. Przykra sytuacja, tym bardziej, że są różne teorie na ten temat.

Jakie teorie?

Nie chcę o tym mówić. Pewnych rzeczy nie będę dochodził, ale różne rzeczy słyszałem. Kto, kogo, o co prosił. Co oferowano w zamian i tak dalej. Było, minęło. Zamknąłem ten etap. Pół godziny po zremisowanym meczu z Piastem zakomunikowano mi, że mogę się pakować. Potem przyszli zawodnicy, rada drużyny, nie rozumieli, co jest grane, ale cóż, takie życie, trzeba było się z tym pogodzić. Mieliśmy wtedy tyle samo punktów, co Piast, który skończył ligę na piątym miejscu.

Gdyby miał pan ująć jednym słowem, co wtedy poczuł?

Poczułem się zdradzony. To chyba właściwe określenie. Zawiedli mnie ludzie, którym ufałem i z którymi niejedno przeżyłem. I to nie tylko ludzie z gabinetów. Zaangażowałem się w ten projekt na maksa, dałem z siebie bardzo dużo. Szkoda. A potem wypominano mi, że mam czelność upominać się o pieniądze, na które się umówiliśmy. Polubownego rozwiązania kontraktu nawet mi nie zaproponowano.

Jabłońskiego, Golańskiego i Kuzery w Koronie już nie ma. Jak pan to przyjął?

Bez emocji. Nic nie trwa wiecznie. Ludzie się zmieniają. Dziesięć lat temu zwolniono mnie z Korony po trzeciej kolejce, w moim trzecim sezonie, więc wiem, co się wtedy czuje.

Kuzera pana zdradził?

Przejął drużynę. Zanim podpisałem umowę z Koroną, zadałem „Kuziemu” jedno pytanie: chcesz być pierwszym trenerem czy będziesz lojalny? Wcześniej widziałem jego wypowiedź po meczu z Jastrzębiem, w którym poprowadził drużynę jako trener tymczasowy. Powiedział wtedy, że jest gotowy do roli pierwszego trenera. Dlatego zapytałem wprost i zaznaczyłem, że jeśli chce być „jedynką”, to ja nie podpisuję. Odpowiedział mi prosto w oczy, że będzie lojalny. Ale sytuacja się zmienia, jak widać. Punkt widzenia też.

Dwóch z trzech asystentów, czyli Michał Macek i Jerzy Cyrak, odeszli razem z panem. Kuzera został. 

Michał i Jerzy zachowali się lojalnie, chociaż na to nie naciskałem. To był ich wybór.

Kuzera jest dobrym trenerem? 

Trudno mi ocenić. Wiem, jakim był asystentem.

Ale oglądał pan Koronę. I jak ta Korona pana zdaniem grała?

Czasem lepiej, czasem gorzej. Przede wszystkim nie punktowała na miarę potencjału. Może potrzebują więcej czasu na zgranie.

Gdyby pan był trenerem, Korona zdobyłaby więcej punktów?

Z tymi zawodnikami, którzy doszli, byłoby to realne.

W rozmowie z Tomkiem Ćwiąkałą Michał Janota nazwał trenera Kuzerę „młodym Ojrzyńskim”. Co pan na to?

Ojrzyński jest tylko jeden. Kuzera też.

„Banda Świrów” przetrwała? Macie jeszcze kontakt?

Od lat mamy grupę na WhatsAppie, na której wspieraliśmy się nawzajem. Ostatnio niektóre relacje się ochłodziły, nie ma co ukrywać. Mocno przyhamowały i raczej ograniczają się do życzeń urodzinowych. Choć z niektórymi nadal mamy świetny kontakt, na przykład dziś rozmawiałem z Maćkiem Korzymem.

Dziś młodzi trenerzy mają łatwiejszy start? Co zmieniło się od czasów, gdy pan zaczynał?

Nie trzeba cofać się o dwadzieścia lat. Przez ostatnią dekadę zmieniło się niesamowicie dużo. Przede wszystkim inna jest szatnia. Zawodnicy są bardziej świadomi, ale też bardziej delikatni i wrażliwi. Ja miałem mega charaktery w szatni, roiło się od nich. Teraz w drużynie trudno znaleźć zawodników, którzy potrafiliby wziąć ciężar na siebie, nie bali się krytyki i tak dalej. Taką drużynę prowadzi się zupełnie inaczej.

Jak?

Na pewno nie można być już tak bezpośrednim, jak kiedyś. Z charakternymi zawodnikami sprzed lat można było pozwolić sobie na więcej, bo byli zahartowani. Wiedzieli, że krytyka jest etapem do poprawy pewnych elementów. Narzędziem, by zrozumieli, gdzie się zagubili. Dziś drużyna jest bardziej wyczulona, delikatna. Dlatego trzeba wskazywać kierunki, raczej zachęcać niż ganić. Być przyjacielem, który potrafi pochwalić. Kiedyś na boisku miałeś kilku liderów, którzy zarządzali drużyną. Dziś ze świecą takich szukać. Wystarczy spojrzeć na kadrę. Niektórzy narzekali na Kamila Glika czy Grzesia Krychowiaka, ale to byli przywódcy – goście, którzy niczego się nie bali, brali odpowiedzialność za siebie i kolegów. Polska piłka traci na tym, że szkolenie jest nastawione wyłącznie na umiejętności techniczno-taktyczne, a nie na charakter i mentalność.

Jak szkolić charakter?

Od małego zwracać na to uwagę.

Pana zdaniem to nie jest bardziej złożona kwestia, związana ze zmianą pokoleniową?

Najłatwiej znaleźć alibi. Każdego można naprowadzić i rozwinąć, żeby był przywódcą, charakternym człowiekiem. Trzeba przedstawiać korzyści, które z tego płyną. Tym bardziej w świecie piłki, który potrzebuje charyzmatycznych ludzi, a nie ciepłych, którzy wszędzie się dostosują, będą przytakiwać dookoła. Jeśli potrafisz wziąć pewne sprawy w swoje ręce, to twoja rola wzrasta. Jeśli masz marzenie, żeby zaistnieć w piłce, to musisz być pewny siebie, żeby przebić się przez tłum chłopaków, którzy mają identyczne marzenia. Czasami trzeba być wręcz bezczelnym. Widzę to często w zagranicznych akademiach, gdzie młodzi walczą o swoje. U nas tego nie widać. U nas za dużo się odpoczywa, intensywność jest słaba, charakter nie jest wymagany. A po treningu każdy w telefon, do swojego wirtualnego świata.

Podbijam pytanie: jak wyszkolić charakter?

Przede wszystkim pracą indywidualną, uświadamianiem. To jest rola trenerów. Ważne też, by umiejętnie dostrzegać potencjał u zawodników. Za czasów „Bandy Świrów”, szukałem odpowiednio sprofilowanych graczy po niższych ligach. Zorganizowaliśmy w Kielcach dwudniowy casting. W ten sposób wzięliśmy do Korony Bartka Kwietnia ze Starachowic i Kamila Sylwestrzaka z Chojniczanki. Po kilku latach obaj nosili kapitańską opaskę. Zauważyłem w nich potencjał, również pod względem charakterologicznym. Dlatego w akademiach powinni pracować najlepsi trenerzy, którzy wiedzą, czego potrzeba, żeby grać w Ekstraklasie, czego na poziom międzynarodowy i tak dalej. Najlepsi, a nie tacy, którzy sami dopiero się uczą. Tacy mogą być asystentami. Wiadomo, gdzieś trzeba zacząć, ale uważam, że największe akademie nie są do tego dobrym miejscem. Bardzo łatwo skaleczyć, nieświadomie wpoić młodym zawodnikom złe nawyki, które zostaną już na zawsze. Każdy popełnia błędy, ale to nie jest poziom, na którym powinno się na błędach uczyć, jeśli chodzi o pracę trenera. Później często głaszczą młodych zawodników po głowach, aż w końcu zagłaskują.

Są też współcześni rodzice. To również inne pokolenie. Jeśli podniesie pan głos na dziecko, to następnego dnia będzie wizyta mamy czy taty.

W 2002 roku, kiedy trenowałem trampkarzy Legii, rodzice też przychodzili z różnymi pretensjami albo pomysłami z kosmosu. Ale jeśli jesteś dobrze przygotowanym trenerem, to dasz sobie radę w takich sytuacjach. Nakierujesz takiego rodzica, wytłumaczysz, dlaczego robisz tak, a nie inaczej. Jeśli jesteś młodym, przestraszonym trenerem, to dasz sobie wejść na głowę. Żeby uczyć charyzmy, trzeba mieć charyzmę. Nawet najmłodsze dzieci to wyczuwają. I te dzieci trzeba przygotować na to, że wcale nie będzie łatwo. Dlatego w każdej poważnej akademii powinien być psycholog. Wiem, że to się zdarza, ale mam na myśli pracę na pełen etat, systematyczną. I nie tylko z najlepszymi, a z każdym, bo nigdy nie wiadomo, jak dany chłopak się rozwinie.

Coś pan o tym wie, choćby na przykładzie Roberta Lewandowskiego w Zniczu. Faktycznie byli od niego lepsi w Pruszkowie?

Wyróżniał się, ale kilku chłopaków było na podobnym poziomie. Wówczas chyba nikt nie powiedziałby, że zajdzie aż tak wysoko. Pamiętam sytuację, jak przy powołaniach do młodzieżowej reprezentacji Roberta pominięto. Pytam selekcjonera:

Dlaczego? Nie wierzysz w niego?
– Po prostu mam lepszych – odpowiedział.

I na tamtym etapie pewnie rzeczywiście byli lepsi od „Lewego”. Aż nagle ekspres przyspieszył i chłop odjechał. Dlatego nikogo nie można przekreślać.

Zasłynął pan z wprowadzania żołnierskiego rygoru i mocnej motywacji. Pana przedmeczowe odprawy często opierały się na podniosłych hasłach – niektórzy powiedzieliby, że pompatycznych. Uważa pan, że to nadal zdawałoby egzamin? Młodsze pokolenie nie wyśmiałoby tego?

Dlaczego mieliby wyśmiać?

Wychowali się w innym duchu. Mogliby uznać pana za wariata.

Myślę, że prędzej poszliby do prezesa na skargę. Wiem, że niektóre zachowania dziś by nie przeszły. Wspomniałeś wywiad Janoty z Ćwiąkałą – no to Michał opowiadał, jak myśleli, że upiecze się im za zawalenie jakiegoś meczu, bo akurat bezpośrednio po nim rozjechali się na święta. A tu niespodzianka po powrocie. Byłem tak wściekły, że złamałem kij podczas analizy. Zdarzało się, że na sali odpraw robiłem wślizgi, różne rzeczy. Czasami było groźnie, ale i mnóstwo zabawnych scen. Na tym to polega – trzeba wyważyć. Bywało ostro, ale na końcu w wielu przypadkach zostajecie kumplami na całe życie. Jednak – jak mówię – czasy się zmieniają i nie jestem ślepy. Wiem, że muszę się dostosować do młodych ludzi. Gdybym nie ewoluował, zostałbym dinozaurem z tymi moimi metodami. Zresztą mam dzieci, córkę i syna, które dopiero co były nastolatkami, więc jestem na czasie i znam młodzieżowe triki. Obserwuję ich i wiem, którędy trafić do nowego pokolenia zawodników.

Jakim więc byłby pan dziś trenerem?

Rewelacyjnym. Mam głowę pełną pomysłów i czekam z wielkim utęsknieniem, żeby zacząć je wdrażać. Przede wszystkim byłbym bardziej elastyczny niż kiedyś. I jeśli chodzi o ustawienie i co do zachowania. Był czas, kiedy chciałem być szeryfem. Wpadałem do miasteczka i ustawiałem wszystko po swojemu. Dziś wiem, że środowiska są różne i trzeba brać to pod uwagę. Potrzebny jest dialog, ale równocześnie nadal uważam, że odwaga i stanowczość są w cenie. Kiedy wchodzę do klubu, do drużyny, to widzę, gdzie są największe problemy i biorę się do pracy. To może dotyczyć spraw czysto piłkarskich, jak na przykład w Arce, gdzie od razu zaprosiłem na rozmowę Adasia Marciniaka i powiedziałem, że zagra na środku pomocy.

– Trenerze, ale ja nigdy nie grałem na tej pozycji.
– No to zagrasz, zaufaj trenerowi, który do ciebie przyszedł.

No i w finale Pucharu Polski z Lechem Marciniak zagrał na środku, skąd zrobił oskrzydlającą akcję i asystował przy golu Rafała Siemaszki. Innym przykładem może być Pavol Stano. W meczu z Bełchatowem wystawiłem go w ataku. A przecież był obrońcą. Wszyscy robili wielkie oczy, a Pavol strzelił dwa gole i wygraliśmy 2:0. Trener musi widzieć więcej i przekonać zawodnika, by mu zaufał. No ale są też sprawy – nazwijmy to – techniczne. Kiedy przyszedłem do Korony, salka treningowa była w ruinie. Tynk dosłownie sypał się na głowę, drzwi wychodziły z zawiasów. No to znalazłem sponsora i zrobiliśmy remont. Drużyna docenia, kiedy widzi, że wstawiasz się za nią, pomagasz.

Nie brakuje zarzutów, że wyciska pan drużynę, jak cytrynę, ale przy tym nie rozwija jej. Liczy się tu i teraz?

Wiem, że niektórzy tak twierdzą. Różne łatki do mnie przyklejono. Defensywa, stałe fragmenty gry, auty, laga, pragmatyzm…

Pragmatyzm totalny.

Co to znaczy?

Szymon Janczyk poświęcił długi tekst pragmatyzmowi totalnemu w pana wydaniu. W skrócie: to styl, który jest aż nazbyt prosty i defensywny, więc zamiast pomagać drużynie, podcina jej skrzydła. Przeciwieństwo futbolu totalnego.

Jakieś konkrety? Pracowałem w sześciu klubach na poziomie Ekstraklasy. Tylko raz miałem szansę rozpoczynać robotę od okresu przygotowawczego. W pozostałych przypadkach przejmowałem zespoły w trakcie sezonu. I zazwyczaj realizowaliśmy cel z nawiązką. Z Koroną praktycznie do samego końca byliśmy w walce o mistrzostwo. Z Arką zdobyliśmy Puchar i Superpuchar Polski. Z Wisłą Płock walczyliśmy o utrzymanie – dziewięć kolejek do końca, wygraliśmy pięć meczów, dwa zremisowaliśmy i dwa przegraliśmy, czyli punktowanie na mistrzostwo Polski. Z Podbeskidziem osiągnąłem najlepsze wyniki w historii klubu, tak jak w Koronie i Arce. No nie wiem, czy to było podcinanie skrzydeł.

Cytuję: „W każdym zespole, w którym ostatnio pracował, powtarzał się ten sam schemat. Przejęcie sterów przez Ojrzyńskiego oznaczało mniej piłki w piłce, jego zwolnienie zaś równało się z poprawieniem tej statystyki”.

Przykład?

Pierwszy z brzegu, czyli Korona.

Mówiłem już, że Korona zaczęła lepiej punktować, bo zimą dołożono do budżetu kilka milionów i przyszli lepsi zawodnicy. Pięciu piłkarzy do pierwszego składu, czyli całkiem inna drużyna. Jak w Arce zastąpił mnie Zbigniew Smółka, to próbował grać tiki-takę. No i fajnie grał, tyle że wyleciał po serii dwunastu meczów bez zwycięstwa. Poza tym, czym ta teza o „piłce w piłce” jest poparta? 

Statystykami. Na przykład jest pan rekordzistą, jeśli chodzi o najniższy efektywny czas gry. 18:04 – to wynik pana Korony sprzed dwóch lat. Drugi w tym zestawieniu jest Górnik Zabrze z sezonu 2017/18 (19:35), a na najniższym stopniu podium znowu pana zespół: Stal Mielec 2020/21 (19:41).

I czego to dowodzi?

Że pana zespoły zawsze grają do bólu pragmatycznie.

Bo obejmowałem zespoły, z którymi trzeba było walczyć o życie. Nie było przestrzeni na piękną grę. Najważniejszy był cel. Gdybym dostał szansę w klubie, który nie musi bić się o utrzymanie i zmagać się z presją uciekającego czasu – klubie, który ma większy potencjał, to ta gra mogłaby wyglądać inaczej. Ale trzeba było robić wszystko, żeby osiągnąć cel nadrzędny. To było najważniejsze i tego ode mnie wymagano.

Drugie podejście do Korony rozpoczynał pan w pierwszej lidze. Wówczas też nie dominowaliście, a wskaźnik efektywnego czasu gry i w tym przypadku spadł – wynosił 21:17, mimo że przecież przejął pan drużynę z czołówki.

Naprawdę będziemy czepiać się tego, że drużyna utrzymywała się przy piłce średnio dwie sekundy dłużej albo krócej? Pod każdą tezę można sobie dobrać jakąś statystykę. To często manipulacja. To po pierwsze. Po drugie, zawsze uważałem, że taktykę i sposób gry należy dostosować do zawodników i potencjału, jakim dysponuje dana drużyna. Pomysłem na grę trzeba niwelować niedociągnięcia i uwypuklać atuty. W Koronie miałem zawodników, jakich miałem. Liczył się efekt, czyli awans. I cel ten osiągnęliśmy. Poza tym jeszcze jedna kwestia: terminarz. Pierwszoligowa Korona Ojrzyńskiego z najlepszymi drużynami grała na wyjeździe, co ma wpływ na posiadanie piłki i efektywny czas gry. Miedź, Widzew, Odra, Chrobry, czyli cztery drużyny z TOP6 na wyjazdach. Do tego ŁKS, który opierał się na utrzymaniu piłki, również na wyjeździe. A z drużynami, z którymi moglibyśmy tę statystykę zrównoważyć, czyli na przykład ze Skrą Częstochowa, Puszczą czy Jastrzębiem, mecze rewanżowe Korona grała jesienią, kiedy jeszcze nie było mnie w klubie. To jest ta złożoność. Coś, od czego trzeba zacząć analizę. A nie cyferki i pyk, pyk, aha, aha. Z samych cyferek nic nie wynika. Sprawdź, dlaczego tak, a nie inaczej ta gra wyglądała i wtedy możesz wyciągać wnioski. Ale łatwiej zerknąć na cyferki i zgrywać eksperta.

Jak pan słucha o tych wszystkich iksach: xG, xGA, xP i tak dalej, to pan się uśmiecha czy traktuje statystyki poważnie?

Zawsze brałem pod uwagę statystyki, ale nie trzymałem się ich kurczowo. Cyferki nie oddają złożoności i rzeczywistości futbolu. Drużyna, która ze świetnych pozycji oddała pięć celnych strzałów, ale lekkich, prosto do „koszyka” bramkarza, będzie miała lepsze statystyki niż zespół, który oddał dwa celne strzały, ale za to świetne. Dlatego trzeba analizować bardziej szczegółowo, zaglądać głębiej. Każda sytuacja jest inna. Wszystko musi współgrać, a na koniec liczy się to, co w sieci. Tak było sto lat temu, dwadzieścia i dziś. Trenerzy są uzależnieni od zawodników. To ich skuteczność decyduje, czy wygrasz mecz, zdobędziesz trofeum i będziesz miał pracę. Te wszystkie statystyki to jest fajna zabawa, ale na koniec liczą się najprostsze elementy.

Pożyteczna zabawa. Dzięki statystykom widzi pan na przykład, kto, ile i w jakim tempie przebiegł na boisku. Kilka lat temu w rozmowie z Krzysztofem Stanowskim wspominał pan, jak prowadzeni przez pana zawodnicy Podbeskidzia przebiegli w jednym z meczów około 130 kilometrów. Pana Korona też dużo biegała, ale za to sprintów mieliście najmniej w lidze.

To prawda, tu zgadzam się w stu procentach. I od razu pytam: z czego to wynikało? Do sprintów musisz mieć odpowiedni materiał ludzki i czas, by przygotować zawodników do powtarzalności w tym elemencie. Każdego zmobilizujesz do biegania, ale już biegać sprintem nie wszystkich nauczysz. To trzeba mieć. Pamiętam wypowiedź Golańskiego z wiosny, jak już odszedłem. I on chwalił się, że teraz Korona robi więcej sprintów niż jesienią. No i pokazuje się mapka z nazwiskami: Briceag, Zator… Oni tłukli po 12-13 sprintów. Ojrzyński nie miał Briceaga i Zatora, tylko takich, którzy tempa Ekstraklasy nie wytrzymali. Parametry wzrastają dzięki lepszym zawodnikom.

Mental jest ważniejszy od taktyki?

Mental z taktyką muszą współgrać. Zresztą jak z pozostałymi fundamentalnymi elementami piłki nożnej. Dobrze ujął to Wojtek Szczęsny, który dziwił się – cytuję z pamięci – dlaczego w piłce tak mało pracuje się nad mentalem, skoro 70 procent wszystkiego siedzi w głowie. Wiadomo, u bramkarza, który jest jak saper, szczególnie, ale nie tylko na tej pozycji. Jeśli masz mocny mental, to również twój arsenał techniczno-taktyczny jest lepszy. Pewniej wykonujesz poszczególne elementy. Nie boisz się błędów, bo wiesz, że nawet, jeśli przytrafią się, to mogą cię wzmocnić. Dlatego powtarzam, że psychologowie są w piłce potrzebni. No i jest to również zadanie trenera, bo nawet najlepszy psycholog nie był w szatni, nie zna tej specyfiki na wylot. Wsparcie trenera zawsze będzie potrzebne, a niektórzy chcieliby, żeby piłka była jak informatyka, gdzie wszystko można zaprogramować.

Interesująca, również pod tym względem, była konfrontacja prowadzonej przez pana Arki Gdynia z Midtjylland. Duńczycy bardzo chętnie oparliby cały futbol na cyferkach.

A na boisku wyszarpali awans w ostatnich sekundach rewanżu. Tak, to bardzo dobry przykład, który potwierdza ogromne znaczenie mentalu. Przecież gdyby nie charakter i silna psychika, to nie gralibyśmy jak równy z równym z Duńczykami w pucharach, bo wcześniej dostalibyśmy lanie od Lecha Poznań w finale Pucharu Polski. Zawodnicy, którzy na co dzień walczyli o ligowy byt i byli jedną z najsłabszych drużyn w Ekstraklasie, wspięli się na wyżyny, dzięki odpowiedniemu nastawieniu. Przejmowałem Arkę jako zespół, który stracił 20 goli w ostatnich pięciu meczach. Dwa tygodnie później wygraliśmy finał na Narodowym.

patryk-kun

Jakim cudem Arka wypuściła w ubiegłym sezonie awans do Ekstraklasy?

Wszystko da się wytłumaczyć. Kontuzja, może przekonanie, że tego już się nie da zawalić i tak dalej. A potem, jak widzisz, że to, co trzymałeś w garści, jednak się wymyka, możesz być sparaliżowany. Podbeskidziu kiedyś wystarczyło do utrzymania, że wygrają jeden na siedem meczów. No i każdy pamięta, jak to się skończyło. W takich sytuacjach trudno wykrzesać stuprocentowe skupienie i determinację. To pułapka.

Po złym doświadczeniu z powrotem do Korony, przyjąłby pan ewentualną ofertę z Arki?

Oczywiście. Takie jest życie, nie zrażam się. Najlepsze roszady trenerskie w ostatnim czasie to powroty Janka Urbana i Jacka Magiery. Zresztą miałem propozycję z Arki, ale wtedy ostatecznie podpisał Irek Mamrot. Również z Wisły Płock dostałem ofertę, już trzecią w życiu.

W kilku miastach wspominają pana szczególnie dobrze, a gdyby pan miał wybrać jedno miasto, które darzy największym sentymentem? Klub, z którego wyniósł pan najpiękniejsze wspomnienia?

No to Arka Gdynia. Niesamowite historie i sukcesy, które zapamiętam na zawsze. Na samą myśl o tamtych przeżyciach wciąż rośnie mi adrenalina. Wciąż mam przed oczami ostatnie minuty meczu w Danii. Padający deszcz, zawodnicy rozglądający się po trybunach, już wyczekujący, wyobrażający sobie, jak będą świętować z kibicami. A potem gol dla rywali w trzeciej doliczonej minucie.

Od lat powtarzał pan w wywiadach, że chciałby poprowadzić Legię. Trzy lata temu było bardzo blisko. Dlaczego nie wyszło?

Legia grała z Wisłą w Płocku. Oglądałem ten mecz w towarzystwie Pawła Tomczyka, który teraz jest dyrektorem sportowym w Koronie, a wtedy wchodził do Legii i działał tam z Radosławem Kucharskim. Tak się złożyło, że trafiliśmy na siebie na trybunie. Wcześniej prowadziłem go jako zawodnika, więc wiadomo, że znamy się nie od dziś. Pogadaliśmy i po meczu pojechałem do Ciechanowa, do mamy. Za dwie godziny dzwoni Pawka i mówi, żebym wsiadał w samochód i jechał do Warszawy.

– Dogadujemy się i przejmujesz Legię.
– Czekaj, czekaj. Nie po to przyjechałem do mamy, żeby teraz wracać i gadać o dyrdymałach. Jesteście przekonani?
– Tak, jesteśmy pewni.

No to przeprosiłem mamę. Wytłumaczyłem, że czeka na mnie wymarzona robota w klubie, w którym możliwości są największe. Z Ciechanowa do Warszawy jest sto kilometrów, półtorej godziny, ale zanim zdążyłem dojechać, telefon zadzwonił drugi raz. Usłyszałem o akcji z kibicami, którzy postanowili „podyskutować” z zawodnikami. Jak dotarłem na miejsce, nie było już atmosfery do rozmów. Dziesiątki telefonów od przestraszonych zawodników, menadżerów, którzy chcieli rozwiązywać kontrakty. Umówiliśmy się, że rano wrócimy do tematu. Rano usłyszałem, że jednak postanowili, że w tej niepewnej sytuacji „Vuko” przejmie drużynę, bo zna chłopaków i ma kontrakt.

Jak duży żal czuł pan tamtego poranka?

Zrozumiałem tę sytuację. Taka decyzja była obiektywnie sensowna. Nikt mi niczego nie obiecał na sto procent, a przecież nie można było przewidzieć, że przydarzy się tamten incydent z kibicami. Tak musiało być. Bóg tak chciał – podchodzę do życia w ten sposób.

Mówi pan, że tak musiało być, że bóg tak chciał, ale dlaczego? Jak odnaleźć sens w takich sytuacjach?

Kwestia poukładania pewnych spraw w głowie. Staram się nie żyć przeszłością. Pewne rzeczy pamiętam, ale nie rozpamiętuję. Z Legią rozmawiałem 12 grudnia, a pięć dni później podpisałem umowę w Kielcach. Zakasałem rękawy i zszedłem ligę niżej.

Mówiąc o odnajdywaniu sensu w bolesnych sytuacjach mam też na myśli trudne historie, przez które przeszedł pan w życiu prywatnym. Na przykład śmierć żony.  

Człowiek może dużo przyjąć. Jesienią 2011 roku zmarł mój ojciec, dzień po wygranym meczu ze Śląskiem, po którym zostaliśmy liderem. Mocno to przeżyłem. Tym bardziej, że jestem jedynakiem i martwiłem się o mamę, która została sama. Ale trzeba było pozbierać się i pracować dalej. Cztery lata temu odeszła żona, wcześniej chorowała. 

Nigdy nie miał pan momentów zwątpienia? Nie pomyślał pan: „dlaczego to spotyka akurat mnie”?

Było ciężko, ale wiedziałem, że nie mam wyjścia i muszę dać radę. Wiem, że mnóstwo ludzi ma gorzej. Oczywiście wiara bardzo pomaga. Człowiekowi wiary łatwiej zrozumieć wiele rzeczy, bo wierzy w życie po śmierci. Pomógł też fakt, że mamy dzieci. Nie mogłem się załamać, bo to byłoby dla nich najgorsze. Musiałem być twardym oparciem. Córka jest starsza, mieszka w Warszawie, a ja poleciałem do syna, który trenował w Anglii. W Liverpoolu spędziliśmy prawie rok. Trzymaliśmy się razem i wspólnie przeszliśmy przez najtrudniejszy okres zmagania się z pustką, która powstała w naszym życiu. Mówi się, że człowiek potrzebuje na przepracowanie żałoby dwóch lat, ale nie do końca tak jest. Rana pozostaje, tylko zabliźniona. Wróciłem do Polski, dostałem prace w Mielcu. Poznałem Magdę, która okazała się bratnią duszą. Bardzo pomogła mi w tamtym bolesnym czasie, była dla mnie podporą – to mnie urzekło. Dziś Magda jest moją żoną.

A co u syna? Jeszcze kilka tygodni temu był na testach w Katowicach. Dlaczego nie wypaliło?

Kuba trenował z GieKSą przez tydzień i zagrał w sparingu. Wypadł nieźle, ale też nie jakoś rewelacyjnie, bo to były jego pierwsze zajęcia z piłką po naderwaniu więzadeł. Ostatecznie w Katowicach postanowili inaczej poukładać skład, pozyskali młodzieżowców na inną pozycję. Testy dobiegły końca, Kuba wrócił do Liverpoolu i trenuje tam z drużyną U21.

I co dalej?

Trudne sytuacje mają cię wzmacniać i być fundamentem pod coś wielkiego. Kuba jest pracowity i wierzy w to, co robi. To najważniejsze. W końcu trafi na odpowiedni moment, by wybić się z trampoliny. Jeśli będzie zdrowy, to osiągnie w piłce dużo. Wierzę w to.

A co z panem?

Chcę wrócić do pracy. Wspominałem, że pół roku temu jeszcze nie miałem ciśnienia, ale pojawiło się. Futbol to jest nieuleczalna miłość. Człowiek tęskni i na dłuższą metę nie potrafi usiedzieć w miejscu.

Śledzi pan piłkę na bieżąco?

Jasne, codziennie oglądam mecze. Chcę być gotowy, kiedy ktoś się zgłosi. Pojawi się sygnał, to pakuję walizkę i jadę, zamiast tracić czas na nadrabianie zaległości po nocach. Chcę być na bieżąco, pewne rzeczy notuję, zaznaczam, co bym skorygował w danej drużynie i tak dalej.

A te zimowe opcje – poza kwestiami prywatnymi – nie wypaliły również dlatego, że nie chciał pan znów wchodzić w rolę strażaka?

Nie, zupełnie nie o to chodziło. Gdybym przejmował się każdą krytyką, reagował na przypinane łatki, to bym zwariował. Być może zimą nie dogadałem się dlatego, że miałem solidne oczekiwania, przyznaję. Mogłem sobie na to pozwolić. Poza tym chciałem wejść do klubu z pozycji siły, przekonać się, czy rzeczywiście im na mnie zależy.

Mówi pan, że jest na bieżąco z piłką. Który trener Ekstraklasy robi na panu największe wrażenie?

Nie chcę oceniać pracy kolegów. Dziś ktoś może robić wrażenie, a jutro będą kazali mu się pakować.

A jeśli zapytam, co sądzi pan o Goncalo Feio, to usłyszę odpowiedź? Zaryzykuję stwierdzenie, że macie kilka wspólnych cech. Zgodzi się pan z tym?

W Feio podoba mi się pewność siebie. Jest szczery w tym, co robi i potrafi dotrzeć do zawodników.

Jest fanatykiem taktyki, ale przy tym nie lekceważy aspektów psychologicznych. Czy przesadzam pana zdaniem? 

Na pewno poczekałbym z szerszą oceną jego pracy. Oglądałem sporo meczów Motoru w pierwszej lidze i niejeden trener znalazł na niego sposób. Nawet byłem w Rzeszowie, na jego ostatnim meczu. Młodzież ze Stali rozprawiła się wtedy z Motorem. Ale przyznaję, że jestem bardzo ciekawy, jak prezentować się będzie Legia pod jego wodzą. Szczególnie po transferach, których dokonali latem. Postawili na organizację, szczególnie w obronie. No i Jagiellonii jestem ciekawy, mega mi się podobali w minionym sezonie. 

Czyli Adrian Siemieniec robi wrażenie?

To na pewno ciekawy, rozwojowy trener. Śmiało można przyznać, że jego drużyna gra fajną, odważną piłkę. Trafił w dobry moment. Docenić trzeba nie tylko trenera, ale też prezesa Wojtka Pertkiewicza, który twardą ręką trzyma klub. Łukasz Masłowski również z niejednego pieca chleb jadł i mądrze zbudował drużynę. Szkielet zespołu był bardzo mocny, do tego obyło się bez poważniejszych kontuzji. Z przyjemnością oglądałem Jagiellonię. Ciekawe, jak spiszą się na kilku frontach. Mam nadzieję, że nawet, jeśli w tym sezonie nie będzie układało się aż tak dobrze, to nikt nie wpadnie na pomysł, żeby pozbyć się trenera. Dość już było w polskiej piłce ofiar dobrego wyniku odniesionego ponad stan.

Znów mówi pan o sobie.

Nie da się ukryć, że coś o tym wiem. W wielu klubach wykręcałem wynik ponad stan, a nawet ponad oczekiwania, a potem pojawiały się pretensje, że nie wskoczyliśmy jeszcze wyżej. Ale satysfakcja z sukcesów pozostaje. Szczególnie, kiedy odwiedzam miasta, w których pracowałem i spotykam się z szacunkiem, a z trybun słyszę, jak skandują moje nazwisko.

Ostatni raz tak długą przerwę od pracy miał pan w 2016 roku. Już wtedy nie brakowało głosów, że Ojrzyński się wypalił. Sporo osób twierdziło – podobnie jak dziś – że czas trenerów w pana stylu dobiegł końca. A później objął pan Arkę i odniósł największe sukcesy w karierze. Teraz będzie podobnie?

Gwarantuję, że Ojrzyński się nie wypalił. Ojrzyński ma serce, charakter i mimo upływających lat jest w coraz lepszej formie. O to ostatnie można spytać moich przyjaciół, z którymi spotykam się choćby na korcie. Ostatnio grałem w tenisa z synem, młody dzik z niego, ale stary nie dał się łatwo.

Wierzę. Zresztą widzę, że jest pan w znakomitej formie. Jednak mówiąc o wypaleniu, mam na myśli przede wszystkim pędzący świat i zmieniające się podejście zawodników, trenerów, nawet prezesów.

Obserwuję, co dzieje się wokół. Wiem, że pewne rzeczy ewoluują i świat idzie do przodu, dostrzegam to i inspiruję się konkretnymi pomysłami. Dziś naprawdę inaczej patrzę na wiele kwestii i wiem, że dzięki temu jestem obecnie zdecydowanie lepszym trenerem niż dwa lata temu.

Wyciąga pan wnioski z błędów?

Popełniłem dużo błędów.

A największy z nich? Który przychodzi panu do głowy jako pierwszy?

Żaden konkretny. Porażki są wliczone w drogę, którą idziesz. Każdy błąd jest zaczynem czegoś dobrego. Mówi się, że na błędach trzeba się uczyć i wyciągać z nich wnioski, ale bywa też tak, że na pewnym etapie, w pewnym otoczeniu, dany ruch okazuje się porażką, a w innych okolicznościach byłoby zupełnie inaczej.

Przejęcia Podbeskidzia po etapie kieleckiej „Bandy Świrów” nie uważa pan za błąd? Był pan wtedy na topie i mam wrażenie, że nie do końca wykorzystał moment.

Jak wspomniałem, nie chcę żyć przeszłością. Tak się wtedy poukładało i niczego nie żałuję. Tak miało być.

Największe sukcesy wciąż przed panem?

Jestem o tym przekonany, choć wiem, że rynek jest coraz trudniejszy. Trenerów jest coraz więcej, a jeśli masz zagraniczne nazwisko, to od razu zyskujesz ekstra punkty. Jeden z prezesów powiedział mi, że dzień po zwolnieniu trenera miał na biurku ponad pięćdziesiąt CV. Mimo to mam nadzieję, że prędzej czy później trafię do klubu z dużymi aspiracjami. Marzę o tym, by dane mi było powalczyć o puchary, o coś naprawdę wielkiego. To byłoby wspaniałe doświadczenie i wierzę, że pewnego dnia nadejdzie.

Rozumiem, że teraz mówi pan o nieco dalszej przyszłości. A ta bliższa? Jakie ma pan wymagania na ten moment? 

Chciałbym zaangażować się w mądry projekt i mieć godne warunki do pracy. Na szczęście o to coraz łatwiej. Bolało mnie, kiedy trafiałem do klubów, w których trzeba było przekładać treningi, bo nie było boiska. Jak do Gdyni przyjechali Duńczycy, to podszedł do mnie trener Midtjylland i mówi: „Pogadaj z kimś, żeby dali nam inne boisko do treningu, bo to jest niewymiarowe i nawierzchnia słaba”. Spojrzałem na niego i z trudem nie wybuchnąłem śmiechem. On miał u siebie do dyspozycji 17 boisk, więc i tak nie zrozumiałby, że to niewymiarowe i ze słabą nawierzchnią jest naszym jedyny. Zresztą o czym my mówimy, skoro w tym samym Midtjylland mieli sześciu trenerów od stałych fragmentów gry. U nas jest jeden Michał Macek na całą Polskę. A mimo to następnego dnia to my strzeliliśmy im trzy gole, w tym bramkę po rzucie wolnym, a oni tylko dwie. Dlatego piłka jest piękna.

Dziś jest pan szczęśliwy?

Tak. Życie nie zawsze jest kolorowe, czasem trzeba dźwigać krzyż, ale trzeba iść dalej. Poza utratą ukochanych osób najbardziej boli, gdy zawodzą ludzie, których uważałeś za przyjaciół. Ale z tym też trzeba żyć i z optymizmem patrzeć w przyszłość. Tak że jestem szczęśliwy, a do pełni szczęścia brakuje mi powrotu do pracy.

ROZMAWIAŁ PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI

WIĘCEJ NA WESZŁO: 

Fot. Newspix / FotoPyk

Kaszub. Urodził się równo 44 lata po Franciszku Smudzie, co może oznaczać, że właśnie o nim myślał Adam Mickiewicz, pisząc słowa: „A imię jego czterdzieści i cztery”. Choć polskiego futbolu raczej nie zbawi, stara się pracować u podstaw. W ostatnich latach poznał zapach szatni, teraz spróbuje go opisać - przede wszystkim w reportażach i wywiadach (choć Orianą Fallaci nie jest). Piłkę traktuje jako pretekst do opowiedzenia czegoś więcej. Uzależniony od kawy i morza. Fan Marka Hłaski, Rafała Siemaszki, Giorgosa Lanthimosa i Emmy Stone. Pomiędzy meczami pisze smutne opowiadania i robi słabe filmy.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!

Szymon Szczepanik
1
Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!
Anglia

Lewandowski o Guardioli: To geniusz. Znajdzie sposób, by wrócić na szczyt

Aleksander Rachwał
2
Lewandowski o Guardioli: To geniusz. Znajdzie sposób, by wrócić na szczyt

Ekstraklasa

Boks

Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!

Szymon Szczepanik
1
Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!
Anglia

Lewandowski o Guardioli: To geniusz. Znajdzie sposób, by wrócić na szczyt

Aleksander Rachwał
2
Lewandowski o Guardioli: To geniusz. Znajdzie sposób, by wrócić na szczyt

Komentarze

113 komentarzy

Loading...