Kiedyś żona Zbigniewa Jakubasa śmiała się publicznie, że męża wiecznie widuje w szarym garniturze i trochę przez to brakuje mu luzu. Jeden z najbogatszych Polaków odciął się, że fantazję to ma w biznesie. Polot i rozmach cechują też jego cztery lata rządów w Motorze Lublin. Zrobił historyczne show na konferencji prasowej po skandalu z Goncalo Feio, kiedy za jego sprawą uniwersum polskiej piłki poznało panią Izunię, pana Wątróbkę i kolegę Warrena Buffetta. Za kilkadziesiąt milionów złotych buduje Lubelską Akademię Futbolu. Od nowego sezonu będzie ubarwiał Ekstraklasę.
Zbigniew Jakubas wciąż uczy się piłki. Wie o niej znacznie mniej niż chociażby Michał Świerczewski. Z właścicielem firmy x-kom zna się nie tylko z list miliarderów „Forbesa”, jego Raków Częstochowa często stawia za wzór dla Motoru Lublin. Niedawno w „Gazecie Wyborczej” wyliczał nawet przewagi Motoru nad Rakowem: większe miasto, ładniejszy stadion, lepsze zaplecze treningowe, bardziej zaangażowani kibice. 72-letni biznesmen zapowiadał też, że w ciągu trzech najbliższych sezonów jego klub znajdzie się na podium Ekstraklasy. Oznaczać będzie to debiut w Europie.
Brutalny kapitalista
Obraz chaotycznego i spóźnionego Jakubasa ze słynnej konferencji prasowej po aferze z Goncalo Feio w roli głównej zakłamuje prawdę o jednym z najbogatszych Polaków. Żaden z niego niezdara. W biznesie nikt go za nos nie wodzi. Sam siebie nazywa drapieżnym kapitalistą. Mówi, że należy do głównych przedstawicieli pierwszego bogatego pokolenia tego kraju.
Poważnych pieniędzy dorobił się już na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy zrozumiał, że nie wyżyje z pensji nauczyciela w stołecznym Zespole Szkół Zawodowych, gdzie znalazł pracę po skończeniu wydziału elektrycznego Politechniki Częstochowskiej. Rodzice przekazali mu wówczas środki na zakup mieszkania, ale zamiast tego zainwestował w butik z odzieżą w centrum Warszawy. Sklep na Chmielnej błyskawicznie stał się kultowym miejscem miasta.
Jego kariera przyspieszyła po założeniu spółki Ipaco, zajmującej się licencyjną produkcją markowej odzieży i montażem komputerów osobistych z części sprowadzanych z Azji. Najwięcej zyskał jednak na upadku PRL i szalonych warunkach rynku po 1989 roku. „Newsweek” pisał, że od końca lat „dziewięćdziesiątych mało było na giełdzie i wokół niej gorących wydarzeń, w które nie byłby zaangażowany”, tygodnik określał go mianem „prawdziwego rekina rynkowego – agresywnego, szybkiego, ale też często niezbyt cierpliwego, przez którego portfel przeszły pakiety przeszło dwudziestu giełdowych spółek”. Dorobił się na budownictwie, krawiectwie, numizmatyce, nieruchomościach, filmach, kolejnictwie, turystyce czy armaturze przemysłowej.
W Forbesie za to czytamy: „Jerzy Starak zajął się farmaceutyką, Zygmunt Solorz telewizją, Jan Kulczyk inwestował w infrastrukturę, Jakubas próbował wszystkiego: starał się przejąć kontrolę nad Elektrimem, wydawnictwem WSiP, Ruchem. Kupił inżynieryjne firmy Ponar i Rafamet, był głównym udziałowcem Optimusa, zainwestował w akcje KGHM, kupował papiery budowlanego Mostostalu Export i chemicznych Puław. Został inwestorem. Szukał okazji, długofalowe budowanie wartości pozostawiając innym. Trudno powiedzieć, żeby ta strategia była błędna, skoro Zbigniewowi Jakubasowi udało się zgromadzić majątek o wartości 1,4 mld złotych, ale jak sam ocenia, jeszcze dwadzieścia lat temu był bogatszy od nieżyjącego już Kulczyka”.
W 2024 roku najwięcej wyciąga z potężnych przedsięwzięć: Mennicy i Newagu. Zatrudnia sumarycznie jakieś dwanaście tysięcy osób. Odprowadza około sto milionów złotych podatku na terenie Polski, czym często się szczyci, bo podkreśla, że nierówności są wadą systemu i to za wykorzystaniem pieniędzy najbogatszych kraj powinien starać się je niwelować. –Państwo powinno pomóc najbiedniejszym. Jeśli nie, to może dojść do kolejnej rewolucji. Między innymi dlatego, że pracownik zarabia dwa tysiące złotych, a jego prezes kilka milionów. Nie jestem socjalistą, jestem brutalnym kapitalistą, ale są gdzieś granice – mówił w „Gazecie Wyborczej”.
Wcale nie tłusty miś
Od kilkunastu lat bardzo mocno krytykuje polską klasę polityczną. Głównie rozważnie, na chłodno, merytorycznie. Miarka przebrała się jednak, gdy tygodnik „Wprost” upublicznił stenogramy afery taśmowej. Na jednym z nagrań Bartłomiej Sienkiewicz, ówczesny minister spraw wewnętrznych, mówi do Marka Belka, wtedy prezesa Narodowego Banku Polskiego, że Jakubas jest „tłustym misiem”. I dodaje, a właściwie grozi, że „trzeba mu powiedzieć, jak można go bardziej okraść”. Wybuchł skandal, miliarder w różnych telewizjach trąbił o „szykanach” i „stalinowskich metodach”.
Trzeba mieć też dużo złej woli, żeby tytułować go „tłustym misiem”. Jakubas, przy całej drapieżności i brutalności kapitalistycznego sukcesu, jest bowiem od dawna człowiekiem naprawdę i uczciwie skoncentrowanym na pomaganiu innym. W świetnej rozmowie z Marcinem Iwuciem na blogu Finanse Bardzo Osobiste opowiada, że to efekt wychowania przez matkę, która we wczesnym dzieciństwie uczyła go altruistycznego podejścia do życia. W swoim stylu ujął to w anegdocie. Jako chłopiec dostawał do szkoły dwie kanapki: jedną dla siebie, drugą dla biedniejszego kolegi z klasy. Początkowo się krzywił, ale potem zrozumiał: to niesprawiedliwe, że nie wszyscy startują z tej samej pozycji.
Joannie Mazur, niewidomej mistrzyni świata w biegu na 1500 m, podarował jedno z wybudowanych przez siebie w Krakowie mieszkań, bo wzruszył się jej występem w „Tańcu z Gwiazdami”. Innym razem poruszyła go historia trzech osieroconych dziewczynek z Myszkowa. Po śmierci ich matki chciano je eksmitować i przekierować do domu dziecka lub do rodzin zastępczych. Jakubas kupił im lokum. I obiecał opłacać czynsz, aż wszystkie dorosną. Twierdzi, że największym komplementem są dla niego ich słowa: „wujku Zbyszku”.
– Kiedyś w Polskiej Radzie Biznesu mieliśmy spotkanie z siostrą Małgorzatą Chmielewska, bardzo zacną osobą, prezeską fundacji „Domy Wspólnoty Chleb Życia”, społecznie prowadzącą ośrodek w Laskach. Padło stwierdzenie, że bogaci niechętnie pomagają. Siostra mówiła, że wśród ludzi gorzej traktowanych przez życie osoba, która ma jednego papierosa, podzieli się z drugą, która też chce zapalić, przełamując go na pół. Natomiast bogaci nie mają takiego podejścia. Wśród moich kolegów zapadła cisza. Wszyscy zaczęli zastanawiać, dlaczego tak jest. Ja powiedziałem tak: syty nie zrozumie głodnego. Trzeba przełamać pewną barierę. Nabyć wrażliwość. Albo jej się nauczyć. Ja wyniosłem to z domu. Potem trudno już byłoby ją nabyć. Szkoła tego nie uczy. Studia tego nie uczą. Życie też tego nie uczy. Ono jest dość harde. W konsekwencji uważam, że mało ludzi pochyla się nad innymi. I często to pochylenie następuje dość późno. Człowiek młodszy jest skupiony na osiąganiu sukcesu zawodowego i finansowego. Natomiast w pewnym momencie przyjść powinno opamiętania, że to nie jest klucz do szczęścia i spełnienia. Liczą się jeszcze inne rzeczy. Konkretnie: pomaganie tym, którzy na to zasługują – mówił Jakubas na blogu Finanse Bardzo Osobiste.
Miał dość Motoru
Zbigniew Jakubas mawia, że gdyby z nabytą przez cztery ostatnie lata w piłce wiedzą, miał pod raz drugi wchodzić w Motor, to nigdy by tego nie zrobił. Futbolem interesował się jednak zawsze, w 2003 roku był bliski przejęcia Legii Warszawa, potem mówiło się o potencjalnej inwestycji w Wisłę Kraków. Wiele razy zasiadał na loży VIP u Dariusza Mioduskiego przy Łazienkowskiej, bywa u wspomnianego Michała Świerczewskiego w Rakowie. Podobno przez niemal dwie dekady koledzy z biznesowych salonów pytali go, dlaczego nie wykorzysta swoich pieniędzy do kupienia własnego klubu. Asekurował się, że czeka na… wprowadzenie VAR-u.
Motor traktuje bardzo osobiście. Pochodzi z Lublina, a na pierwsze mecze tego klubu w zamierzchłych czasach zabierał go dziadek. Kiedy wchodził do piłki, w stolicy Lubelszczyzny zapanowała euforia. Zapowiadał, że w I lidze znajdzie się już w 2021 roku, a zaprzęgnięty przez niego do pomocy Bogusław Leśnodorski rzucał, że nie wyobraża sobie, żeby jego klub nie awansował do Ekstraklasy do 2025 roku, bo „niemożliwym jest, żeby solidny projekt nie przeszedł takiej drogi na polskich boiskach w ciągu pięciu lat prób i podejść”.
Jakubas okrutnie jednak się w nowej roli miotał. Nie trafił z zaciągiem z Warszawy. Leśnodorski szybko się od projektu odciął. Mianowany na dyrektora sportowego Michał Żewłakow wpakował się pijany samochodem w autobus. Trener Marek Saganowski nie okazał się złotym dzieckiem polskiej myśli szkoleniowej. Nowe rozdanie też nie wypaliło: Arkadiusz Onyszko w roli zarządcy skupiał się głównie na wciskaniu kitu o własnej zajebistości, a całkowicie anonimowy młodziutki trener Stanisław Szpyrka skończył się, zanim w ogóle się zaczął.
Doszło do tego, że Jakubas sfrustrowany tkwieniem w II lidze nie uległ presji właściwie całej piłkarskiej Polski i po serii skandali nie zwolnił Goncalo Feio. Postawił nawet ultimatum, że albo wejdzie do I ligi z Portugalczykiem, albo sam wyparuje z Lublina. W czerwcu 2023 roku spotkałem się z miliarderem w restauracji Dyspensa w Warszawie. Narzekał, że kolejne afery w Motorze uprzykrzają mu życie. Mówił, że coś w nim pękło, że czuje się smutny i przygnębiony, że często nie rozumie logiki kibiców, że klub to studnia bez dna, do której trzeba tylko dokładać i dokładać. – Dużo rzeczy złożyło się na to, że mówiąc krótko: często mam tego dosyć – żalił się.
Rok później jest w Ekstraklasie.
Co w Motorze chce zrobić Jakubas?
Sam wie, że więcej w tym szaleństwa i geniuszu trenerskiego Feio, kontynuowanego w bardzo przekonujący sposób przez Mateusza Stolarskiego, niż biznesowego poukładania rodem z firm prowadzonych przez Jakubasa. Zbyt długo Motor funkcjonował bez żadnych struktur. Dopiero przed ekstraklasowym sezonem udało się zatrudnić się dyrektora sportowego Michała Wlaźlika i jego zastępcę oraz koordynatora akademii Grzegorz Koprukowiaka.
Miliarder prowadzi też konsekwentną, choć nieregularną wojenkę z kibicami. Wojenkę, której wygrać się nie da. Na każdym kroku podkreśla, że nie znosi kultury stadionowego przeklinania, w pewnym momencie nawet wskutek braku tolerancji dla wulgarnych okrzyków i transparentów… podwyższone zostały ceny biletów. Te zresztą ciągle budzą kontrowersje: są po prostu zbyt wysokie i nieprzystosowane do rynkowych standardów. Jakubas narzeka, że klubowi brakuje sponsorów. Niedawno mówił, że większe wpływy z tego tytułu uzyskuje chociażby drugoligowa Pogoń Siedlce.
Jego wywiad z „Gazety Wyborczej” pokazuje, że ambicje ma duże, skoro w ciągu trzech lat widzi Motor na podium. Inna sprawa, że nie zamierza działać wzorem Świerczewskiego, który pompuje kolejne miliony w europejskiej walucie w pierwszą drużynę Rakowa. Jakubasowi w ostatnich latach wkłada w bieżącą działalność Motoru mniej niż lubelski ratusz. Woli inwestować w Lubelską Akademię Futbolu, która kosztowała go już kilkadziesiąt milionów złotych i dużo nerwów. Pierwszy etap budowy już się skończył, cztery piękne boiska służą klubowi.
Termin finalizacji drugiego etapu, który zakłada powstanie trzech boisk wraz z infrastrukturą, obiektu treningowo-szkoleniowego z halą sportową i zapleczem socjalnym, noclegowym, rehabilitacyjnym oraz gastronomicznym, budynku technicznego, infrastruktury drogowej, parkingowej i przestrzeni rekreacyjnej, ciągle się oddala, aktualnie do 31 grudnia 2026 roku.
Głównych architektów renesansu Motoru trzeba szuka przede wszystkim na boisku i na ławce trenerskiej, ale nie da się ukryć, że pod rządami Jakubasa wreszcie normalnieje. To raczej szkoła Janusza Filipiaka, opierająca się na budowaniu długotrwałych wartości z infrastrukturą i szkoleniem młodzieży z regionu na czele, niż Świerczewskiego czy niegdyś Bogusława Cupiała, dla których w pierwszej kolejności liczy czy też liczył się sukces sportowy i zdobyte trofea.
U Jakubasa jest to też kwestia sentymentu do regionu. Niedawno, gdy blisko bankructwa znalazła się Lublinianka, wyłożył na stół własne pieniądze, żeby historyczny klub ratować. Teraz coraz częściej w kuluarach słychać, że z podupadającej Wisły Puławy zamierza zrobić klub filialny dla Motoru.
Jakubas: Motor powinien się samofinansować
Zbigniew Jakubas przed rozpoczęciem sezonu Ekstraklasy znalazł chwilkę, żeby odpowiedzieć na kilka naszych pytań.
Rok temu mówił pan o zmęczeniu piłką nożną i problemami związanymi z Motorem. Czy po awansie do Ekstraklasy pana optyka na futbol uległa zmianie na lepsze?
Zbigniew Jakubas, właściciel Motoru Lublin: – Na szczęście mamy już za sobą negatywne zamieszanie medialne. Awans dał nam dużo radości, satysfakcji i oczywiście wreszcie olbrzymie pozytywną reakcję mediów. Zdania natomiast nie zmieniam: piłka nożna to ciężki temat. Kosztuje mnie więcej stresu niż przynosi radości. Nawet przy takich sukcesach, jakie do tej pory odnieśliśmy z Motorem.
Czy po zatrudnieniu w dyrektorskich rolach Michała Wlaźlika i Grzegorza Koprukowiaka jest pan zadowolony ze struktur, jakie wreszcie stworzył pan w Motorze?
Część sportową wokół pierwszej drużyny mamy dopiętą na ostatni guzik. Sztab szkoleniowy powiększony o dwóch trenerów, nowy dyrektor sportowy i jego zastępca, którzy dobrze współpracują na styku z akademię i drugą drużyną. Przyglądam się zaangażowaniu wszystkich osób w klubie i jestem pozytywnej myśli. Czeka nas jeszcze oczywiście praca nad akademią, uzupełnienie w niej kadry szkoleniowej i podniesienie poziomu szkolenia młodzieży, ale to też już dzieje się na naszych oczach. Inna sprawa, że proces budowy klubu, który w trzy lata awansował o trzy poziomy rozgrywkowe jest ciągły. I dużo jeszcze pracy przed nami.
Jednocześnie w środowisku bardzo chwalony jest poziom infrastruktury w Motorze, w którą zainwestował pan kilkadziesiąt milionów złotych.
Faktycznie, lokujemy się w czołówce pod względem infrastruktury. Mamy nowoczesny stadion na piętnaście tysięcy kibiców, którzy już okazuje się za mały na najbliższy mecz z Rakowem. Zaplecze treningowe to sześć boisk, z czego dwa z podgrzewaną murawą. Boisko sztuczne pełnowymiarowe z naturalnym korkiem pod całorocznym balonem. Dysponujemy własną siłownią, a obecnie budujemy nową część odnowy biologicznej, która będzie gotowa w tym miesiącu. Dbanie o zdrowie zawodników jest dla nas priorytetem.
To chyba mądry kierunek, bo często w polskiej piłce infrastruktura nie szła w parze z awansami i sukcesami.
Myślę, że jestem wyjątkiem w piłce nożnej, bo równolegle z inwestycją w sam Motor rozpocząłem właśnie budowę infrastruktury. I to zaledwie kilkaset metrów od Areny Lublin.
Jest pan miliarderem, więc naturalnie pojawiają się pytania i oczekiwania ze strony kibiców: czy bierze pan pod uwagę możliwość zainwestowania jeszcze większych środków w działalność pierwszej drużyny Motoru?
W projekt Motoru Lublin i Lubelskiej Akademii Futbolu zainwestowałem kilkadziesiąt milionów prywatnych pieniędzy. Myślę, że to moment, w którym klub powinien się samofinansować, a ja będę finansował jego rozwój, a nie bieżące funkcjonowanie.
Jaki cel na pierwszy sezon w Ekstraklasie?
Zająć na koniec sezonu pozycję około środka tabeli.
DOTYCHCZASOWE TRANSFERY
PRZYSZLI
- Krzysztof Kubica z Benevento (wypożyczenie)
- Ivan Brkić z Neftchi Baku
- Marek Bartos z Żeleziarne Podbrezova
ODESZLI:
- Kamil Wojtkowski do Stali Stalowa Wola
- Przemysław Szarek do Chrobrego Głogów
- Michał Żebrakowski do Pogoni-Sokół Lubaczów
- Dawid Kasprzyk do Chełmianki
- Jakub Lis do Pogoni Szczecin (koniec wypożyczenia)
- Damian Sędzikowski (bez klubu)
- Piotr Kusiński (bez klubu)
Michał Wlaźlik, nowy dyrektor sportowy Motoru, urządził sobie na Twitterze rodzaj cyklu pt. „Gdzie som transfery?”, w ramach którego z regularnością godnej lepszej sprawy informuje o postępach klubu w rynkowych poczynaniach. Przypomina ta jego otwartość trochę działalność dyrektora Davida Baldy sprzed roku. W kwestii komunikacyjnej między Motorem a Śląskiem są zresztą podobieństwa, w skrócie kibice obu klubów w poprzednich latach żądali mięsa, szczegół, informacji, wyjaśnień, a dostawali… ciszę.
Wlaźlik zbiera więc pochwały, ale musi być ostrożny i liczyć się z obusiecznością przyjętej strategii. Cienka jest granica między euforycznie przyjmowanym powiewem świeżości, a szkodliwą przesadą, w którą popadł jego poprzednik na twitterowym froncie – Balda.
Tak czy inaczej, Motor nie stracił nikogo istotnego i to się raczej do końca lata nie zmieni. Najlepszym tego dowodem odrzucenie oferty Widzewa za Bartosza Wolskiego, największą gwiazdę lubelskiego zespołu. Odszedł Kamil Wojtkowski, momentami wiosną przydatny, ale jednak piłkarz zdecydowanie bardziej na I ligę niż Ekstraklasę. Skończyło się wypożyczenie Jakuba Lisa, nikt po nim płakać tu nie będzie. Jeśli ktoś (musiał ostatnie kilka lat przespać w lubelskim Parku Saskim) liczył przy tym, że Motor za pomocą hojności Zbigniewa Jakubasa po awansie do Ekstraklasy rozbije bank i przeznaczy grube kwoty na transfery, może czuć się zawiedziony. Ale kilka ruchów udało się Wlaźlikowi wykonać.
Przede wszystkim wypożyczony z Benevento został Krzysztof Kubica. Dwa lata temu Włosi zapłacili za niego 1,2 mln euro. Miał wtedy za sobą bardzo dobre półtora roku w Ekstraklasie. Po sezonie 2021/22 umieściliśmy go na podium najlepszych środkowych pomocników ligi. Był kluczową postacią Górnika Zabrze. Śmiało mógł ubiegać się o miano najlepiej grającego głową piłkarza grającego w Polsce. Strzelił dziewięć goli, tyle samo co Lukas Podolski. W Benevento mu nie poszło: na starcie złamał nogę, potem szanse dostawał tylko sporadycznie. Klub spadł z Serie B. W Serie C jego sytuacja uległa pogorszeniu: na stałe przyspawano go do ławki dla rezerwowych. W TVP Sport narzekał, zmienił się trener, skreślił go, bla, bla, bla, klasyk każdego niepowodzenia polskiego piłkarza w zagranicznym klubie. Jeśli wróci do formy, Motor zyskał właśnie dobrą na warunki tej ligi ósemkę.
Większe niewiadome to Ivan Brkić i Marek Bartos. Pierwszy to 29-letni bramkarz z Neftchi Baku. Chorwat z przeszłością chociażby w Zrinjskim Mostar i eliminacjach do Ligi Konferencji, ponoć solidny, dobry w grze nogami (oby nie jak Mickey van der Hart), choć podatny na kontuzje, w ostatnich latach kilka razy wykluczały go na dłużej. Drugi to 27-letni stoper ze Słowacji. Z Żeleziarne Podbrezova zrobił awans z tamtejszej drugiej ligi do ichniej ekstraklasy, wyrobił sobie markę solidnego środkowego obrońcy, powołaniem do kadry docenił to nawet selekcjoner Francesco Calzona, a najpewniej nie on sam tylko jego niezawodny asystent Marek Hamsik. Kolejne transfery Motoru przed nami. Najpewniej będą to Michał Kaput i Kaan Caliskaner.
Potencjał na ulubieńca kibiców
Mbaye Jacques Ndiaye
W przyszłości Motor może porządnie na jego sprzedaży zarobić. Może nawet uzyska kwotę podobną do tej, którą Columbus Crew zapłacił Wiśle Kraków za Yawa Yeboaha. Na boisku Ndiaye jest trochę do Ghańczyka podobny. Najlepszą próbką jego umiejętności był gol na 2:1 w finale barażu o Ekstraklasę z Arką Gdynia. Ostatnia minuta doliczonego czasu gry, podanie w pole karne od Piotra Ceglarza, stylowy zwód w stylu „obrotu Cruyffa”, kompletne zmylenie Michała Marcjanika i silny strzał obok ręki Pawła Lenarcika.
Tamtego dnia Ndiaye był jednym z głównych bohaterów awansu Motoru. Kilka tygodni wcześniej na krótko po wejściu na murawę strzelił pięknego gola z połowy boiska na 3:3 w meczu ze Zniczem Pruszków. Spektakularny był to powrót do gry, bo większość wiosny Senegalczyk stracił na leczeniu kontuzji. Przed urazem bardzo dobrze wyglądał w spotkaniu z Górnikiem Łęczna. Nikogo to w Motorze nie dziwiło, bo od początku widziano w nim potencjał na gwiazdę.
Błyszczał w lidze senegalskiej. W barwach Teungueth FC zostawał najlepszym młodzieżowcem rozgrywek, zdobył kilkanaście bramek, przyczynił się też do wygrania mistrzostwa. W międzyczasie szukał dla siebie miejsca w Europie. Przyjechał na testy do Górnika Łęczna, gdzie od razu się nim zachwycono. Ireneusz Hurwicz, agent piłkarza, w rozmowie z TVP Sport mówił, że powód fiaska tej sprawy był kuriozalny: wiceprezes klubu załamał się przy konstruowaniu umowy na kilka godzin przed zamknięciem okna transferowego, bo nie znalazł nikogo, kto pomógłby mu przygotować kontrakt we francuskiej wersji językowej…
Ndiaye jest szybki, dynamiczny, eksplozywny, potrafi dryblować, ma ciąg na bramkę. Senegalskie media twierdzą, że Motor musiał za niego zapłacić około dwieście tysięcy euro. Podają, że selekcjoner Aliou Cisse przed tegorocznym Pucharem Narodów Afryki zaprosił go na zgrupowanie „Lwów Terangi”, na którym trenował z Sadio Mane, Kalidou Koulibalym czy Pape Matara Sarrem. Ekstraklasa może mieć z niego pociechę.
Kryć na plaster
Bartosz Wolski
W poprzednim sezonie był gwiazdą I ligi. Ma 27 lat, a dopiero przed nim debiut w Ekstraklasie. Pewnie na najwyższym polskim szczeblu rozgrywkowym znalazłby się wcześniej, ale jako nastolatek po debiucie w II lidze wyjechał z Elany Toruń do Włoch. Latina Calcio skusiła go perspektywą treningów z pierwszą drużyną, która grała wówczas w Serie B. Na miejscu Polak zetknął się jednak z absolutnie opłakanym obrazem szkolenia młodych talentów w Italii.
– Przez pierwsze pół roku nie mogłem grać w oficjalnych meczach. Klub spóźnił się z dokumentami. Ciągle tylko obiecywali mi, że w przyszłym tygodniu będą już dokumenty. Centrum treningowe było słabe: żadnej siłowni, żadnego zaplecza. Każdy dostał po dwie pary koszulek i spodenek. Wszyscy prali je sami. Stan boisk fatalny. Więcej piachu niż trawy. Były okresy, że trenowaliśmy na żwirze. Czułem się, jakbym cofnął się w czasie o pięćdziesiąt lat – mówił piłkarz w naszym wywiadzie „Reading, Latina, Genoa, Cesena, a za pięć lat… Premier League? Zagraniczne wojaże Wolskiego”.
Wolski w Serie B nie zadebiutował, choć ponoć był tego całkiem blisko. Trafił do Genui, na krótko zakotwiczył w Casenie, dostawał szanse w Primaverze, po czym wrócił do Polski. Kilka lat spędził w Bytovii, sezon w Chojniczance i historia zatoczyła koła – znów był w II lidze. Tym razem jednak nie w Elanie, a w Stali Rzeszów. Jego umiejętności z piłką przy nodze bardzo doceniał Daniel Myśliwiec. Wolski stał się kluczową postacią drużyny, która najpierw awansowała do I ligi, a następnie weszła do baraży o udział w Ekstraklasie.
Rok temu ściągnął go Motor. Goncalo Feio widział w nim lidera środka pola. Mateusz Stolarski zresztą tak samo. Wolski dowiózł bardzo dobre liczby: siedem goli, osiem asyst. Po wszystkim wybraliśmy go do najlepszej jedenastki zaplecza Ekstraklasy, pisaliśmy tak:
„Nie jest najbardziej zaangażowanym w pracę defensywną zawodnikiem definiowanym jako „ósemka”, ale nie ma też sensu odbierać mu zasług w tym zakresie. To bardzo inteligentny pomocnik, który świetnie czyta grę, jest użyteczny w pressingu i potrafi ustawić się we właściwym miejscu na boisku. Wolski to jednak przede wszystkim ofensywa. Świetnie wychodzą mu dośrodkowania, imponuje umiejętnością wejścia w szesnastkę i zamienienia tego na bramkę, do tego czołowy wynik, jeśli chodzi o kluczowe podania (7. miejsce – 2,01)”.
W niedalekiej przeszłości różnie to bywało z gwiazdami I ligi. Przykład pozytywny: Bartosz Nowak po dwóch świetnych latach w pierwszoligowej Stali Mielec szybko stał się wyróżniającą postacią poziom wyżej i w Górniku Zabrze zapracował na transfer do Rakowa Częstochowa. Przykład negatywny: Marek Mróz po bardzo udanych sezonach w Resovii przepadł w Zagłębiu Lubin. Od nóg i głowy Wolskiego zależeć będzie więc, którą drogą podąży i jak przystosuje się do Ekstraklasy.
Inni ekstraklasowicze zazdroszczą im…
Zbigniewa Jakubasa
Kilka klubów Ekstraklasy tkwi w toksycznych układach z miejskimi kroplówkami – Górnik Zabrze, Śląsk Wrocław czy Korona Kielce. Wojciech Pertkiewicz i Łukasz Masłowski, włodarze Jagiellonii Białystok, po zdobyciu mistrzostwa Polski mówili, że na transfery wydać mogą okrągłe zero złotych. Problemy ze strukturą właścicielską i narastającymi długami mają w Lechii Gdańsk. W Motorze tego problemu od jakiegoś czasu nie mają. Oczywiście, Jakubas chętnie korzysta z hojności lubelskiego ratusza, a swoje pieniądze wydaje głównie na Lubelską Akademię Futbolu, ale… rejs z jednym z najbogatszych obywateli kraju u sterów jest definitywnie bardziej obiecującą i perspektywiczną wizją niż zdawanie się na łaskę politycznych gierek czy szemranych zagranicznych biznesmenów.
Wyjściowa jedenastka
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Błąd: Lekarz powiedział, że córka będzie rośliną. Chciałem mu przyłożyć
- Szambo wybija. Źle dzieje się w Lechii Gdańsk
- Poprawa: Depresja to cichy zabójca. Toczę wojnę w głowie
Fot. Newspix