Szwajcarzy są zgodni: tak blisko półfinału, upragnionej strefy medalowej, jeszcze nigdy nie byli. Wprawdzie trzy lata wstecz również walczyli o czołową czwórkę mistrzostw Europy, ale tamta Hiszpania wyglądała im chyba groźniej niż ślamazarni, walcowani w tę i nazad Anglicy. Szklany sufit jednak nie pękł. Helweci wciąż są wystarczająco dobrzy na czołową ósemkę Starego Kontynentu, ale nic ponadto.
Ich nadziejom nikt się nie dziwił, ba — większość je podzielała. Po pierwsze dlatego, że Szwajcaria grała dobrą piłkę, zasłużyła na miejsce wśród najlepszych. Po drugie dlatego, że Anglia tak dobrze jak oni piłki nie kopała. Nikt nie zakładał, że z napakowaną jakością bandą Synów Albionu Helweci uporają się równie gładko, jak z szorującymi po dnie Włochami, ale ściskano za nich kciuki, licząc na to, że wyspiarzy-nudziarzy uda się wysłać do domu.
Nie wyszło. Werdyktu nie zmieni nawet to, że ludzie, którzy zaserwowali nam dwugodzinną lekcję przemieszczania się po murawie bez ładu i składu, zasługują na karne odesłanie do domu za brak rozumu i godności człowieka. Zamiast nich spakowali się ci, którzy dziś może i wiele lepsi nie byli, jednak w zestawieniu: oczekiwania versus rzeczywistość, wypadli o niebo lepiej.
Upada mit o szwajcarskim kopciuszku. To jedna z najlepszych drużyn świata
Anglia zanudziła także Szwajcarię
Szósty raz z rzędu reprezentacja Szwajcarii wyszła z grupy mistrzowskiego turnieju. Po raz drugi dotarła do ćwierćfinału. Ostatnio zrobiła to po absolutnie szalonej pogoni za Francuzami, jednak rzekomo to teraz wyglądało to lepiej, sprawniej i solidniej. Może i w ataku Helwetów na tym turnieju biegał nawet napastnik Łudogorca — notabene: urodzony w Anglii! — ale o kadrze Murata Yakina mówiono, że odzwierciedla najlepsze pokolenie w historii szwajcarskiego futbolu.
Szlifowany i dopieszczany system produkcji talentów wypełnił ją solidnymi, pasującymi do siebie elementami z kilkoma dodatkami, przy których można dopisać: klasa światowa.
Anglicy, którzy zalali Dusseldorf, też to czuli. Może i ktoś parę godzin przed meczem odważył się zanucić, że Granita Xhaki w Berlinie nie zobaczymy, jednak bitwy na docinki w stylu: schabowy, sznycel; Małysz, Morgenstern, nie było. Zaczepki Szwajcarów, których najlepszym punchlinem był chyba ten adresowany do głowy państwa – „Wasz król ogląda Wimbledon, nasz wygrał go osiem razy” – przechodziły bez odpowiedzi, bo angielscy fani wątpili, że takowe posiada Gareth Southgate.
Gdy jego drużyna kroczyła do finału na Wembley trzy lata temu, nastroje może nie były hurraoptymistyczne, ale na pewno nie były tak ponure, nie kwestionowano dosłownie każdej decyzji selekcjonera, który nie wiadomo już, czy popadł w szaleństwo, mieszając pozycjami i pomysłami, jakby siedział na zasuwającej to w górę, to w dół, kolejce górskiej, czy jednak faktycznie widzi więcej, zachowując chłodną głowę w histerii, która ogarnia Anglię za każdym razem, gdy wszyscy są przekonani, że to już ten moment, w którym futbol wróci do domu.
Okazało się jednak, że nawet tak mizerna Anglia, którą tylko tego popołudnia wyszydzano za kwiatki takie, jak rzut rożny rozegrany w ten sposób, że piątym podaniem była wsteczna piłka do bramkarza, wciąż jest skorupą zbyt twardą, żeby przebiło ją szwajcarskie pragnienie przekucia solidności i systematyczności w rajd, jakiego jeszcze nie było. Pierwszy celny strzał wyspiarzy w tym meczu od razu oznaczał wyrównującą bramkę.
Wystarczyło im pięć minut w trybie turbo, potem jeszcze przeczołganie się przez dogrywkę w taki sposób, że można tylko winszować ludziom odpowiedzialnym za Copa America, którzy zrezygnowali z półgodzinnego zanudzania wszystkich dookoła na rzecz konkursu jedenastek tuż po końcowym gwizdku, i Jordan Pickford mógł już zakładać pelerynę bohatera. Chwilę wcześniej przedłużał grę tak, jakby był pewien, że notatki przyklejone do butelki go nie zawiodą i powtórki z Wembley 2021 nie będzie.
Nie było. Anglia wciąż może pytać: czy ma to znaczenie, jak gramy, skoro do domu nie wracamy?
Szwajcaria odpadła, ale Murat Yakin jest zwycięzcą
Murat Yakin i tak jednak wygrał. Rundę honorową wokół boiska odbył jeszcze przed meczem. Uśmiechał się, machał, pozdrawiał, wysyłał całusy. Czerpał miłość Szwajcarów pełnymi garściami i ciężko mu się dziwić, bo przeszedł długą drogę, żeby być oklaskiwanym za swoje dokonania. Jako dzieciak dzielił maleńki pokój w mieszkanku w Bazylei z czterema innymi osobami. Miał łącznie siedmioro rodzeństwa, które wychowywała jedynie matka.
Ojciec Murata zmarł, z ojczymem jego matka się rozstała.
Karierę zrobił on i jego młodszy brat, Hakan. Temu drugiemu poszczęściło się bardziej. Zaliczył wyjście z grupy na niemieckim mundialu i mistrzostwa Europy, które Szwajcaria współorganizowała. Hakan Yakin strzelił na nich wszystkie trzy bramki dla swojej drużyny narodowej. Murat nie mógł się pochwalić wyjściem z grupy, bo Roy Hodgson odstawił go od składu na ostatniej prostej.
Najpierw sam apelował o przyśpieszenie procesu nadania mu obywatelstwa. Później nakrył Murata w hotelowym barze i wykopał go z kadry.
Żeby odnieść sukces ze Szwajcarią, którą szczerze pokochał, musiał zostać jej selekcjonerem. I wysłuchać rzeszy krytyków. Gareth Southgate wie o tym więcej, ale nie zawsze znajdowali się na przeciwnych biegunach pod względem publicznej sympatii. Yakin sięgał po tytuły z FC Basel dekadę temu. Kadrę obejmował po dwóch latach pracy na zapleczu szwajcarskiej ekstraklasy, co samo w sobie wywołało kontrowersje.
Awansował na mundial, pomogli mu w tym gubiący punkt za punktem Włosi, co zresztą wynagrodził tym, którzy im owe „oczka” urywali. Irlandczykom wysłał solidną paczkę szwajcarskich pralinek, kilka kilogramów. W Katarze podtrzymał tradycję i wyszedł z grupy. Tylko po to, żeby odpaść z szóstką w plecaku od Portugalczyków. W eliminacjach do niemieckiego turnieju Szwajcarów dopadł taki kryzys, że gazety wieszczyły, że z Muratem Yakinem nie ma żadnej przyszłości dla krajowego futbolu. Ten zdecydowany atak pechowo zbiegł się ze śmiercią jego matki.
Gdy ktoś zebrał takie cięgi i przeszedł tyle prób, wie, jak doceniać dobre momenty. Murat Yakin tym razem nie przegrał. Nawet jeśli poczucie niedosytu wśród Szwajcarów jest w pełni uzasadnione i zrozumiałe.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- „Rumunia będzie mistrzem świata”. Dzieci Hagiego wchodzą na scenę
- N’Golo Kante – dawca uśmiechu
- Za wielką Albanię chcą umrzeć nawet dzieci. Bałkańskie upiory EURO [REPORTAŻ]
- Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen
- Wino, futbol i śpiew. Tak wygląda piłkarska supra z Gruzinami [REPORTAŻ]
- Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie
- Swój Bask. Jak Nico Williams został Hiszpanem
- Frankfurtem rządzi crack. Euro w mieście zombie
fot. FotoPyK