Na Rynku Głównym w Krakowie powinno być głośno do późnych godzin nocnych. Osoby mieszkające w pobliżu prosimy jednak o wyrozumiałość, powody do świętowania są, i to niemałe. Gdy już wydawało się, że Kazimierz Moskal potrafiłby zremisować nawet mecz siatkówki, w związku z czym zasadnym byłoby wypożyczenie go do kadry na mecz z Niemcami, jego Wisła wygrała. Gdy wydawało się, że krakowska drużyna tracąca bramkę w końcówce powoli staje się tzw. „pewniaczkiem”, Wisła przypieczętowała zwycięstwo w ostatnich minutach. W końcu – gdy wydawało się, że Paweł Brożek zaciął się na dobre i za chwilę dogoni „Sagana” w serii minut bez gola w lidze, napastnik „Białej Gwiazdy” zapakował dwie bramki. Pełny sukces, trzy razy tak.
Obejrzeliśmy bardzo fajny mecz. Szkoda tylko, że – wbrew pozorom – tak jednostronny. Wynik, który długo był przecież na styku, na to nie wskazuje, ale Śląsk był kilkunastominutowymi fragmentami tylko tłem dla gospodarzy. Czujemy się w obowiązku, by jasno nakreślić podział ról. W różny sposób można próbować dostać się do celu. Dziś Wisła swoją trasę zaplanowała niemal perfekcyjnie i dostojnie oraz systematycznie zmierzała w wyznaczonym kierunku. Śląsk jechał za to na wariackich papierach, autostopem i bez mapy. Udało się przebyć kilka odcinków, ale prędzej czy później musiał się zgubić.
Naprawdę staramy się zrozumieć Tadeusza Pawłowskiego, który ma w kadrze trzech równorzędnych zawodników, a miejsca w składzie tylko dwa, więc kombinuje. Jednak trzymanie na boisku w jednym czasie Hateley’a, Hołoty i Danielewicza to zamach na kreatywność drużyny. Dziś cała trójka nie grała tragicznie, każdy starał się realizować swoje zadania, ale wybaczcie – to tylko solidni rzemieślnicy, a każda poważna drużyna powinna mieć kogoś z zacięciem artystycznym. Kogoś, komu zdarza się pomyśleć inaczej od reszty. Grajka, który złamie schemat. Przez brak rozgrywającego cierpiał dziś Biliński, cierpiał Paixao, w pojedynkę niewiele mógł zdziałać Pich.
Artystów za to nie brakowało Wiśle. Szczególnie jeden był – wybaczcie słownictwo, dzieci zasłonić oczy – pozytywnie pierdolnięty. Wilde-Donald Guerrier. Gdyby w dalszym ciągu trenerem Wisły był Franciszek Smuda, to gdzieś w okolicach 20 minuty prawdopodobnie na boisku musiałaby się pojawić karetka z wystukanym w nawigacji adresem „Kobierzyn”. Nic nie wychodziło Haitańczykowi, niweczył wysiłek kolegów w absurdalny sposób. Wystarczyło jednak tylko jedno wydarzenie – na boisku w miejsce Dudu pojawił się Paweł Zieliński, którego Guerrier łatwo oszukał w pierwszej akcji i byliśmy świadkami kompletnej metamorfozy. Skrzydłowy Wisły robił, co chciał i jak chciał. Grał naprawdę spektakularnie. To duże słowo, ale chyba adekwatne. Gdyby nie ten beznadziejny początek (no i mimo wszystko, brak skuteczności), musielibyśmy chyba sięgnąć po notę „9” lub „10”, które zarezerwowane są tylko na specjalne okazje.
A Zieliński, niestety… wyglądał jak nastolatek, który pierwszy przedawkował alkohol, nie spodziewając się konsekwencji. Był kompletnie skołowany. Tragiczny występ.
Musimy pochwalić Jovicia, który nie tylko zaliczył dwie asysty, ale też wykreował kolegom kolejne dwie dobre sytuacje, ale przede wszystkim słowa uznania dla Pawła Brożka. Już początek meczu, gdy napastnik Wisły oddał pierwszy celny strzał w tym sezonie (!) zwiastował, że dziś możemy być świadkami przełamania. Przyszło szybko, można było już wyłączyć stopery odmierzające kolejne minuty bez gola. Sytuacje może nie były szczególnie wymagające, ale najważniejsze, że w końcu się pojawiły.
Co jeszcze warto odnotować? Pech Cierzniaka, któremu piłka odbiła się od pleców i wpadła do bramki. Na pewno też koszmarny kiks Guzmicsa, po którym bombą popisał się Jacek Kiełb. No i z całą pewnością należy wspomnieć o kontrowersjach. Pierwsza bramka dla Śląska raczej nie powinna zostać uznana – Celeban absorbował uwagę bramkarza i był na spalonym. No i jeszcze zagranie ręką Hołoty w polu karnym Wisły – na pierwszy rzut oka prawidłowa decyzja sędziego, nie ma mowy o karnym, a na drugi… zaczynamy mieć wątpliwości. Wrócimy do tego w niewydrukowanej tabeli.
Co tu dużo mówić, Moskal załatwił sobie tym meczem trochę spokoju, bo jak doskonale wiemy – przerwa na mecze reprezentacji to okres spadających toporów, oczywiście na głowy trenerów. Piłkarze przekonali jednak kata, że tej – przynajmniej na razie – ścinać nie warto.
Fot. FotoPyK