– Objąłem ZAKS-ę, bo wprowadzenie tego klubu z powrotem na szczyt to duże wyzwanie. A ja lubię wielkie wyzwania – mówi nam Andrea Giani, nowy trener zespołu z Kędzierzyna-Koźla. W dużej rozmowie z Weszło Włoch, który jako siatkarz wygrał niemal wszystko, a teraz poprowadzi na igrzyskach olimpijskich gospodarzy – Francuzów – opowiada nam o uprawianiu w dzieciństwie kajakarstwa, samotności, wielogodzinnych treningach i kulisach największych siatkarskich sukcesów. Mówi, co powiedział na pierwszym treningu Słoweńcom, którzy pod jego wodzą zaczęli stawać się potęgą. Tłumaczy też, czy w 2021 roku był bliski objęcia reprezentacji Polski.
Jakub Radomski: Dlaczego ZAKSA?
Andrea Giani (nowy trener ZAKS-y Kędzierzyn-Koźle, selekcjoner reprezentacji Francji): Bo uwielbiam polską ligę i od pewnego czasu myślałem, że chciałbym w niej kiedyś pracować. ZAKSA to wielki klub, ze wspaniałą historią, który trzy razy z rzędu był najlepszy w Lidze Mistrzów.
W poprzednim sezonie ZAKSA nie weszła jednak do play-offów, a z drużyny odeszli Aleksander Śliwka, Łukasz Kaczmarek i Bartosz Bednorz.
Zgadza się, ale w klubie jest pomysł, jak z tego wyjść i jak długofalowo znów zaprowadzić zespół na szczyt. Ostatni sezon to była tragedia. Zgadzam się z tym. Liderzy odchodzą, to też prawda. Ale do drużyny dołączają jakościowi zawodnicy, niektórzy młodzi i przyszłościowi [mówi się o transferach Bartosza Kurka, Rafała Szymury, Mateusza Poręby i Karola Urbanowicza – przyp. red.]. Rozmawiając z ludźmi z klubu, czułem, że myślimy podobnie. ZAKSA ma iść do przodu, ale tu nie chodzi o to, by zaraz, jutro, była dużo lepsza. Ma stawać się lepsza krok po kroku, dzień po dniu. To bardzo ciekawy projekt, duże wyzwanie, a ja jako zawodnik i trener zawsze lubiłem wyzwania.
Zastanawiam się, jak blisko był pan pracy w Polsce w przeszłości. Jak to było w tym 2021 roku? Zanim oficjalnie na stanowisko trenera Polaków wybrano Nikolę Grbicia, w mediach pojawiła się informacja, że jest sześciu kandydatów. Zaczęto wymieniać nazwiska i jeden z polskich serwisów wspomniał o panu. Napisałem wtedy do pana i dostałem krótką odpowiedź, że to nieprawda.
Była rozmowa z Sebastianem Świderskim, który do mnie zadzwonił i zapytał, czy chciałbym poprowadzić Polaków. Usłyszał w odpowiedzi, że to kusząca propozycja, ale jestem w trakcie rozmów z ludźmi z francuskiej federacji, które były już wtedy bliskie finalizacji. Planowaliśmy już treningi, zgrupowania. Byłoby nie w porządku, gdybym nagle się z tego wycofał. Poza tym w środowisku mówiło się trochę, że Polacy niemal na pewno zdecydują się na Grbicia.
Dziś jest pan trenerem reprezentacji Francji, a w przeszłości potrafił pan jako trener robić w międzynarodowej siatkówce wyniki ponad stan. W 2017 roku osiągnął pan wicemistrzostwo Europy z reprezentacją Niemiec. Dobrą, ale nigdy nie wybitną. Jeszcze większą niespodzianką był srebrny medal ze Słoweńcami, zdobyty dwa lata wcześniej.
Pamiętam mój pierwszy trening ze Słoweńcami. Było lato 2015 roku. Powiedziałem im: „W tej chwili zajmujemy 39. miejsce w światowym rankingu. Wiecie, co ludzie mówią o słoweńskiej siatkówce? Że jest gówniana. Ale patrzę na was i wiem, że dzięki ciężkiej pracy może z nią niebawem być dużo lepiej”. Zaczęliśmy pracować, czułem, że nawiązałem odpowiednią więź z drużyną. Oni błyskawicznie zaczęli podwyższać swój poziom. Przed mistrzostwami Europy rozgrywaliśmy turniej towarzyski. Przegraliśmy z Niemcami, ale pokonaliśmy Serbów oraz Francuzów. Widziałem po zawodnikach, że zrobiło to na nich duże wrażenie. Że jeszcze bardziej w siebie uwierzyli.
Rok 2015, Andrea Giani jako trener Słoweńców.
My już wtedy byliśmy blisko najlepszych w Europie. Nadeszły mistrzostwa. W grupie przegraliśmy z Polską i kiedy trafiliśmy na nią w ćwierćfinale, nikt nie dawał nam szans. W końcu mierzyliśmy się z mistrzami świata. Wygraliśmy jednak 3:2. Przed półfinałem z Włochami powiedziałem zawodnikom: „Panowie, słoweńska siatkówka nie ma już żadnych granic. My możemy wszystko”. I pokonaliśmy kolejnego faworyta, tym razem 3:1. Dopiero w wielkim finale zatrzymała nas Francja.
Jak to się w ogóle stało, że został pan światowej sławy siatkarzem, a teraz trenerem, a nie kajakarzem?
Rzeczywiście, jako dziecko trenowałem kajakarstwo i byłem naprawdę dobry. Jeżeli dobrze pamiętam, brałem udział w 80 zawodach i tylko raz nie okazałem się najlepszy. Ale ten sport był strasznie męczący. Trening polegał na tym, że przebiegałem 10 km, a do tego jeszcze pokonywałem spory dystans w wodzie. Cztery godziny ciężkiej pracy dziennie. To było bardzo dużo jak na młodego chłopaka. Poza tym w kajakarstwie czułem samotność. Byłem mały, ale zrozumiałem wtedy, że to ważne, aby uprawiać sport, w którym masz obok siebie kolegów.
Miałem 12 lat, gdy zacząłem grać w siatkówkę. Nauczyciel w szkole zapytał mnie: „Andrea, a dlaczego nie spróbujesz tego sportu?”. Poszedłem na pierwszy trening i to od razu było takie „Wow”! Wtedy zrezygnowałem z kajakarstwa i jednocześnie grałem w siatkówkę oraz w piłkę nożną. To trwało rok. Po tym czasie wybrałem dyscyplinę, którą uprawiałem później z powodzeniem przez lata.
Dość szybko przebijał się pan w siatkówce.
Po dwóch latach treningów trafiłem do rozgrywek ogólnokrajowych. Następnie do Serie B, w wieku 14 lat. Pamiętam, że wracałem wtedy o 14.00 do domu ze szkoły. Godzinę później miałem pierwszy trening, o 17.00 kolejny, a o 20.00 trzecie zajęcia. Każde z innym zespołem: z chłopakami w moim wieku, z drużyną z III ligi i z seniorami grającymi na drugim szczeblu. Do tego rozgrywałem jeszcze trzy, cztery mecze w tygodniu, najczęściej w weekendy. Byłem trochę jak maszyna, dom, autobus, hala. Dom, autobus, hala. I tak w kółko. Ale sprawiało mi to wielką przyjemność. Po kajakarstwie to było coś komfortowego, naprawdę (śmiech).
W 1985 roku zostałem zawodnikiem Parmy, która grała w najwyższej lidze i występowałem w młodzieżowej reprezentacji Włoch. Wszystko działo się bardzo szybko. W siatkówce funkcjonuję do dzisiaj, od 40 lat. I chyba jestem szczęściarzem, bo podchodzę do niej wciąż z tą samą wielką pasją.
Naprawdę? Wydawało mi się, że mniejsze czy większe wypalenie, albo chociaż spadek entuzjazmu dopada każdego.
Kocham ten sport. W ostatnim sezonie nie prowadziłem żadnego klubu, bo skupiłem się na reprezentacji Francji. Oglądanie spotkania na żywo też sporo daje, ale to coś zupełnie innego niż regularny trening na siłowni, spotykanie się z zawodnikami, rozmawianie z nimi. Brakowało mi tego.
Które mecze ze swojej długiej kariery pamięta pan najlepiej?
Debiut w drugiej lidze, w wieku 14 lat. I ostatnie spotkanie w karierze. Pierwszy i ostatni mecz z czasów poważnego grania. No dobrze, i jeszcze jedno spotkanie.
Domyślam się jakie.
Finał igrzysk olimpijskich w Atlancie w 1996 roku.
Jak wytłumaczyć to, że wasza włoska reprezentacja – drużyna, która zdominowała światową siatkówkę, zdobywając w latach 90. trzy mistrzostwa świata z rzędu – przegrała wtedy w dramatycznych okolicznościach 2:3 z Holandią?
W tie-breaku prowadziliśmy 15:14, po moim ataku mieliśmy piłkę meczową. Ale trzy kolejne akcje wygrali oni. W ostatniej dostałem piłkę w trudnej sytuacji i nie trafiłem w boisko. Było po meczu. Najgorszy nie był ten moment, kiedy sędzia zakończył spotkanie i Holendrzy zaczęli się cieszyć. Fatalnie poczułem się podczas dekoracji, kiedy na ich szyjach zawieszano złote medale, a ja miałem w głowie, że byliśmy o krok od zwycięstwa.
W Barcelonie nie wygraliśmy turnieju olimpijskiego, w Atlancie i Sydney też nie. Najbliżej było na pewno w tamtym 1996 roku, ale Holandia była wtedy zespołem na podobnym poziomie, co my. Gdy mierzą się takie ekipy, musisz chwycić każdą szansę, jaką dostajesz. Jeżeli tego nie zrobisz, przegrywasz. W kolejnych trzech latach zdobyliśmy mistrzostwo Europy, trzecie z rzędu mistrzostwo świata i dwa razy wygraliśmy Ligę Światową. Każdą imprezę kończyliśmy na podium, często na jego najwyższym stopniu. Warto docenić, że tak długo byliśmy na topie. W siatkówce nie da się wygrywać wszystkiego.
Atlanta była trudnym doświadczeniem, które siedziało we mnie przez dłuższy czas, ale ono paradoksalnie pomogło mi w dalszej karierze. Myślę, że byłem ambitnym zawodnikiem. Moje kolano operowano siedem razy, ale za każdym razem wracałem do grania z taką samą werwą. Był tylko jeden rok, kiedy zabrakło mnie w drużynie narodowej. Dalej chciałem wygrywać i nienawidziłem tego uczucia, gdy schodziłem z boiska pokonany. Grałem w siatkówkę do 2007 roku, do 2005 reprezentowałem mój kraj. Pamiętam, że przez pięć ostatnich lat grania przyuczałem się już do zawodu trenera. Stwierdziłem, że szybko, płynnie zmienię swoją rolę i od razu po zakończeniu kariery zostałem szkoleniowcem Modeny. Wtedy wydawało mi się, że kluczowe są treningi z piłką, gra i uczenie młodych zawodników techniki. Tamten pierwszy rok w roli trenera był trudny. Zrozumiałem wtedy, że najważniejsze w tej pracy jest co innego.
Andrea Giani (z lewej) w Olsztynie jako trener Modeny, 2008 rok
Co?
Właściwa komunikacja. Uczyłem się jej. Dotarło też do mnie, jak ciężka jest rola trenera. Kiedy byłem zawodnikiem, po zakończeniu treningu czy meczu kończyła się też moja praca. Gdzieś tam pozowałem do zdjęć, udzieliłem wywiadu i tyle. Jako szkoleniowiec żyjesz zupełnie inaczej. Wstajesz wcześnie, planujesz trening, po nim rozmawiasz ze sztabem. Analizujecie wszystko. Nagle zacząłem ciągle myśleć o siatkówce, przez co miałem mniej czasu dla moich bliskich. W głowie ciągła myśl, jak poprawić umiejętności danego zawodnika, albo co przeczytać lub z kim porozmawiać, by stać się lepszym psychologiem. Jeżeli nie masz w sobie energii, ani pasji, nie będziesz dobrym trenerem. Po prostu.
Pan wchodził w tę rolę jako zawodnik, który wygrał prawie wszystko. Prawie, bo nie ma koncie wspominanego już olimpijskiego złota. Jak rodzi się w siatkówce taka zwycięska mentalność?
Uważam, że wiele uczą porażki. Jeżeli właściwie do nich podejdziesz i wyciągniesz z nich naukę, one pozwolą ci się rozwinąć. Po pierwsze mistrzostwo Włoch sięgnąłem z Parmą po tym, jak trzy razy rzędu przegrywaliśmy rywalizację o złoto. Czułem, że wtedy, gdy nie udawało się zwyciężyć, miałem w sobie wielką motywację do poświęceń i dzięki niej stałem się lepszym zawodnikiem. Wiele pracowałem nad techniką, właściwym ułożeniem ręki i widziałem efekty. W siatkówce ważny jest talent, ale jeszcze ważniejsza jest wewnętrzna dyscyplina. Staram się uczyć dziś tego moich zawodników.
Jako zawodnik nie wygrał pan igrzysk. Teraz prowadzi pan Francję, która w Paryżu będzie bronić olimpijskiego złota, wywalczonego w Tokio. Andrea Giani ma coś do udowodnienia?
Nie patrzę na to w ten sposób. Rola trenera jest zupełnie inna od roli siatkarza, o czym już mówiłem. Oczywiście marzę o wywalczeniu medalu przed francuską publicznością, w Paryżu. Najlepiej złotego. Ale nawet jeżeli to się uda, to nie jest tak, że wtedy będę miał w głowie tylko Atlantę i myśl, że udało się to zrobić po tych wielu latach.
Na igrzyskach w Sydney też byliście głównym kandydatem do złota. Ale zostaliście pokonani w półfinale 3:0 przez Jugosławię, którą kilka dni wcześniej pokonaliście w grupie. W drużynie rywali rozgrywającym był wówczas Nikola Grbić i to oni sięgnęli później po złoto.
Pamiętam tamten półfinał. Był niezwykle zacięty. Pierwszy set – nasza porażka na przewagi. Drugi – jeszcze dłuższy i jeszcze bardziej zacięty [Jugosławia wygrała go 34:32 – przyp. red.]. Brakowało nam szczęścia i chłodnej głowy w kluczowych momentach. Oni mieli wtedy znakomitą generację graczy. Nikola nie był może aż tak ekspresyjny jak jego brat, Vladimir, ale miał wielki wpływ na grę tamtego zespołu.
W latach 80. w męskiej siatkówce dominował Związek Radziecki, mocni stali się też Amerykanie. Lata 90. to była wielka reprezentacja Włoch, której gwiazdą był pan. Później do głosu doszła genialna reprezentacja Brazylii. A jak dziś, przed igrzyskami w Paryżu, wygląda według pana układ sił?
To będą wyjątkowe igrzyska, stojące na bardzo wysokim poziomie. W turnieju siatkarskim zagra 12 drużyn i według mnie aż osiem z nich będzie miało realne szanse na medal.
Kto?
Polska, Włochy, Francja, USA, Brazylia, a do tego Japończycy, Niemcy i Słoweńcy. Wszystkie te drużyny są naprawdę mocne. I teraz niech pan zobaczy – zespoły z tego grona będą na siebie wpadać w ćwierćfinale. Wiem, że w Polsce sporo mówi się o tym, że wasza reprezentacja regularnie odpadała w tej fazie igrzysk. Ale ćwierćfinał takiej imprezy to naprawdę bardzo wymagający moment.
Giani z reprezentantami Francji
W jednym z wywiadów powiedział pan ciekawe zdanie – że chciałby jako trener spotykać się z biznesmenami, właścicielami wielkich firm, niekoniecznie ze świata sportu i porozmawiać z nimi o tajemnicach sukcesu.
Uważam, że w mojej pracy chodzi nie tylko o rozwój sportowy zespołu, ale też o poprawę organizacji, w dużej mierze przez lepszą komunikację. O wzajemnie rozwiązywanie problemów – przez zawodników, ale i sztab. Powiedziałem tak dlatego, że właśnie w taki sposób podchodzę do przywództwa w sporcie.
Kto pana dzisiaj inspiruje? Politycy?
Nie, zupełnie nie. Nie ufam ludziom, którzy rządzą moim krajem i nie ufam większości najważniejszych polityków świata. Wie pan, kogo dużo bardziej cenię? Wykładowców. Ludzi, którzy pracują na uniwersytetach, przekazując wiedzę młodym ludziom i inspirujących ich do rozwoju. Jest jedna postać, z którą bardzo chciałbym móc porozmawiać, ale niestety nie jest to już możliwe. To Nelson Mandela. Bardzo dużo czytałem o jego życiu, to niesamowite, ile po sobie pozostawił. A co do polityków – nie mam o nich najlepszego zdania, ale inspiracją jest dla mnie Barack Obama. On pod pewnymi względami trochę nie pasuje do tego świata.
ROZMAWIAŁ JAKUB RADOMSKI
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO:
- Dlaczego Aleksander Śliwka wybrał Japonię? Przedstawiamy kulisy
- Kopciuszek, który wyrósł na damę. Jak słoweńscy siatkarze stali się potęgą
- Turcja to piłkarscy fanatycy i sympatia z Rosją. Siatkówka jest tutaj tłem [REPORTAŻ]
Fot. Newspix.pl