Jeśli ktoś liczył, że początek tego sezonu F1 przyniesie jakąś rewolucję, to już wiemy, że się przeliczył. Grand Prix Bahrajnu wygrał bowiem Max Verstappen, a w czołówce uplasowali się ci sami kierowcy co zawsze – Sergio Perez, Carlos Sainz, Charles Leclerc i reszta tej ferajny. W TOP 10 znaleźli się zresztą przedstawiciele tylko pięciu ekip. Innymi słowy: no nie był to najciekawszy wyścig w dziejach, po prostu.
Nie żeby było to zaskoczeniem, ba, wszyscy eksperci – a nawet kierowcy innych teamów – zgodnie przewidywali, że Max Verstappen ponownie będzie klasą sam dla siebie. Rok temu wygrał w końcu 19 z 22 wyścigów, a dwa z pozostałych trzech i tak padły łupem Red Bulla, bo zgarnął je Sergio Perez (z Verstappenem tuż za plecami). Reszta stawki była daleko za Holendrem, niezależnie od tego, czy mówimy o kierowcach Mercedesa czy Ferrari, czy też pozostałych ekip.
Na starcie tego sezonu wiele mówiło się o tym, jak zimę spędziły inne ekipy. Ferrari mocno pracowało nad swoim bolidem, koncepcję już w trakcie poprzedniego sezonu zmieniał Mercedes, rozwijały się Aston Martin czy McLaren. Ale i Red Bull nie przespał zimy, sporo pozmieniał, popracował jeszcze bardziej nad aerodynamiką i o ile jeszcze w czasie treningów zdawało się, że wszyscy jadą równo, o tyle Max wygrał kwalifikacje i do pierwszego wyścigu ruszył ze swojego miejsca – pole position. Obok niego startował Charles Leclerc, który miał nadzieję naciskać Maxa, z drugiej linii George Russell i Carlos Sainz, a dalej Sergio Perez i Fernando Alonso. Dopiero dziewiąty – za dwójką kierowców McLarena – był za to Lewis Hamilton.
Czy start przemeblował nam stawkę? Niespecjalnie, wyprzedzania było mało, Verstappen nie był zagrożony ani przez chwilę, jedynie za jego plecami nastąpiły małe zmiany. A potem po prostu jechaliśmy. Niewiele się działo, o emocje zadbał jedynie – dwoma naprawdę ładnymi atakami, w tym na zespołowego kolegę – Carlos Sainz. Potem od czasu do czasu, zwłaszcza po pit stopach, ktoś się przed kogoś przedarł, ale ekscytować się… no właściwie nie było przesadnie czym.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Od pewnego momentu czołówka jechała właściwie bez zmian. Pierwszy Max Vertsappen, daleko za nim Sergio Perez, próbujący zbliżać się do niego Carlos Sainz, potem George Russell i Charles Leclerc ze sporymi stratami do Hiszpana. Monakijczyk zdołał zapracować jedynie na wyprzedzenie Brytyjczyka, bo George popełnił błąd i wyjechał poza tor. Emocji nie zapewniły nam nawet – o dziwo – żadne kłopoty, awarie czy wypadki. O dziwo, bo w trakcie wyścigu to ktoś dostawał komunikat o przegrzewaniu się bolidu, to Lewis Hamilton miał problemy z przypięciem do fotela, a to wreszcie Leclerc kilka razy źle wchodził w zakręty.
Ale na przestrzeni całego GP niczego żadna z tych rzeczy tak naprawdę nie zmieniła. Nawet fakt, że przed dobrych kilkadziesiąt sekund Logan Sargeant walczył na poboczu z własnym bolidem niewiele nas obchodził – no bo powiedzmy sobie szczerze, nikt nie widział Amerykanina w punktach, a to że dojechał ostatni, to też żadne zaskoczenie.
Wszystko skończyło się więc tak, jak miało się skończyć. Dwoma Red Bullami na czele i walką za ich plecami. I pewnie tak też będzie w wielu kolejnych wyścigach.
TOP 10:
- Max Verstappen (Red Bull)
- Sergio Perez (Red Bull)
- Carlos Sainz (Ferrari)
- Charles Leclerc (Ferrari)
- George Russell (Mercedes)
- Lando Norris (McLaren)
- Lewis Hamilton (Mercedes)
- Oscar Piastri (McLaren)
- Fernando Alonso (Aston Martin)
- Lance Stroll (Aston Martin)
Fot. Newspix