Reklama

Verstappen i reszta czy wyrównana walka? Formuła 1 i sezon 2024

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 marca 2024, 12:54 • 16 min czytania 0 komentarzy

W zeszłym roku Formuła 1 była… nudna. No dobra, może to złe słowo, bo za plecami Maxa Verstappena działo się całkiem dużo, ale w tym właśnie problem – wszystko rozgrywało się za bolidem Holendra. Podstawowe pytanie na sezon 2024 brzmi więc: czy tym razem będzie inaczej? I kto może z trzykrotnym mistrzem świata powalczyć? Warto też odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego ten sezon tak naprawdę będzie przejściowym, w oczekiwaniu na kolejne lata. Już dziś – niecodziennie, bo w sobotę – w Bahrajnie rozpocznie się pierwsze Grand Prix tego roku.

Verstappen i reszta czy wyrównana walka? Formuła 1 i sezon 2024

Formuła 1. Sezon 2024, czyli jasny faworyt i reszta stawki

(Prawie) wszystko po staremu

Czy wiele się zmieniło od zeszłego roku? Niespecjalnie. Ba, po raz pierwszy w całej historii Formuły 1 stawka kierowców jest dokładnie taka sama, jak kończyła poprzedni sezon. Nikt nie zmienił zespołu, nikt nie skończył kariery, nikt nie odszedł, nikogo nie wyrzucono. Ekipy też się nie zmieniły, co najwyżej ich nazwy – Alfa Romeo to już Stake F1 Team Kick Sauber, a AlphaTauri zmieniło się w Visa Cash App RB F1 (na oficjalnej stronie Formuły 1 funkcjonują po prostu jako Kick Sauber i RB).

Jeśli już coś się pozmieniało, to skład samych ekip w padoku. W przywołanym przed chwilą RB pojawił się nowy szef, bo na emeryturę odszedł Franz Tost, a zastąpił go Laurent Mekies, w przeszłości pracujący w Red Bullu, FIA i Ferrari. Wzmocniono też team, który będzie pracować pod jego przywództwem, ale nie ma powodu, by wchodzić tu w przesadnie wiele szczegółów.

Powiedzieć możemy – czy wręcz musimy – o rozstaniu się Haasa z Guentherem Steinerem. To w końcu jeden z bardziej rozpoznawalnych szefów zespołów, ekspresyjny, lubiany przez fanów, ale też taki, który od dawna nie potrafił zapewnić swojej ekipie wyników. W zeszłym sezonie to właśnie Haas był najsłabszy w stawce. Zmiany na ważnych stanowiskach – ale nie na szczycie – dotknęły też Alpine czy Williamsa. Była też, bardzo głośna, afera obyczajowa z Christianem Hornerem, szefem Red Bulla, w roli głównej. Brytyjczyka jednak ostatecznie uniewinniono po wewnętrznym śledztwie zespołu i pozostał na stanowisku, choć… do mediów rozesłano materiały, którego mogą go obciążyć. Przekonamy się więc, czy to koniec całej sprawy.

Reklama

Dla fanów ważniejsze będą jednak inne rzeczy.

Choćby to, że zmieniono sposób rozgrywania weekendów ze sprintami. Dotychczas kwalifikacje do sprintu i sam sprint odbywały się w soboty, a dzień wcześniej kierowcy startowali w kwalifikacjach do wyścigu (który miał miejsce, naturalnie, w niedzielę). Teraz kolejność zmieniono. Kwalifikacje do sprintu odbędą się w piątek, sprinty w sobotę w południe, a po nich kwalifikacje właściwe – do wyścigu. To ma rozwiązać problemy z naruszaniem niektórych przepisów, ale też powinno być znacznie bardziej przejrzyste dla widzów.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Taki weekend zobaczymy sześciokrotnie: w Chinach, Miami, Austrii, Austin, Sao Paulo oraz Katarze. Ogółem ten sezon przyniesie nam 24 rundy zmagań, a do kalendarza po kilku latach nieobecności powróciło wspomniane już GP Chin. FIA wzięła też pod uwagę fakt, że poprzednie lata były obciążone logistycznymi wyzwaniami i dostosowano sezon w taki sposób, by zespoły nie musiały bez przerwy latać z jednej strony świata na drugą. Stąd na przykład z Chinami połączono GP Japonii i oba te wyścigi odbędą się jesienią.

Ważne są też zmiany dla kierowców. Choćby taka, że GP Kataru odbędzie się tym razem jako przedostatnia runda zmagań i będzie miało miejsce 1 grudnia, nie w październiku. Czemu to istotne? Bo w zeszłym sezonie, gdy się tam ścigano, żar lał się z nieba, temperatura oscylowała w okolicach 35 stopni Celsjusza. W grudniu powinno być nawet o 10 stopni chłodniej. Swoją drogą tamto GP sprawiło też, że wprowadzono zmiany techniczne – konkretnie kanały chłodzące dla kierowców, z których zaimplementowaniem niektóre zespoły ponoć miały niemałą zagwozdkę.

Inne techniczne różnice? Nie jest ich wiele. Zmniejszeniu uległa liczba metalowych elementów (oraz ich waga) przy podłodze bolidów – to w ramach dbania o bezpieczeństwo, gdy te odpadną od samochodu. Nieco zamieszano też budżetami zespołów, z limitów wyłączono część rzeczy, które do tej pory w nie wchodziły (m.in. ustalanie i wdrażanie strategii), za to podniesiono stawki potencjalnych kar dla kierowców. Zwiększeniu uległa też liczba możliwych kilometrów do przejechania w czasie tak zwanych dni filmowych oraz liczba dni, które można poświęcić na testy opon.

Reklama

To wszystko to jednak niewielkie zmiany z perspektywy fanów. Bo dla kibica podstawowa kwestia jest inna.

Czy ktoś dogoni Maxa?

W zeszłym sezonie dominacja Maxa Verstappena wyznaczyła nowe granice. Nikt wcześniej nie odjechał reszcie rywali aż tak bardzo. Holender wygrał 19 z 22 rozegranych wówczas Grand Prix. Tylko raz – w Singapurze – nie stał na podium. Zgromadził 575 punktów w klasyfikacji kierowców, podczas gdy drugi Sergio Perez i trzeci Lewis Hamilton razem mieli ich na koncie 519.

W dodatku w dwóch z trzech wyścigów, w których nie triumfował Verstappen, zwycięstwa zgarniał wspomniany Perez, czyli jego zespołowy kolega. Red Bull w sezonie 2023 rozbił bank. Ich bolid był właściwie niezawodny w wyścigach. Z 44 startów, tylko dwukrotnie któryś z ich kierowców nie ukończył Grand Prix. I w obu przypadkach był to Meksykanin.

Nic dziwnego, że przed tym sezonem pytano Christiana Hornera, czy Max Verstappen może wygrać wszystkie wyścigi.

Szef Red Bulla wyśmiał takie sugestie i nic dziwnego. W sporcie, w którym wiele zależy od bolidu, technikaliów, dostosowania go do poszczególnych torów, jest to wręcz niemożliwe. Zresztą nawet powtórzenie takich wyników jak te sprzed roku, będzie po prostu niezwykle trudnym wyzwaniem. Ale każdy jest sobie w stanie spokojnie wyobrazić scenariusz, w którym Verstappen wygrywa – dajmy na to – połowę Grand Prix. I nie będzie to niczym zaskakującym.

Holender do każdego z tegorocznych wyścigów przystąpi jako wielki faworyt. Zrobi to zresztą w bolidzie, który niespodziewanie przeszedł nieco zmian, co zaskoczyło ekspertów. Zeszłoroczna maszyna Red Bulla była w końcu bliska perfekcji, podobnie jak ta z 2022 roku. Tymczasem w Milton Keynes nie przespano zimy, a zmiany w konstrukcji szybko zostały zauważone. Co ciekawe, wyraźnie widać, że austriacka ekipa inspirowała się między innymi samochodem Mercedesa z ostatnich sezonów, a w zespole sugerowano nawet, że mogli pójść z rewolucją nawet dalej, ale po prostu nie było takiej potrzeby.

Bolid Maxa Verstappena. Fot. Newspix

Co zmieniono? Choćby nos bolidu czy boczne wloty do chłodnic samochodu, bardzo podcięte od przodu i spodu, z wysuniętą górną krawędzią, porównywaną do pysku rekina. Wloty powietrza to zresztą w tym bolidzie temat na dłuższą dyskusję o aerodynamice, nad którą w Red Bullu czuwa Adrian Newey, najlepszy w świecie F1 specjalista w tej dziedzinie, dzięki któremu kolejne bolidy RB idealnie wykorzystują docisk powietrza i odjeżdżają rywalom.

No, głównie robi to Max Verstappen.

Choć, jak co roku w takich sytuacjach, większość ekspertów sugeruje, że jego najgroźniejszym rywalem może być Sergio Perez. Meksykanin swoje w F1 już wyjeździł, ma mnóstwo doświadczenia, ale wielokrotnie pokazywał już, że nie radzi sobie na przestrzeni całego sezonu. Często miewa dobre początki – jak przed rokiem, gdy wygrał dwie z czterech pierwszych rund – a potem traci na regularności. Po kiepskiej końcówce w ubiegłym sezonie sugerowano nawet, że Red Bull może zdecydować się na zatrudnienie kogoś innego na fotel drugiego kierowcy, jednak Perez pozostał na swoim miejscu.

Czy jednak może zagrozić Maxowi? Nie wydaje się. Z pewnością jest jednak w stanie zdobyć więcej punktów, niż zrobił to rok temu. W bolidzie takim jak RB19 (tegoroczny to RB20), powinien był odjechać reszcie rywali, tymczasem trzeci w klasyfikacji kierowców Lewis Hamilton wcale nie był tak daleko od Meksykanina, jak mogłoby się to wydawać. Regularność u Pereza to słowo klucz, ważne będzie też tempo w kwalifikacjach. A już Bahrajn pokazał nam, że z tym może być różnie – do pierwszego w tym roku Grand Prix Sergio wystartuje w końcu z piątej pozycji.

Inna sprawa, że Red Bull wcale nie musiał sobie wiele obiecywać, w końcu nawet triumfujący w kwalifikacjach Verstappen, po wyjściu z bolidu mówił (cytat za Interią):

– Było dużo zabawy. Na torze panowała duża przyczepność. Poskładanie całego okrążenia od wczoraj utrudnia jednak wiatr. Bardzo się cieszę ze zdobytego pole position. Szczerze mówiąc, było ono dla mnie trochę niespodziewane. Samochód w kwalifikacjach spisywał się coraz lepiej, dzięki czemu udało mi się złożyć dobre okrążenie. Już wczoraj mówiłem, że musimy dostroić kilka drobiazgów w samochodzie, żeby pójść w stronę perfekcyjnego balansu. Na szczęście poszliśmy w odpowiednim kierunku.

CZYTAJ TEŻ: RED BULL I VERSTAPPEN, CZYLI DOMINACJA. SKĄD SIĘ WZIĘŁA I JAK DŁUGO POTRWA?

Kurtuazja? Być może. Niemniej z całą pewnością to nie ostatni raz, gdy Max opowiada o wrażeniach po wygranych kwalifikacjach, pewnie wielokrotnie zrobi to też po wyścigu. Sergio Perezowi może uda się to kilkukrotnie. A reszta? Cóż, ładnie ujął to Fernando Alonso już po przedsezonowych testach.

– Uważam, że Max jest mistrzem świata, a Red Bull będzie dominował w naszym sporcie. Do tego koncepcja, którą przedstawili w tym roku jest zaskoczeniem. Myślę, iż 19 kierowców na padoku już wie, że nie mają szans na zdobycie tytułu. To brutalny sport. 

No dobrze, ale skoro Verstappen jest przed resztą stawki, to kto powalczy o miejsca na podium?

Lewis i grande strategia

Ogólne wrażenie z przedsezonowych testów, treningów w Bahrajnie, a wreszcie kwalifikacji jest takie, że stawka się wyrównuje. Oczywiście, przed nami jeszcze sprawdzian ostateczny – wyścig – który ten obraz może nam całkowicie zmienić, natomiast pozostaje zapytać: co mogą zdziałać dwie pozostałe z trzech największych ekip w stawce?

Cóż, najpewniej nie walczyć o mistrzostwo, skoro sam Charles Leclerc – jakby nie było lider Ferrari – już jakiś czas temu mówił: – Moje pierwsze wrażenie jest takie, że Red Bull jest na ten moment z przodu. 

Trudno nie odmówić Charlesowi racji, natomiast w pewnym sensie jest to też przyznanie się do tego, że w sezonie 2024 nie ma się mistrzowskich aspiracji. Leclerc, jeśli już w coś celuje, to pewnie w drugie miejsce, kilka wygranych GP (w zeszłym sezonie Ferrari było jedynym zespołem, który wykradł triumf Red Bullowi, ale Charles nie stanął wtedy nawet na podium, wygraną zgarnął Carlos Sainz) i udowodnienie sobie oraz światu, że jest materiałem na przyszłego mistrza świata.

Zeszły sezon, trzeba to też przyznać wprost, dla Monakijczyka był niezwykle pechowy. A to wlepiono mu dyskwalifikację, a to zawodził bolid, a to przydarzyły się (niekoniecznie z jego winy) wypadki. W Sao Paulo sam Charles pytał wprost: “Dlaczego, do cholery, mam takiego pecha?”, a odpowiedzieć jednoznacznie właściwie się nie dało. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze słynna grande strategia Ferrari, gdy inżynierowie zespołu regularnie psuli wyścigi swoim kierowcom.

Charles Leclerc. Fot. Newspix

Zadania przed tym sezonem dla włoskiej ekipy były więc trzy: stworzyć dobry i szybki bolid (wygląda, że się udało, sami kierowcy byli bardzo zadowoleni z możliwości samochodu, wyeliminowano też wielkie problemy z żywotnością opon), nauczyć się reagować na wydarzenia w trakcie wyścigu (przekonamy się, jak to wyszło) i wysłać Charlesa Leclerca do szamanów, by ci odczarowali jego pecha (kto wie, może to zrobili). Jeśli wszystkie te punkty zostały odhaczone, Ferrari może być groźne, bo i testy, i treningi, i wreszcie kwalifikacje sugerują, że tempo w tegorocznych bolidach zespołu faktycznie jest.

Interesującym wątkiem w kontekście Ferrari będzie też to, jak zaprezentuje się w tym sezonie Carlos Sainz. Wiadomo już, że to jego ostatni rok w zespole, Hiszpan zapewniał, że chce dać z siebie wszystko, by godnie się pożegnać i znaleźć nowego pracodawcę. Co jednak istotniejsze – na jego miejsce wejdzie Lewis Hamilton, który po dwunastu sezonach spędzonych w Mercedesie (i sześciu tytułach mistrza świata tam wywalczonych) pożegna się z tą ekipą, by “spełnić dziecięce marzenie”, jak sam to ujął i startować w czerwonych barwach.

Czy zdoła się pożegnać udanie? I co to w ogóle znaczy?

Cóż, wydaje się, że godne pożegnanie w tym przypadku oznaczałoby wygranie choć jednego Grand Prix. W Mercedesie nikt raczej nie liczy na przesadnie wiele, zeszły sezon pokazał, że obecna koncepcja nie radzi sobie w starciu z rywalami tak dobrze, jak brytyjska ekipa by tego chciała. Ostatecznie wywalczyć udało się osiem podiów (sześć Hamiltona, dwa George’a Russella), ale dla zespołu, który do niedawna seryjnie zgarniał mistrzostwa kierowców i konstruktorów, to po prostu mało.

Tym bardziej, że nie było wśród tych podiów żadnej wygranej. Stąd celem dla Hamiltona – by zostawić po sobie na koniec świetne wrażenie – musi być właśnie zwycięstwo w wyścigu. W Bahrajnie będzie o to trudno, Lewis zajął dziewiąte miejsce w kwalifikacjach, znacznie lepiej poradził sobie jednak George Russell, który był trzeci, co oznacza, że możliwości bolidu Mercedesa najpewniej są całkiem spore (inna sprawa, że przed rokiem Lewis sugerował, że obaj mają inne wymagania co do bolidu, a w tym sezonie – naturalnie – Mercedes powinien premiować te Russella, który zostanie przecież w zespole na kolejne lata).

Choć jeszcze po testach w Bahrajnie starszy Brytyjczyk mówił:

– Jeszcze nie jesteśmy w miejscu, w którym chcemy być, ale zdawaliśmy sobie z tego sprawę jeszcze przed testami. Na szczęście mamy solidne podstawy, na których możemy dalej budować. Bolid jest zupełnie inny niż ten z ubiegłego roku, przed nami jeszcze dużo pracy.

Lewis Hamilton na torze. Fot. Newspix

Czy ta praca przyniesie efekty w postaci podiów i walki o drugie miejsce klasyfikacji czy to kierowców, czy konstruktorów? Wydaje się, że powinna. Dużo będzie tu jednak zależeć od regularności Russella (w zeszłym sezonie miał z nią nieco problemów), ale też podejścia Hamiltona, który początkowo nie potrafił pogodzić się w pełni ze swoją rolą kierowcy walczącego co najwyżej o podia, a nie o wygrane.

Wydaje się, że przed tym sezonem cele w jego głowie uległy zmianom, tak można wnioskować z jego wypowiedzi. A że jeździć świetnie nadal potrafi, udowadniał nawet w 2023 roku. Jeśli pokaże to i w tym sezonie, to choć to jedno, pożegnalne zwycięstwo, powinno wpaść na jego konto.

Wydaje się zresztą, że stawka walczących o nie, może być szersza, niż przed rokiem, gdy triumfowało przecież ledwie trzech kierowców z dwóch zespołów.

Kto zaskoczy, a kto nie?

Analizując resztę stawki, już możemy stwierdzić, że z pewnością wiele w tym sezonie nie osiągnie Alpine, bo dosłownie wszystko mówi nam, że francuska ekipa przygotowała jeden z najgorszych bolidów, jakie widzieliśmy w ostatnich latach. W kwalifikacjach do GP Bahrajnu oba jej samochody ugrzęzły na samym końcu stawki, daleko za Haasami, które powszechnie postrzegano jako bolidy do bicia.

W tym momencie zresztą zapowiada się, że dwa zespoły, które powinny bić się ze sobą o to, by nie być ostatnimi to właśnie Alpine, i Sauber, bo Valtteri Bottas oraz Guanyu Zhou również zgodnie nie przebrnęli pierwszej sesji kwalifikacyjnej. Zaskoczyła za to wspomniana ekipa Haasa, gdzie obaj kierowcy przeszli do dalszych sesji kwalifikacyjnych. Co prawda Kevin Magnussen w Q2 skończył ostatni, lecz wydaje się, że to w dużej mierze “zasługa” osiemnastego Logana Sargeanta, który nie potrafi wykorzystać całkiem niezłego bolidu Williamsa. Amerykanin znacząco odstaje do Alexa Albona, swojego zespołowego kolegi (13. miejsce w kwalifikacjach)… ale skoro już porównujemy Haasa do Williamsa, to kierowca pierwszej z wymienionych ekip – Nico Hulkenberg – był nawet w stanie awansować do trzeciej sesji kwalifikacji i wywalczyć 10. miejsce.

Czas pokaże, czy to pojedynczy wyskok, czy jednak Haas zdołał przygotować bolid na regularną walkę o punkty, choćby z Williamsem.

Środek stawki? To najpewniej miejsce dla ekipy RB z Danielem Ricciardo i Yukim Tsunodą. Co prawda ten pierwszy podkreślał, że zespół zrobił krok do przodu, bo nie jest już tylko “platformą do rozwoju dla Red Bulla”, ale sam zauważał, ze walczyć będzie o miejsce “z przodu środka stawki”. Kwalifikacje w Bahrajnie na razie usadowiły go raczej na końcu tegoż środka, ale Australijczyk potrafi sobie radzić w warunkach wyścigowych i tam może faktycznie się przesunąć, a walczyć będzie pewnie głównie z Astonem Martinem.

Choć słuszniej byłoby napisać: z połową Astona Martina. Kierowcą na miejsce w okolicach dziesiątego jest bowiem Lance Stroll, w kwalifikacjach 12. To kolejny przykład wielkiej dysproporcji między dwójką przedstawicieli jednego teamu, bo Fernando Alonso, mimo 42 lat na karku, tempa nie zwalnia i będzie bić się w tym sezonie o miejsca na podium. Hiszpan podkreślał nawet, że zespół zrobił krok do przodu, a jego szóste miejsce w kwalifikacjach pokazuje, że jest zdolny rywalizować ze ścisłą czołówką. O ile, oczywiście, podobne tempo utrzyma w wyścigu. Bo w umiejętności Nando nikt nie wątpi.

Nikt też nie wątpi, że dla opisywanej już Wielkiej Trójki zespołów największym zagrożeniem powinien być w tym sezonie McLaren.

Przede wszystkim to ekipa, która ma dwóch kierowców gotowych walczyć o podia. Lando Norris to już uznana marka, zawodnik regularnie stający na pudle, w zeszłym sezonie – po kiepskim początku – zrobił to siedmiokrotnie. W tym roku powalczy z pewnością o pierwsze zwycięstwo, bo na ten moment jest rekordzistą jeśli chodzi o zawodników, którzy stawali na pudle, ale nigdy nie wygrali Grand Prix. W ceremonii dekoracji po wyścigu brał już udział 13 razy.

Lando Norris na torze. Fot. Newspix

Piastri z kolei od lat uważany jest za jeden z większych talentów w świecie F1. Nieco się naczekał na swoją szansę w królowej motorsportu, ale gdy w końcu ją otrzymał, to już w zeszłym sezonie potrafił pokazać się z niezłej strony, dwukrotnie wskakując na podium. Jasne, był przy tym bardzo nieregularny, często nie punktował, ale gdy wyścig dobrze mu się ułożył, potrafił objechać w teorii lepszych i bardziej doświadczonych kierowców.

– Czuję się dobrze, samochód zdecydowanie poprawił się w wielu aspektach, choć nadal dużo pozostaje do dalszej poprawy. Dla nas to pozytywnych kilka dni, choć przewaga części chłopaków z przodu wciąż jest dość spora – mówił po przedsezonowych testach Norris. Treningi i kwalifikacje w Bahrajnie zdają się sugerować, że owszem, Red Bull, Ferrari i Mercedes pozostają lepsze od McLarena, ale przewaga zwłaszcza dwóch ostatnich ekip wcale nie jest tak duża.

McLaren powinien więc być w tym sezonie czwartą siłą F1, z nadziejami na dobre punktowanie, regularną walkę o podia, a może nawet miejsce w TOP 3 klasyfikacji generalnej konstruktorów.

I to właściwie wszystko, co wiemy na starcie sezonu 2024. No, może poza tym, że warto czekać na następne lata.

Oczekiwanie na kolejne sezony

FIA od kilku lat zapowiada rewolucję, która ma nadejść w najbliższych sezonach. Właściwie stanie się to etapami. W 2025 roku mają wejść w życie zmiany regulaminowe, których celem będzie poprawienie wyprzedzania, bo włodarze F1 zauważyli, że jest z tym problem. Zresztą jak najbardziej słusznie.

W skrócie chodzi o to, by bolid jadący za innym bolidem traci aż 35 procent docisku (sezon wcześniej było to 20 procent), stąd regulamin ma wpłynąć na konstrukcję bolidów w taki sposób, by to zmieniło się na korzyść pojazdów z tyłu. Innymi słowy oznacza to najpewniej spore zmiany w aerodynamice pojazdów, co może przeszkodzić w kontynuowaniu dominacji Red Bullowi. A na to, jak można się domyślić, wielu fanów by wcale nie narzekało.

FORMUŁA 1 W 2024 ROKU. GDZIE OGLĄDAĆ?

Jeszcze poważniej ma się zrobić w 2026 roku, gdy planowana jest duża rewolucja techniczna, właściwie porównywalna z wprowadzoną w 2022 roku, czyli tą, która sprawiła, że Red Bull tak odskoczył reszcie stawki. Do gry wejdą też wtedy nowe silniki i nowe paliwo. Bolidy mają za to zostać odchudzone, zwężone i skrócone, a równocześnie zużywać mniej paliwa, co powinno poprawić ich “zwinność” oraz prędkości na prostych, za to w konsekwencji – przez mniejszy docisk – spadną najpewniej prędkości w zakrętach.

Innymi słowy – jeśli czekacie na zmianę układu sił w F1 (lub bardziej wyrównaną rywalizację), to jest szansa, że kolejne dwa sezony właśnie to przyniosą. Tym bardziej, że zmienić może się cała stawka.

Już po tym sezonie wygasają kontrakty większości z obecnych kierowców, a pewne swego składu na rok 2025 są chyba właściwie tylko Ferrari (Leclerc i Hamilton) oraz McLaren (Piastri i Norris). W Red Bullu o miejsce walczy Sergio Perez, w Mercedesie nie wiadomo, kto zastąpi Hamiltona. Możliwe są, oczywiście, przetasowania wewnątrz stawki (czyli na przykład przejście Pereza do Mercedesa na fotel drugiego kierowcy), ale prawdopodobne wydaje się też – co sugeruje wielu ekspertów – że w konsekwencji takiej sytuacji do F1 wejdzie wielu utalentowanych kierowców (mówi się choćby o Olivierze Bearmanie, Andrei Kimim Antonellim – w jego przypadku nawet w kontekście Mercedesa – czy Théo Pourchairze). Albo ci, którzy już tam są, pójdą do lepszych zespołów.

W każdym razie na sezon 2025 warto czekać, bo powinien być znacznie mniej przewidywalny niż ten, który mamy przed sobą. Ale kto wie, może już rok 2024 czymś nas zaskoczy?

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Formuła 1

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
3
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...