Wczoraj Lech, dziś Liga Europy, jutro derby Krakowa – jak dobrze móc już pożegnać się z sezonem ogórkowym. Powrót Ekstraklasy przebiegł bez rozczarowań, był wręcz nadspodziewanie przyjemny, cytując Hajtę: dwustustuprocentowy. W ogóle muszę powiedzieć, że transmisje w Eurosporcie nie tyle będę omijał, co na nie polował, bo są gwarancją solidnej dawki smakowitych kuriozów – komentarz w oparciu o ruski stream, rozdziewiczana na tuzin sposobów Termalica, milczący długie minuty z tajemniczych przyczyn Hajto, rzewne wspomnienia składu Kaiserslautern, a przecież to tylko niektóre hity minionego weekendu. Nie chciałbym rzecz jasna tego poziomu relacji we wszystkich meczach, to byłaby katastrofa w myśl “co za dużo to niezdrowo”, ale dwa zanurzone w oparach absurdu starcia trzeciej kategorii, taka “Ekstraklasa Parano”? Jestem za. Nawet jak nic się nie dzieje, to chociaż żartem zawieje, a że niezamierzonym – trudno.
Liga nie mogła wrócić w sposób bardziej charakterystyczny. Rozsiadła się przy stole z całym dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkim czego się po niej spodziewaliśmy. Otwarcie klasycznym przyrosiem, a potem remisem, dzięki któremu obie drużyny mają po zero punktów – życie barwniejsze niż fikcja. Drugiego dnia na murawę wychodzą rezerwy Jagiellonii i Korona po trzęsieniu ziemi, a potem zgodnie z przewrotnością Ekstraklasy tworzą znakomite widowisko. Bohaterem staje się Przybyła, który strzelił tak osobliwe dwa gole, że zupełnie szczerze można go pochwalić tylko wówczas, jeśli rzeczywiście przez lata pilnie trenował bycie trafianym i mylące golkipera kiksostrzały. Mieliśmy niespodziankę w postaci porażki Lecha, mieliśmy Małeckiego wracającego do grona żywych, kolejny krok do przodu obiecującego Zwolińskiego. W niedzielę umęczona, katowana medialnie i przez kibiców Legia z pierwszym od wieków świetnym meczem, poniedziałek to inicjacja Termaliki… Działo się, naprawdę naładowany scenariusz, fajne gole, osobliwości, powiew świeżości. Puchnie nam liga, bawiłem się naprawdę dobrze w jej towarzystwie. W tym barszczu jest wiele grzybów, choć nie zawsze o oczywistym smaku.
I tylko rzeźnik Tetteh, który połamał Akahoshiego, ością w gardle. Już nawet jestem jakoś w stanie jego zrozumieć, ot, wyszedł przemotywowany, chciał pokazać agresję i walkę, przesadził – no trudno, uderz się w pierś chłopie, następnym razem pomyśl. Ale że Ekstraklasa jest pozbawiona środków, by jakoś mu w tym wyciąganiu wniosków pomóc? Niepojęte.
***
Na liście stu najdroższych transferów wszechczasów są Shaw, Milner, Lallana, Carroll, Wright-Phillips – jak daleko znaleźliby się na teoretycznej liście najlepszych piłkarzy wszechczasów? Załapaliby się do czołowych dziesięciu tysięcy czy raczej niekoniecznie? Lallana – za czy przed Piszem? Dlaczego wszyscy za Warzychą? Wiecie do czego piję – niedorzeczna kwota za Sterlinga, który właśnie stał się szóstym najdroższym zawodnikiem futbolu, a który pięknie wpisał się w nową, świecką tradycję przepłacania angielskich zawodników.
Podstawowy problem ze Sterlingiem jest taki, że za szóstą kwotę w historii Man City nie kupuje piłkarza na światowym poziomie, a wyłącznie obietnicę takiej klasy. To jest transfer, którego zauważalny, a może nawet przeważający procent, poszedł na potencjał, a kupować za gigantyczne pieniądze nie gwiazdę, nie pewnik najwyższej jakości, tylko kogoś, który kimś takim dopiero może się stać – no, to jest po prostu ekstrawagancja. Zakład wysokiego ryzyka, czysty hazard, blackjack, ruletka. Szczególnie w przypadku Anglików, bo mówimy o nacji, która zajęła ostatnie miejsce w grupie ME U-21, która nie pojechała na MŚ U-20 i Euro U-19, a w Euro U-17 odpadła z Rosjanami w ćwierćfinale. Wszystkie imprezy w tym roku, żadnej udanej, a pewnie i tak któryś z juniorów za chwilę zmieni klub za więcej, niż łącznie kontrahenci zapłacą za młodzieżowych mistrzów świata Serbów.
Ja wiem – w Premier League za chwilę wejdę limity, trzeba mieć rodzime talenty, bo jak nie to kłopot, i między innymi stąd taki trend. Jak dla mnie to definicyjny przykład strzelania sobie w stopę, bo młodzi Anglicy są ciągnięci za uszy, mają podpórkę w rywalizacji i w rezultacie tworzy się im idealne warunki do hodowania sodówki. Na treningu będą patrzeć na zdolniejszego obcokrajowca rówieśnika i mają prawo powiedzieć – no fajnie grasz, ale bliżej składu będę ja, bo jestem stąd, wiesz? Bo mam lepszy paszport. To rozleniwia, a w połączeniu z grubą kasą, może doprowadzić do totalnego rozkładu. Nad dramatami angielskiej piłki płakać jednak nie zamierzam, nie mój cyrk, nie moje małpy.
Transfer Sterlinga to hazard, ale pamiętajmy, że nie mowa o nałogowcach, którzy właśnie opylają mieszkanie żeby móc iść na automaty – od tego zakupu, choć jest tak lukratywny, nie zależy znowu tak wiele. Jakie negatywne konsekwencje poniesie City jeśli Sterling się nie sprawdzi? Rok temu kupili Mangalę za czterdzieści milionów i świat się nie zawalił, budżet im się nie posypał, wciąż jest mniej więcej tak jak było. Takie są realia – to liga, która właśnie przekroczyła pułap dwustu milionów funtów za reklamy na koszulkach, o której rekordach finansowych z tytułu praw telewizyjnych napisano już wszystko, a której reprezentantów w konsekwencji stać już teraz na ryzykowanie dziesiątek milionów euro, choć przecież najlukratywniejsze dopiero wejdą w życie. Jest poduszka bezpieczeństwa, jak nigdzie indziej.
Jak wam przesadnie zaprzątają głowę takie transfery jak Benteke do Liverpoolu to okej, jest tu jakiś szokowy element, bo można postawić obok nieporównywalnie tańszego Baccę i sensownie kłócić się nad wyższością jednego nad drugim. Mimo to jednak sedno sprawy jest takie, że Benteke może w Liverpoolu zawieść na całej linii, nie strzelić żadnej bramki poza jednym samobójem, a dramatu nie będzie. Oczywiście, piłkarsko wyglądaliby gorzej, bo powstałaby luka w składzie, ale w szerszej perspektywie nic strasznego. Będzie kasa na następców, będzie możliwość zrobienia resetu. To są realia angielskich krezusów w praktyce, czas się oswoić, przyzwyczaić. Dziwić się tym kwotom – coraz mniej wypada. Widzieć w nich przyczynek do upadku – jeszcze mniej.
Leszek Milewski