95 procent tenisistek by ten mecz po prostu przegrało. Ba, przegrałaby go pewnie nawet Iga sprzed dwóch lat – zresztą wtedy w półfinale Australian Open pokonała ją właśnie Danielle Collins. Dziś Amerykanka też zrobiła właściwie wszystko, by znów Polkę ograć. Ale Iga to już inna bestia. Liderka światowego rankingu. Najlepsza tenisistka globu. Zawodniczka, która potrafi wychodzić z sytuacji beznadziejnych. Jak w tym właśnie spotkaniu.
–
Danielle Collins. Mecz-pułapka
Już w momencie losowania drabinki oczywistym było, że mecz z Collins może być na drodze Igi do dalszych faz kartą-pułapką. Danielle co prawda w całym zeszłym roku wygrała ledwie trzy spotkania z tenisistkami z TOP 20 rankingu WTA (Marią Sakkari, Jeleną Ostapenko i Caroline Garcią), ale w każdym z nich potrafiła dominować. Amerykanka to bowiem zawodniczka z gatunku tych, które gdy mają swój dzień i wszystko im wchodzi, zdolne są ograć każdą rywalkę. Ale gdy dnia nie mają, to najpewniej zbiorą łomot – taki Collins dostała choćby niespełna rok temu od… Igi Świątek, która w turnieju w Dosze oddała jej ledwie gema.
Dziś też zresztą Polka zaczęła dobrze. Owszem, nie była to demolka jak ta z Kataru, ale pierwszego seta wygrała do czterech, mimo straconego na jego początku podania. Ale do tego, że Iga może potrzebować chwili na rozkręcenie się, zdążyliśmy się już przyzwyczaić – podobnie było w meczu pierwszej rundy, z Sofią Kenin.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
A gdy Świątek się rozkręciła, to Danielle zdawała się momentami po prostu bezradna. Od stanu 3:1 w pierwszym secie ugrała tylko gema, przy własnym serwisie, ale ogółem przegrała pięć. A na start drugiej partii dała się ponownie przełamać. Zdawało się, że przed Igą rozpościera się autostrada do trzeciej rundy, a ona sama śmiga po niej w najnowszym modelu Ferrari czy innego Porsche. Tyle że w wypasionej furze nagle padła jej elektronika, potem problemy zaczęła sprawiać skrzynia biegów, w końcu i silnik zaczął się krztusić, a wszystkie kontrolki świeciły mocno na czerwono. Polka po prostu przestała grać na swoim poziomie. Za to Danielle nagle przemieniła się w prawdziwą mistrzynię.
Iga bezradna
Pamiętacie “Space Jam”? Jasne, że pamiętacie. To powiedzmy, że wyglądało to tak, jakby po pierwszym gemie drugiego seta Danielle Collins – jak kosmici z tegoż filmu – wykradła moce Igi i sama zaczęła z nich korzystać. Raz za razem trafiała choćby najtrudniejszymi zagraniami. Bez litości atakowała podanie Polki, zwłaszcza drugi serwis. W dodatku wszystko, dosłownie wszystko lądowało jej blisko linii. Świątek niby próbowała odpowiadać, niby od czasu do czasu grała niezłą akcję i sama rywalkę zaskakiwała. Ogółem jednak na fenomenalne, szybkie i mocne zagrania Collins nie znajdowała żadnej recepty.
Co wyraźnie ją frustrowało, a w konsekwencji pojawiały się błędy. Właściwie od połowy drugiego seta, aż do półmetka trzeciej partii, zupełnie nie działał forehand Polki. Do tego szwankował serwis. Z backhandem też nie było najlepiej. Z rzadka udawało się jej wygrać z Danielle dłuższą wymianę, ale głównie sposobem, zmianą kierunku, rozrzuceniem piłki. Gdy Iga postanawiała iść na wymianę ciosów, zwykle kończyło się to albo winnerem Amerykanki, albo wielkim błędem Świątek – najczęściej piłką w połowie siatki czy dobrych kilkadziesiąt centymetrów poza kortem. Co najgorsze, obraz gry nie tylko nie zmieniał się z czasem (mimo że od stanu 1:5 ugrała dwa gemy), ale wręcz potęgowało się wrażenie, że Iga na korcie przestaje istnieć.
W trzecim secie w konsekwencji było już tragicznie. Danielle Collins prowadziła bowiem 4:1 z przewagą dwóch przełamań.
Mentalność mistrzyni
I kto wtedy okazał się największym wrogiem Amerykanki? Ona sama. Nagle pokazała słabość. Oddała własnego gema serwisowego – a podanie ma naprawdę zacne – do zera. Iga mogła, wręcz musiała z tego skorzystać. I skorzystała. Choć była niesamowicie blisko, by tę okazję zmarnować. Przy stanie 2:4 w gemach w trzecim secie oddała trzy pierwsze punkty przy własnym serwisie. Znów stała na krawędzi, a właściwie wisiała nad przepaścią, trzymając się już nie tyle rękami, co małym palcem jednej dłoni. Wybroniła się jednak, zresztą kilkoma znakomitymi akcjami. Doprowadziła do stanu 3:4.
I od tego momentu już nie oglądała się na rywalkę.
– Nie wiem, jak to się stało. Byłam już spakowana na lotnisko. Ona grała perfekcyjny mecz, byłaby właściwie niemożliwa do ogrania dla każdego. Popchnęłam swój organizm i siebie do maksimum, zmusiłam się do takiego wysiłku. Udało się. Wiedziałam, że w końcówce muszę utrzymać momentum. Danielle grała momentami tak, że nie wiedziałam, jak zareagować. Ostatecznie postanowiłam skoncentrować się na własnych działaniach – mówiła po meczu Polka. I to właśnie ta koncentracja swoje zrobiła. Zamiast próbować koniecznie Danielle ograć, pokonać, pokazać jej, że może się mierzyć z siłą i szybkością jej zagrań, zaczęła grać po swojemu.
W dodatku zaczęła grać spokojniej. Zamiast szukać linii czy narożnika, uderzała nieco bardziej w korcie, ale tak, by Collins i tak musiała się wysilać, dobiegać do piłki. Zmieniała kierunki, szachowała Amerykankę. Ta była wyraźnie podenerwowana, zaczął szwankować jej serwis. Widać było, że zbudowana przez nią pewność siebie po prostu pęka. O ile wcześniej domagała się od trenerów, by ci ją dopingowali, wstawali z miejsc, bili brawo, o tyle teraz nawet na nich nie patrzyła. I może to był błąd, bo najpierw przegrała gema serwisowego Igi do zera (trzeba podkreślić, że Polka trafiła czterema pierwszymi podaniami, w kluczowym momencie zagrała najlepszego gema serwisowego w całym meczu!), a potem dała Idze trzy piłki meczowe.
🚨 IGA ŚWIĄTEK WYGRAŁA TEN MECZ!#AusOpen #JazdaIga pic.twitter.com/3WyEzJr9wY
— Dawid Żbik (@DawidZbik) January 18, 2024
Dwie pierwsze wybroniła, jedną w fantastycznym stylu. Przy ostatniej próbowała Polkę zaskoczyć, zagrała skrót – czego właściwie wcześniej nie robiła. Zresztą był to skrót niezły, wiele zawodniczek byłoby wręcz zmuszonych do zagrania po crossie, gdzie na piłkę już czekała Danielle, która miałaby odkryty cały kort. A Iga? Ona postawiła na lekki, ale precyzyjny backhand po linii. Trafiła w sam narożnik, w cudownym stylu kończąc mecz, którego w pewnym momencie – jak się zdawało – nie miała prawa wygrać.
Efekt ciężkiej pracy
Często kibice pytają, co właściwie Iga Świątek robi z Darią Abramowicz. Nad czym obie pracują, po co jej stała obecność psycholożki w boksie. Zdarza się też, że kwestionują tenisowy rozwój Igi we współpracy z Tomaszem Wiktorowskim. Dziś jednak trzeba przyznać, że to mecz wygrany również ich pracą. Iga sprzed dwóch lat tego spotkania po prostu by nie wygrała, pewnie łatwo oddałaby trzeciego seta. Dzisiejsza Iga potrafiła przepracować gorszy okres, zostawić go za sobą, odmienić losy spotkania.
To kwestia zarówno psychiczna, jak i podniesienia swojego poziomu gry, dopasowania taktyki do sytuacji na korcie. No i też fizyczna, bo wytrzymać ponad trzy godziny gry (z przerwą na zasunięcie dachu i osuszenie kortu, bo w I secie zmoczył go nieco deszcz), to sztuka – tu akurat słowa uznania należą się Maciejowi Ryszczukowi. Innymi słowy: cały team zapracował na to zwycięstwo. I było to dziś widać.
Ostatecznie jednak uchylić czoła trzeba przed Igą. To ona ten mecz wygrała na korcie. Odmieniła go w wielkim, mistrzowskim stylu. I kto wie, czy nie otworzyła sobie drogi nawet do finału Australian Open. Dwie pierwsze rundy, których naprawdę można się było obawiać, są już w końcu za nią.
Iga Świątek – Danielle Collins 6:4, 3:6, 6:4
Fot. Newspix