Ponad trzy miliony osób na wszystkich platformach społecznościowych śledzi ich poczynania. Setki tysięcy ludzi z całego świata czeka na kolejne sezony serialu o ich losach. Wrexham ma mniej więcej tylu mieszkańców, ile Wrexham AFC sprzedaje koszulek — czterdzieści tysięcy. Czwartoligowy klub przebija popularnością drużyny występujące w Premier League. – Wciąż nie wierzymy w to, co się dzieje! — mówi mi starszy fan, którego spotkałem w lokalnym barze. Odwiedziłem Walię, żeby przekonać się, jak Ryan Reynolds i Rob McElhenney dorobili się statusu prawdziwych superbohaterów.
– Wrexham, Wrexham! – krzyczy do mnie jeden z lokalsów. Uśmiechnięty od ucha do ucha gość przyzwyczaił się już do oglądania na ulicach takich jak ja. Nietutejszych, ale z czapką w klubowych barwach, z herbem na środku czoła. Niewielkie miasteczko na północy Walii ma ambitny plan. W ciągu kilku najbliższych lat liczba turystów odwiedzających Wrexham ma sięgnąć 250 tysięcy rocznie.
Kosmiczna liczba, ale Wrexham od pewnego czasu obraca się wśród sfer niebieskich. To ciche i spokojne miejsce, typowe prowincjonalne miasteczko, z dnia na dzień zyskało światowy rozgłos za sprawą niezwykłego zrządzenia losu. Ktoś polecił Robowi McElhenney’emu serial „Sunderland till I die”. Gwiazda sitcomu „It’s Always Sunny in Philadelphia” stwierdziła, że to genialne. W głowie zrodził się pomysł: kupię klub piłkarski, zrobię to samo.
Ideą zaraził się Ryan Reynolds. Ciut bardziej rozpoznawalny i nieco bogatszy bywalec salonów Hollywood. Od tej pory działali w duecie, choć w zasadzie się nie znali. Razem przeczesali Wielką Brytanię w poszukiwaniu projektu idealnego; miejsca, którego historia kupi serca widzów z całego świata. Opcji było kilka, ale za Wrexham AFC stały konkrety:
- potencjał kibicowski: to czołowy klub północnej Walii, duma regionu
- historia: to trzeci najstarszy klub świata, który niegdyś odnosił sukcesy
- miejsce: Wrexham było istotnym górniczym miastem, sporo przeszło
- sytuacja właścicielska: łatwiej kupić klub od kibiców, którzy szukali właściciela
Aktorów połączył biznes, nie ma co ukrywać. Zamysł powstania serialu towarzyszył im od początku, dlatego w „Welcome to Wrexham” dokładnie pokazano proces kupna klubu. Wymyślili kurę znoszącą złote jaja. Według różnych szacunków na show zarobili już ponad 9 milionów dolarów. “Disney Plus” w przyszłym roku wyemituje trzeci sezon, a popularność dokumentu rośnie.
Reynolds i McElhenney bardzo szybko udowodnili jednak, że nie kierują się tylko stanem konta. Równolegle z klubem rośnie całe miasto. Lokalne biznesy prosperują, jak nigdy dotąd. Brytyjska władza zmieniła ich status z „town” na „city”. Odwiedził ich król Karol III. Tydzień w tydzień z pobliskich lotnisk w Liverpoolu i Manchesterze przyjeżdżają busy pełne turystów, którzy do niedawna nie mieli pojęcia, że takie miejsce w ogóle istnieje.
To wszystko prawda, nie tylko scenariusz rodem z Hollywood.
Wrexham, czyli Hollywood w Walii. Ryan Reynold, Rob McElhenney i ich klub od kulis [REPORTAŻ]
– Gdzie byłeś wcześniej? – pyta mnie Gary, gdy siedzimy w „Wrexham Lager Sports & Social Club”, miejscówce w drodze na stadion SToK Racecourse.
– Co masz na myśli?
– Mówisz, że robisz reportaże o różnych klubach i miejscach. Kogo jeszcze odwiedziłeś? Byłeś w Barcelonie?
– Tak. Barcelona, Florencja, Birmingham… – wymieniam na szybko kilka miast i klubów.
– Widzisz? To niesamowite. Te wszystkie sławne zespoły, a wśród nich my, Wrexham! Jesteśmy wielcy!
Grupka kibiców zbiera się w „Wrexham Lager Sports & Social Club” nawet bez okazji. Na ścianach pełno pamiątek związanych z klubem, w tym gigantyczna koszulka. Phil, inny z fanów, żartuje, że to jego, ale trochę mu się schudło. Przedstawia dowody zdjęciowe, nosił ją na fecie po awansie do League Two. Kilka pint musiało wjechać, że przyszedł mu do głowy akurat taki pomysł.
Koledzy kłócą się o to, czy Wrexham jest wielki dopiero teraz, czy może jednak zawsze był. Wymieniają słynne mecze. Na początku lat 90. Walijczycy ograli w FA Cup mistrza Anglii, Arsenal. Ośmiokrotnie rywalizowali w Pucharze Zdobywców Pucharów. Najlepiej poszło im w 1975 roku, gdy pokonali Stal Rzeszów. Od kilku starszych fanów słyszę nawet wyjazdowe historie z tego meczu.
– To było w środku jesieni, było już zimno. Pamiętam małe, wojskowe lotnisko na południu Polski. Strażnicy trzymali nas trzy godziny w hangarze, sprawdzali wszystkie dokumenty — opowiada Paul, ważna persona w stowarzyszeniu kibiców.
Najważniejszy mecz w historii Stali Rzeszów. O Stali w Europie
Moi kompani z pubu są jednak zajęci sporem o popularność. Jeden twierdzi, że przed erą Hollywood nikt o nich nie słyszał. Drugi się nie zgadza. Obaj mają po części rację. Wrexham to trzeci największy klub w Walii, ale jedyny z północy kraju. Richard Sutcliffe z „The Athletic”, który opisuje losy drużyny, mówi, że dzięki temu potencjał jest wyjątkowo duży.
– Leżą w pobliżu Liverpoolu i Manchesteru, co stanowi pewien problem, ale sama północna Walia to 500-600 tysięcy osób, które mogą być bazą kibiców klubu. W Premier League na mecze Wrexham może przychodzić 25 tysięcy osób, to możliwe — uważa dziennikarz.
Mimo że dziś klub dysponuje regularnie zapełniającym się, ale jednak tylko dziesięciotysięcznym obiektem, który jest w rozbudowie i zyska kolejne sześć tysięcy miejsc, teza angielskiego żurnalisty ani trochę mnie nie zaskakuje. Wrexham sprzedaje rocznie 6700 karnetów, trzykrotnie więcej niż przed zmianą właścicieli. 7000 osób wykupiło karty członkowskie klubu. Liczba rośnie, bo wprowadzono także „membership” dla obcokrajowców.
Przede wszystkim jednak nie wątpię w te śmiałe wróżby dlatego, że rozmawiałem z Adrianem Cieśliewiczem, który doświadczył tego na własnej skórze. W Wrexham mieszka od lat, a dekadę temu kopał piłkę w tutejszym klubie. Jego drużyna, tak jak Wrexham Ryana i Roba, zagrała w finale FA Trophy.
– Nasza wygrana w FA Trophy była pierwszym w historii występem Wrexham na Wembley. Fani nadal to pamiętają, zaczepiają mnie, gdy chodzę po mieście — uśmiecha się Polak i dodaje: – Wrexham zawsze miał kibiców. Gdy wyniki były słabsze, na mecze nie przychodziło tyle osób, ile dziś, ale na Wembley przyjechało 22 tysiące kibiców.
Wrexham z czasów Adriana Cieślewicza jest poniekąd kalką obecnej drużyny. Finał na Wembley to jedno, tamten zespół zapamiętano także z heroicznej walki o awans z Fleetwood Town. Bliźniaczo podobnej do rywalizacji z Notts County w poprzednim sezonie.
– Był taki sezon, w którym mieliśmy tyle samo punktów, ile Fleetwood i skończyliśmy na drugim miejscu. To było wtedy, gdy Jamie Vardy strzelił dla nich ponad trzydzieści bramek w lidze. Zdobyliśmy tyle punktów, że w każdym innym sezonie wywalczylibyśmy awans. Dopiero ostatni sezon i Notts County przebili nasz wynik: największa liczba punktów bez bezpośredniego awansu — wspomina Cieślewicz.
Jamie Vardy przewijający się przez piętnastoletnią banicję Wrexham AFC poza „Football League”, czyli profesjonalnymi ligami w Anglii, to jeden z przykładów na to, że Walijczycy mogą mierzyć bardzo wysoko. W końcu doszedł na szczyt. Ryan Reynolds zupełnie na serio opowiada o Premier League. W miasteczku przez wszystkie przypadki odmieniano mi nazwy „Luton” i „Bournemouth”. Wrexham patrzy na kopciuszków, którzy dotarli do najlepszej ligi świata i wierzy, że ich sen będzie wyglądał podobnie. Richard Sutcliffe tego nie wyklucza.
– Realnym celem na dziś jest Championship. Najlepszy wynik w historii Wrexham to 15. miejsce w drugiej lidze angielskiej, więc awans i zajęcie miejsca w środku stawki to byłby duży sukces. Nie wykluczam jednak Premier League. Mamy tam Luton Town, Hull City, Bournemouth. Luton to idealny przykład, bo dziewięć lat temu grali w non-league z Wrexham, a dzięki dobremu zarządzaniu dotarli na sam szczyt. Myślę, że w ciągu czterech lat dostaną się do Championship. Dalej już wszystko możliwe.
Samolot w amatorskiej lidze. Jak wyglądają finanse Wrexham AFC?
Jedno jest pewne: możliwości ku temu są ogromne. Wrexham AFC to drużyna z innego świata funkcjonująca w rzeczywistości, w której wygląda finansowo jak Guliwer w Krainie Liliputów. Paul Mullin, największa gwiazda klubu, opowiada w książce „My Wrexham Story” o tym, jak zespół dorobił się podróżowania samolotem na mecze będąc jeszcze w non-league, na piątym poziomie piramidy.
– Gdy do Wrexham przyjechał król Wielkiej Brytanii, musieliśmy zostać na miejscu, co wybitnie nam nie pasowało, bo czekała nas pięciogodzinna podróż na mecz wyjazdowy. Zwykle na takie wyjazdy jeździmy dzień wcześniej, teraz nie było takiej opcji. Rob McElhenney rozwiązał ten problem, załatwił nam podróż samolotem. Obiecał, że jeśli wygramy, to wrócimy nim także do domu. Tak też się stało, a że pomysł wypalił, wkrótce zaczęliśmy latać na każdy wyjazd, na który musielibyśmy jechać dłużej niż dwie godziny.
O pensjach poszczególnych piłkarzy krążą legendy, plotkowano o tym nawet wewnątrz zespołu, co widać w jednym z odcinków „Welcome to Wrexham”. Zawodnicy żartują między sobą: Paul Mullin płaci wyższe podatki niż moja pensja. Za każde pudło wisi nam pięć dych. Shaun Harvey, członek zarządu klubu, przyznaje wprost: jeśli go ściągniemy, przekroczymy zaplanowany budżet. Nic to, bierzemy go. Nie można się dziwić, że gdy w taki sposób zaczęto przygodę z transferami, każdy kolejny ruch był tylko bardziej kosztowny.
Klub jest niewiarygodnie szczelny jeśli chodzi o finanse. Wysokość kontraktów sponsorskich jest objęta tajemnicą, do mediów nie przedostały się żadne przecieki. Podobnie jest z kwotami transferowymi. Kilka zostało ujawnionych, wiemy więc, że Wrexham pobił rekord dla Olliego Palmera, wydając na niego 410 tysięcy euro. Nie wiemy jednak, czy wciąż jest on aktualny. Od tamtej pory zespół wykonał jeszcze kilka ruchów, a przypuszczalne kwoty poznaliśmy tylko w dwóch przypadkach.
W pubie The Turf jest specjalna ściana z podpisami kibiców oraz właścicieli klubu
Wrexham się tłumaczy: wszyscy chcą nas wydoić, musimy się chronić. W dokumencie na „Disney Plus” właściciele odsłaniają tyle, ile chcą. W pierwszym sezonie wydali pół miliona euro na murawę. Budżet wyniósł ok. 2,9 mln euro. Skrawki informacji można posklejać także dzięki raportom finansowym. W czerwcu ukazało się podsumowanie sezonu 2021/2022. Roczny obrót klubu wyniósł 6,9 miliona euro — rekord wszech czasów na poziomie non-league w Anglii. Sponsorzy przynieśli 1,2 miliona w europejskiej walucie (w kolejnym roku kwota wzrosła do 2,2 mln euro).
Dwanaście miesięcy przed przyjściem Roba i Ryana wielkim sukcesem było pozyskanie sponsora koszulkowego w postaci „Ifor Williams Trailers” – walijskiego potentata w produkcji ciągników. Wielka sprawa, ale ciut mniejsza niż to, że aktorzy błyskawicznie ściągnęli na przód meczowego trykotu platformę społecznościową „TikTok”. O kulisach tego dealu opowiadał mi Paul ze stowarzyszenia kibiców:
– Marketingowcy w klubie wpadli na pomysł: napiszmy do największych platform społecznościowych, skorzystajmy z popularności klubu. “TikTok” im odpowiedział, nie był zainteresowany współpracą. W zwrotce napisali, że pomysł jest ciekawy, ale szukają kogoś z większym gronem odbiorców. Ryan Reynolds złapał wtedy za telefon i zadzwonił do jednej z głównych osób w „TikToku”: Chyba zapomnieliście, jakie mam zasięgi. Dzień później sprawa była dopięta, mieliśmy nowego sponsora.
Razem z „TikTokiem” na koszulkach reklamowała się „Expedia”. Jeśli nie znacie: parę lat wstecz zostali pierwszym globalnym partnerem rozgrywek Ligi Mistrzów. Champions League, piąta liga angielska, zero różnicy. Obecnie na froncie koszulek meczowych widzimy innego giganta: „United Airlanes”. To oni „przywożą” do Wrexham tysiące turystów, którzy zakochali się w klubie, oglądając serial na kanapie w Stanach Zjednoczonych.
Rozmach jest tak duży, że Wrexham, który nigdy dotąd nie miał sponsora w nazwie stadionu, dziś nie tylko takiego posiada — osobnych mecenasów mają także poszczególne trybuny. O ile „Wrexham Lager Stand” brzmi swojsko i znajomo, bo najstarszy browar w okolicy od lat związany jest z klubem, tak już nazwa obiektu — SToK Racecourse miejscowym może mówić niewiele.
– Produktów “SToK Brew Coffee” nie da się nawet kupić w Anglii, ale i tak opłacało im się zostać sponsorem klubu. Tak samo jest z „United Airlanes”: nie podpisaliby umowy z żadnym innym klubem z tej ligi. Różnica finansowa jest dzięki temu ogromna. Wrexham oczekuje 23 milionów euro obrotu za miniony sezon, najbogatsze kluby League Two notują obrót rzędu 9-10 milionów euro.
Gdy odwiedzałem Wrexham, klub inaugurował akurat współpracę z kolejnym dużym sponsorem. “Marks & Spencer” to jedna z największych brytyjskich sieci handlowych. Ponad tysiąc sklepów w samej Wielkiej Brytanii, do tego oddziały międzynarodowe. Takie marki zgłaszają się same, klubowi aż ciężko jest je wszystkie pomieścić. Widzę sporą różnicę w programie meczowym Aston Villi, w którym reklamy pojawiają się sporadycznie, i w programie meczowym Wrexham AFC, który promocjami jest przepełniony.
W serialu jest scena, w której Ryan i Rob ustalają zakup koszulek na nowy sezon. Wciąż nie wiadomo, czy Wrexham awansuje, a w non-league nie można grać w czarnych trykotach. McElhenney zakochał się jednak w trzecim komplecie, właśnie tego koloru. Szczypta dramaturgii. Podejmą ryzyko. Za ile? Szybka kalkulacja: dziesięć tysięcy t-shirtów razy dwadzieścia funtów za produkcję każdej sztuki… Sporo. W rzeczywistości ryzyko było ciut mniejsze. Rozmawiam z Colinem Henrysem, szefem działu komunikacji klubu.
– Ile koszulek sprzedaliście w tym sezonie?
– Trzydzieści pięć tysięcy.
– Naprawdę?!
– Tak. To, co widziałeś w sklepie, to ostatnie sztuki przed dostawą.
– Ile sztuk sprzedaliście rok temu?
– Dwadzieścia cztery tysiące. Zabrakło. Skończyły się.
– A ile ich szło przed „Welcome to Wrexham”?
– Mniej więcej dwa i pół tysiąca na sezon.
W klubie mówią mi, że pękają z dumy, że ich barwy noszą ludzie na całym świecie. Kibice, których spotkałem w barach, uważają podobnie. Nieważne, że mieszkasz w Brazylii, Australii czy Kanadzie. Zakładasz nasz herb, identyfikujesz się, reprezentujesz nas. Dorwałem jedną z ostatnich sztuk w kolorze czerwonym w rozmiarze bez kilku iksów przed L za pięćdziesiąt funtów. Łatwo przeliczyć, jakie zyski przynosi Wrexhamowi sam klubowy merch.
Na swoim poziomie Walijczycy są rzecz jasna bezkonkurencyjni. Richard Sutcliffe tylko przytakuje.
– Bradford City, klub z największą liczbą kibiców w League Two, sprzedaje 12-15 tysięcy koszulek rocznie. Dwukrotnie mniej.
Sprzedali stadion i centrum treningowe, cudem uniknęli upadku. Dziś latają na obóz do Las Vegas
W „Welcome to Wrexham” sprawa jest stawiana jasno. Bez powrotu do ligowej hierarchii prowadzenie klubu na dłuższą metę się nie opłaca. Angielska piramida non-league pełna jest ekip zasłużonych, z różnych powodów zepchniętych na margines. Najbardziej bolesne w tym wszystkim jest odcięcie od premii należnych drużynom biorącym udział w profesjonalnych rozgrywkach. Tuż po spadku Wrexham miało trochę szczęścia.
– Prezesem był milioner, który uregulował cztery miliony funtów długów, jakie miał Wrexham po spadku do piątej ligi. Przyjechałem do klubu jako nastolatek razem z tatą i gdy zobaczyliśmy stadion oraz bazę treningową, powiedział, że niektóre drużyny w naszej Ekstraklasie nie mają takich warunków. Były trzy duże boiska, sztuczna nawierzchnia, stadion, na którym grała reprezentacja Walii. Niby piąta liga, a warunki najlepsze, jakie mogliśmy mieć — wspomina Adrian Cieślewicz.
Polak przyznaje, że początkowo Wrexham funkcjonował jeszcze jak klub z League Two. Stąd wygrana w FA Trophy i walka o awans. Za pieniędzmi szła mocna kadra, ale sukces sportowy nie nadchodził, a kibice zwęszyli spisek.
– Uniwersytet zaczął budować dom dla studentów obok stadionu, kibice myśleli, że właściciel bierze za to pieniądze do własnej kieszeni. Wkurzyli się, grozili mu, a on stwierdził, że tego nie potrzebuje i sprzedał klub fanom za funta. Dopiero wtedy fani zorientowali się, ile pieniędzy potrzeba, żeby utrzymać Wrexham. Mieliśmy problemy finansowe, kibice zbierali pieniądze tu i tam, u lokalnych biznesmenów. Z powodu zaległości liga wymagała od klubu 200 tysięcy funtów, żeby w ogóle wystartować w rozgrywkach. Tych pieniędzy nie było i dopiero dwie czy trzy godziny przed końcem terminu udało się je zebrać i zapłacić. Kilka godzin i klubu by nie było — opowiada Cieślewicz.
Adrian Cieślewicz w barwach Wrexham
Wrexham AFC stracił stadion i bazę treningową. Trzeba było je sprzedać, żeby jakoś funkcjonować. Kibice rokrocznie organizowali zbiórki, społeczność się spięła, ale nie ma co ukrywać: było biednie. Adrian Cieślewicz opowiada nam, że ostatnio jego trener z tamtych lat był gościem podcastu o klubie i śmiał się z tournée po USA, porównując je do przygotowań z jego ery. Stwierdził, że jego zespół stać było co najwyżej na obóz na miejscowym uniwersytecie.
Awans do League Two zapewnił Wrexham gwarantowane 1,3 miliona euro wpływów. Większość klubów opiera na tym swój budżet płacowy. Średnie wydatki ligowych rywali Walijczyków na pensje zawodników to ok. 2,3 miliona euro. Najnowszy raport finansowy zdradza, że drużyna Phila Parkinsona wydaje na pensje ok. 8,1 mln euro. Według ostatnich danych Wrexham byłby siódmym klubem Ekstraklasy pod względem budżetu płacowego. Zawodnikom wypłacono ponad 200 tysięcy euro w ramach premii za awans (kolejny będzie wart już pół miliona funtów), sięgnięto po Stevena Fletchera czy Jamesa McCleana. Na ostatniej prostej wysypał się wart 600 tysięcy euro transfer Luke’a Armstronga. Z miejsca byłby to ruch na miarę TOP3 w historii League Two.
Oczywistym jest, że Wrexham może więcej i płaci więcej; że jest faworytem do awansu nawet jako beniaminek. Richard Sutcliffe nie sprowadza tego jednak wyłącznie do pieniędzy. Ryan Reynolds i Rob McElhenney oferują zawodnikom coś więcej.
– Wyobraź sobie, że możesz grać w średnim klubie League One za 9-10 tysięcy funtów, albo w Wrexham z League Two za te same pieniądze. Wrexham oferuje ci przygodę życia, udział w popularnym serialu, wyjazd na tournée do USA, grę z Manchesterem United, opaski VIP w każdym lokalu w Las Vegas. Coś, czego żaden inny klub na tym poziomie nie może zapewnić. Chcesz przeżyć coś takiego, żeby opowiadać o tym po zakończeniu kariery — tłumaczy.
Ben Tozer, kapitan Wrexham, rozdaje autografy po meczu z Chelsea. Połowa z 50-tysięcznej publiki w USA wspierała Wrexham. Sutcliffe mówi mi: – Dopiero w Stanach Zjednoczonych uświadomiłem sobie, o jakim poziomie szaleństwa mówimy. Ludzie przemierzali cały kraj, żeby zobaczyć ich mecz. Kibice byli absolutnie fanatyczni.
Skuteczność transferowa Wrexhamu jest świetna. Nie ma co się dziwić: w dużej mierze chodzi przecież o zawodników, którzy przerastają ligę, do której trafiają. Angielski dziennikarz zdradza nam jednak jeszcze jeden, kluczowy jego zdaniem czynnik.
– Ogromny wpływ na sukces ma trener Phil Parkinson. Jego dużym atutem jest umiejętność oceny charakteru zawodnika. Nie chodzi o umiejętności, ale o poukładanie szatni. To ogromna siła Wrexham, wystarczy spojrzeć, jak często zespół podnosi się, gdy przegrywa, ile razy strzelał bramki w końcówce meczu, odwracając jego losy. Klub nie ściągnie żadnego piłkarza, co do którego podejścia Parkinson ma wątpliwości.
Z Philem Parkinsonem spotykam się na stadionie Wrexhamu. Jest szalenie doświadczonym trenerem. Sto pięćdziesiąt spotkań w Championship, blisko czterysta w League One. Jego zejście do National League było wydarzeniem nie mniejszym niż najgłośniejsze transfery w erze Ryana i Roba. Chcę wycisnąć z niego jak najwięcej informacji o procesie decyzyjnym w klubie. Serial nie zdradza zbyt wielu szczegółów o kulisach transferów. Jest przeznaczony dla publiki tak szerokiej, że nieraz trzeba jej tłumaczyć podstawy piłki nożnej.
Czasami podobnie wygląda to w tekstach Richarda w „The Athletic”. Niedawno fachowo wykładał, co się dzieje, gdy klub musi przekładać mecz z powodu złej pogody. Można się zaśmiać, ale przecież spora część amerykańskiego fanbase’u to ludzie, których nie obchodził nawet ichniejszy soccer. Przyciągnął ich Ryan Reynolds, Deadpool, gwiazda filmowa. Teraz gorączkowo szukają informacji o jego klubie, biorą wszystko, hurtem. Sutcliffe kiedyś pisał o Sheffield. Szefowie poprosili go, żeby przez miesiąc zajął się Wrexham. Testowo, na próbę. Z miesiąca zrobiło się jeszcze kilka, „do końca sezonu”. Został na stałe, popularność artykułów przerosła oczekiwania wszystkich.
Phil Parkinson, trener Wrexham
Wróćmy jednak do Parkinsona. Świadomy tego, jakim budżetem dysponuje Wrexham, spodziewam się, że w „bebechach” klubu kryją się już zaawansowane programy do analiz. W końcu Rob McElhenney blisko zna się z właścicielami różnych amerykańskich klubów, a Stany Zjednoczone miały ogromny udział w popularyzacji data science w świecie sportu. Trener się uśmiecha.
– Nad transferami pracujemy wspólnie: ja, Chris Johnson, Les Reed, Steve Parkin. Wszystko dzieje się w porozumieniu z właścicielami i Shaunem Harveyem, który łączy wszystkie puzzle w całość. Identyfikujemy zawodników, których potrzebujemy, wybieramy trzy, cztery nazwiska i próbujemy podpisać tego, który jest najwyżej na liście. Shaun pilnuje tego, żeby spinały się sprawy finansowe, bo na Wrexham patrzy się jak na klub bogaty. Chcemy się upewnić, że ściągamy dobrych piłkarzy za właściwe pieniądze — zaczyna swoją opowieść. Widzę, że nie jest nawet w połowie wyjaśnienia co, gdzie, jak i za ile.
– Musimy być bardzo, bardzo uważni w selekcji zawodników. Jesteśmy w świetle reflektorów, więc ludzie, na których stawiamy, muszą być odpowiednio dobrani. Mam w składzie zawodników, którzy są przede wszystkim dobrymi ludźmi i świetnymi profesjonalistami. Piłkarzy, którzy nie obrażają się nawet, gdy nie grają, którzy mają pozytywny wkład w życie szatni. Nie zadowalają się sukcesami, nie dołują trudnościami. Podwijają rękawy i ciężko pracują, walcząc o więcej — kontynuuje.
Dopytuję, w ślad za opiniami, które słyszałem: czyli pan stawia raczej na własną obserwację, a nie zaawansowaną analizę?
– Korzystamy ze wszystkiego, z analizy danych także, ale równie ważną częścią jest test oka. Moim zdaniem istnieje ryzyko, że w piłce nożnej za bardzo skupimy się na danych, statystykach. Nie wolno zapominać o tym, jak istotny jest charakter konkretnego zawodnika, jego cechy osobowości, to, jak zachowa się w momencie próby, jak odnajdzie się w nowym otoczeniu, jak wkomponuje się do zespołu i szatni. Jest mnóstwo czynników, które wpływają na powodzenie transferu. Idealnie byłoby, gdyby odpowiedź na każde z tych pytań nas zadowalała.
Idealnie być nie może, nawet gdy twój roczny obrót dwukrotnie przewyższa realia ligowych rywali. W Wrexham AFC zrobili jednak wiele, żeby zbliżyć się do standardów odpowiadających popularności klubu.
Trzy miliony followersów, dział medyczny z Championship. Kosmiczne realia Wrexham
Od momentu przejęcia Wrexham liczba zatrudnionych pracowników wzrosła z 80 do 195. Składają się na to ludzie rozwijający akademię, statystyki podbija robiąca furorę drużyna kobiet, ale w pierwszym zespole także widać znaczącą różnicę. Adrian Cieślewicz wspomina, że dekadę temu na sztab szkoleniowy składał się trener, asystent, szkoleniowiec bramkarzy, trener przygotowania motorycznego, kitman i dwóch fizjoterapeutów. Łącznie siedem osób.
Obecnie jest ich dokładnie dwukrotnie więcej.
Chlubą Wrexham AFC jest dział medyczny. W poprzednim sezonie zespół rozegrał pięćdziesiąt jeden spotkań. Tylko w League Two Wrexham zanotuje czterdzieści sześć gier. Tempo jest zawrotne. Sobota-wtorek, sobota-wtorek, mecz, mecz, mecz. Żeby mieć szanse na sukces w takich okolicznościach, kluczowe jest jedno: zdrowie. Kevin Mulholland, szef całego działu, ma za sobą pięć lat pracy w Southampton; współpracuje z reprezentacją Irlandii. Trójkę fizjoterapeutów ściągnięto z Championship, podobnie jak trenera przygotowania fizycznego.
– Nasz zespół medyczny jest na poziomie Championship. To bardzo ważne, bo odniesienie sukcesu nie jest tylko kwestią transferów. Wszystkie obszary w klubie muszą funkcjonować na jak najwyższym poziomie. Zespół medyczny zapewnia nam opiekę i wsparcie, które są bardzo istotne w perspektywie całego sezonu — zapewnia mnie Parkinson.
Równie mocny rozwój widać, gdy przyjrzymy się pracy klubowych mediów. Colin Henrys mówi mi, że różne zadania rozdziela między siebie nawet piętnaście osób. Część pracuje w klubie na stałe, część dorywczo. Gdzieś dookoła, po cichu, kręcą się wysłannicy „Disney Plus”, którzy zbierają materiał na kolejny sezon serialu. Klubowego fotografa spotykam nawet w barze przed meczem. W Wrexham można zrobić karierę. Rozmawiam z pracownikiem działu mediów, który niedawno zaliczył awans: był studentem, stażystą, teraz jest już na etacie.
– Pochodzę z okolic Wrexham, cała moja rodzina kibicuje temu klubowi od ponad pięćdziesięciu lat, mają karnety. Dla nich to, że jestem częścią klubu, to niesamowita sprawa. To moja pierwsza praca i nie mogłem trafić do lepszego miejsca. Gdyby ktoś powiedział mi parę lat temu, że będę współpracował z Ryanem Reynoldsem, że będę z klubem na tournée w USA… Śmiałbym się do rozpuku! – opowiada.
Jednym z zajęć mojego rozmówcy jest obsługa mediów społecznościowych. W klubie takim, jak Wrexham, to spora odpowiedzialność. Przed zmianą właścicielską Walijczyków śledziło w sieci ok. 144 tysiące osób na różnych platformach. Teraz grono followersów osiągnęło 3,5 miliona. Brytyjskie media swego czasu porównały te liczby do klubów Premier League. Czwartoligowiec byłby tam w środku stawki.
– Nasze media społecznościowe wręcz eksplodowały, zainteresowanie jest ogromne. Mój ulubiony moment to ten, w którym pytamy: skąd dziś oglądacie nasz mecz? Uwielbiam patrzeć na odpowiedzi i widzieć, że w Brazylii, Australii i innych odległych zakątkach świata, ktoś czeka na mecz tak jak my tutaj. Staramy się zapewnić kibicom jak najwięcej treści z codziennego życia klubu, zwłaszcza dla osób, których nie ma na miejscu, które nie obserwują tego z bliska. Całe miasto żyło i żyje klubem, stanowi jego fundament, więc naszą misją jest zadbanie o to, że nowi kibice zostaną z nami na dłużej, że zapewnimy im to, czego oczekują. Serial kiedyś przecież się skończy, a historia będzie trwać, więc chcemy zadbać o to, żeby każdy, kto zaczął śledzić Wrexham, poczuł się jego częścią — tłumaczą mi w klubie.
Zanim show dobiegnie końca w miejscowej rzece Clywedog upłynie jeszcze sporo wody. Wciąż jest wiele obszarów, w których klub się rozwija, które można pokazać. Phil Parkinson w naszej pogawędce zbacza na temat akademii. Wrexham wydało na świat parę gwiazd. Mark Hughes, Robbie Savage, Neco Williams, Harry Williams. Łączy je jedno: żaden nie zaczynał kopać piłki w lokalnym klubie, po prostu urodzili się w tym mieście. Rozmawiając z miejscowymi, słyszę, że lokalna szkółka wciąż jest w powijakach. Lata zaniedbań doprowadziły do tego, że Wrexham AFC musi zaczynać od podstaw.
– W tym roku zainwestowaliśmy w akademię, żeby wychować zdolnych, młodych zawodników na przyszłość. W długoterminowej perspektywie to bardzo ważne. Obecnie mamy kategorię czwartą, staramy się o kategorię trzecią. Latem zatrudniliśmy mnóstwo osób, które pomagają nam poprawić szkolenie. Najlepsze kluby mają akademie, które produkują na tyle dobrych zawodników, że ci są wartościowym uzupełnieniem piłkarzy sprowadzanych z zewnątrz i taki jest nasz cel — wyjaśnia mi trener Parkinson.
Akademia Wrexham nie jest wybitna, nie jest nawet świetna. Od jednego z Polaków, który od lat mieszka w Walii, słyszę, że na dziś ma jeden wybitny rocznik. Reszta to poziom, który nie odbiega od lokalnych rywali. Ambicje klubu są pod tym względem podrażnione. Marzeniem jest doprowadzenie do uzyskania statusu akademii kategorii pierwszej. To już pełnoprawna machina wypuszczająca talenty jak taśma produkcyjna w fabryce.
Żeby jednak tak się stało, wiele musi się jeszcze zmienić. “Welcome to Wrexham” nie kłamie, w malutkim walijskim miasteczku doświadczyłem Hollywood, byłem zafascynowany surrealistyczną jak na niższe ligi rzeczywistością. Bardzo szybko przekonałem się jednak, ile kontrastów znajdę, gdy zajrzę pod każdy kamień.
Biuro z kontenerów, brak bazy treningowej i stadion w budowie. Nie wszystko w Wrexham wygląda jak w Hollywood
Szare kontenery. Pierwsza rzecz, którą zobaczysz szukając drzwi wejściowych do siedziby klubu, to ustawione na sobie kontenery, tymczasowe kioski. Szybko uświadomiłem sobie, że rzeczonych drzwi nie znajdę. Biuro stoi przede mną, to ułożone jeden na drugim prostokątne skrzynie, które znajdziemy na każdym placu budowy.
– Mogę wejść? – pytam nieśmiało.
– Nie ma tu wiele do zobaczenia — uśmiecha się Colin i tłumaczy mi, jak znaleźć salę konferencyjną.
Zza okna widać piętrzące się kartony, segregatory i ściśnięte jak kury na grzędzie biurka. Wierzę mu na słowo, kieruję się na stadion. Boczne wejście, krótki korytarz i kolejna niespodzianka. Sala konferencyjna to szumne określenie — przede mną jest niewielki pokoik z kilkoma krzesłami, szkolnymi ławkami przykrywanymi na czas transmisji białym obrusem i tekturową ścianką sponsorską, opartą niepewnie o ścianę, co by nie zwaliła się panu Parkinsonowi na głowę.
Obok mały aneks kuchenny dla dziennikarzy, w sam raz, żeby zrobić sobie herbatę i czmychnąć schodkami na stadion. Przed meczem zrobiło się tam tłoczno, bo z malutkiego kantorka, trzeciego pomieszczenia w tym centrum dowodzenia światem, wytoczyły się cztery osoby. Jedna w kostiumie czerwonego smoka, trzy kolejne wcielające się w rolę zielonej gąsienicy. Jest uroczo, jest swojsko.
Nie opowiadam o tym z zamiarem wyśmiania sympatycznych Walijczyków. W zasadzie wygląda to tak, jak powinno wyglądać w klubie z czwartej ligi angielskiej. Ryan i Rob mogą opłacać loty na ligowe mecze, ale pewnych rzeczy nie przeskoczą. Racecourse to trzeci najstarszy stadion świata. Wiąże się z tym wielka duma, ale też konieczność wielkich remontów. A skoro tak, to i biurokracja, z którą sławni aktorzy długo się kopali.
Gdy w końcu odkupili — za 2,3 miliona euro — stadion od lokalnego uniwersytetu, zabrali się za robotę. Powstało coś w rodzaju pubu dla kibiców, miejsce, gdzie mogą napić się piwa już na obiekcie, a nie w mieszczącym się tuż przy nim słynnym barze „The Turf”. Odnowiono minirestaurację, w której gromadzą się goście i rodziny piłkarzy. Udało mi się nawet namówić ochroniarzy na szybki tour po tych zakamarkach w dniu meczowym.
Szału nie ma, ale nic dziwnego — szał ma zrobić „The Kop”. Czwarta trybuna, oczko w głowie nowych właścicieli.
– Na nowej trybunie znajdzie się 5500 miejsc, przestrzeń biurowa i handlowa klubu, a także loża z dostępem do 500 miejsc. W pomieszczeniach znajdujących się na trybunie poza dniami meczowymi organizowane będą wydarzenia, które zapewnią codzienną aktywność z korzyścią dla miasta. Elewacje zaprojektowane zostały tak, żeby podkreślać związek Wrexham z górnictwem — czytamy na oficjalnej stronie klubu.
Tu powstanie nowa trybuna The Kop
Kilka dni po moim wyjeździe z Walii stadion Wrexham przestał przypominać obiekt Górnika Zabrze. W pustym miejscu za jedną z bramek stanęła trybuna, która uzupełniła lukę. To jednak tylko rozwiązanie tymczasowe, wymyślone naprędce z powodu ogromnego zainteresowania biletami i jeszcze większych kłopotów ze startem budowy nowego „The Kop”. Po ukończeniu prac na stadion wróci reprezentacja Walii, która ostatnio zagrała tu z Gibraltarem.
Reynolds i McElhenney przeszli samych siebie, gdy zapewnili sobie 29 milionów euro rządowego wsparcia. W Anglii takie projekty zwykle finansuje się z własnej kieszeni, więc nie wszyscy kupili wciągnięcie remontu stadionu pod projekt rozwoju i rozbudowy całego Wrexham, który powstał jeszcze przed erą nowych właścicieli. Ci jednak nie są aż takimi szczęściarzami, jak mogłoby się wydawać. Na pustym placu, który oglądałem, powinno kręcić się kilkudziesięciu robotników.
– Najważniejszym projektem jest teraz The Kop, budowa czwartej trybuny. Prace miały zacząć się dawno temu i zakończyć się przed startem sezonu 2024/2025, ale z powodu różnych problemów wszystko się przesunęło. Trybuna nie powstanie przed sezonem 2025/2026. Pozostałe trybuny także wymagają pewnego odświeżenia, ale jeśli stadion będzie miał 16000 miejsc, będzie wystarczający — wyjaśnia mi Richard Sutcliffe.
Opóźnienia oznaczają kolejny rok strat. Owszem, SToK Racecourse wypełnia się co mecz, ale po oddaniu The Kop pojemność zwiększy się o 1/3, więc zyski z dnia meczowego byłyby jeszcze większe. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo klub potrzebuje powierzchni biurowej i komercyjnej. Do niewielkiego sklepu przed pierwszym gwizdkiem ustawiają się kolejki, którymi zarządzać musi ochroniarz. Trzeba grzecznie odstać swoje, poczekać, aż ktoś skończy zakupy, żeby nie czuć się jak sardynka w puszce.
Wymaganych inwestycji jest jednak więcej. Mogłem się tylko uśmiechnąć, gdy słuchałem historii o tym, jak wyglądają treningi zawodników Phila Parkinsona. Przyjazd na stadion, przebranie się w szatni, droga na trening na jedno z kilku różnych boisk za miastem, powrót, prysznic i do domu. Niedaleko pada Hollywood od Radomia, schemat ten znałem na pamięć z treningów Radomiaka, gdy ten czekał na otwarcie nowego stadionu, więc piłkarze przed zajęciami korzystali z szatni na obiekcie, na którym rozgrywali mecze, po czym pakowali się do samochodów.
Wrexham AFC to przypadek jeszcze ciekawszy. Jeszcze kilkanaście lat temu klub miał wyjątkowy ośrodek treningowy. Wtedy jednak nadeszły problemy finansowe, o których wspominał Adrian Cieślewicz. Sprzedano stadion i bazę. Tej drugiej uniwersytet nie mógł utrzymywać, więc odsprzedał ją ponownie. Walijska federacja urządziła tam sobie gniazdko, centrum dla reprezentacji kraju. To tylko pokazuje, jak wysoki standard panował na miejscu, jak wiele walijski klub stracił.
Na meczu spotykam lokalnego dziennikarza. Richard Williams pracuje w zawodzie od dziewiętnastu lat, ale Wrexham kibicuje od czterdziestu. Uśmiecha się, gdy wspomina dawne czasy i sukcesy. Jakość piłkarzy mierzy się tu dziś w „Mullinach”, więc gdy opowiada o bramkach Gary’ego Benneta, używa prostego porównania: Paul Mullin lat 90. Williams nakreśla mi sytuację związaną z ośrodkiem treningowym klubu.
– Wrexham wciąż może korzystać z bazy, której kiedyś był właścicielem, ale musi ją wynajmować. Ambicje właścicieli sięgają rozbudowy stadionu i jednoczesnej poprawy warunków do treningu. To oczywiste, że wraz z kolejnymi awansami, zaplecze też musi iść w górę. Są na to pieniądze, więc spodziewam się inwestycji w tym obszarze.
Pieniądze są, ale brakuje miejsca. Na miejscu słyszę różne historie. Reynolds i McElhenney trochę przespali moment, w którym na sprzedaż były działki w bliskiej okolicy stadionu. Inna rzecz, że nowi właściciele nie zamierzają się rozdrabniać. Chcą działać z rozmachem, a do tego potrzebne jest miejsce. Richard Sutcliffe:
– Żeby zbudować centrum treningowe, właściciele potrzebują ogromnego terenu. Takiego, który pozwoli na ośrodek najwyższej klasy z ośmioma pełnowymiarowymi boiskami i zapleczem.
Niemal na pewno nie uda się tego zrobić w tempie, w którym rośnie Wrexham. Paul Mullin już teraz śmieje się z nowych zawodników, ściąganych z wyższych lig. Elliot Lee, syn byłego reprezentanta Anglii Roba, spędził trochę czasu w Championship, a nawet w Premier League. Gdy zobaczył, jak wyglądają treningi nowego zespołu od kulis, stanął jak wryty. – Welcome to Wrexham! – krzyknęli miejscowi starzy wyjadacze, zanosząc się śmiechem. Powitanie stało się tradycją, bo reakcja kolejnych gwiazd była podobna.
Ben Foster, Steven Fletcher, Arthur Okonkwo i reszta zobaczyli Hollywood od kulis tak jak ja. Znają kontrast. Las Vegas versus kartonowa ścianka na biurku podczas konferencji prasowej. Być może to pomaga im nie odlecieć? W Walii poznałem szerszą perspektywę. Gdy na finiszu drugiego sezonu, już w Polsce, oglądałem sceny z domów zawodników, wiedziałem, że to nie Wrexham, bo większość piłkarzy mieszka poza miastem. Daleko mi jednak do stwierdzenia, że to, co na ekranie, to fikcja. W klubie mówią mi:
– Piękne jest to, że wszystko, co widzicie, wydarzyło się naprawdę. Nie ma w tym reżyserowania, nie ma udawania i robienia czegoś pod show. Przeżyliśmy to, znamy “scenariusz”, ale wciąż nie wiemy, jakie ujęcia znajdą się w serialu, jak poprowadzą narrację, jak przedstawią to, co widzimy na co dzień.
Phil Parkinson natomiast zapewnia:
– Rob i Ryan wywiązują się z każdej obietnicy, którą składają. Nie tylko mnie, chodzi o każdy aspekt w klubie.
Na trybunie widzę człowieka w kamizelce ekipy filmowej. Jak co kolejkę zbiera materiał, ale z całego sezonu życia klubu, na koniec zostanie tylko kilka godzin czystego show. Może to i lepiej? Przynajmniej ci, którzy załapią się na „Welcome to Wrexham” na żywo, wciąż mogą być czymś zaskoczeni.
Powrócił uśmiech, rosną lokalne biznesy. Jak Ryan Reynolds i Rob McElhenney rozwinęli miasto Wrexham?
Serial to jednak nie tylko historia klubu. Producenci chcieli czegoś więcej niż kolejne show pokazujące życie szatni. Ta pełna jest mocnych historii — Paul Mullin opowiada o rzeczywistości rodzica autystycznego dziecka, Anthony Forde o poronieniu i chorobie żony — ale Rob McElhenney i Ryan Reynolds nie wciskają kitu, gdy powtarzają raz po raz, że najważniejsza jest społeczność.
– Ogromną siłą dokumentu są ludzie, którzy w nim występują, ich historie. Rob McElhenney powiedział, że gdy zbierał informacje o Wrexham, zauważył podobieństwo tutejszych mieszkańców do mieszkańców jego Filadelfii. Gdy oglądasz serial, widzisz tych zwykłych ludzi i możesz powiedzieć: znam kogoś takiego. To tworzy więzi, a kiedy ktoś odwiedza Wrexham, miasto je umacnia — usłyszałem na koniec wizyty w klubie.
Richard Sutcliffe siły „Welcome to Wrexham” szuka w tych samych miejscach. Dziennikarz „The Athletic” poznawał przecież okolicę w ten sam sposób, co ja. Zdradził mi, że dopóki nie zaczął pisać o zespole, w Wrexham był tylko raz. Jakieś trzy dekady temu. Pytam go więc, co sprawia, że ludzie zakochują się w tej historii i chcą doświadczyć jej na własnej skórze.
– W wielu krajach znajdziemy takie miejsca, mocno związane z przemysłem, które ciężko zniosły transformację. Wrexham stał węglem, w okolicach było 40-50 kopalni. Gdy okres prosperity się skończył, ludzie doświadczyli bezrobocia, ciężkich czasów. Nagle pojawiają się dwaj gwiazdorzy z Hollywood, którzy inwestują w klub, rozsławiają miasto. Oni przywrócili uśmiech na twarze tych ludzi.
Sporo uśmiechów znajduję w miejscu zwanym „Casual Kids Lab”. Na jednej z odnóg głównej ulicy w mieście znajduje się skromny, mały sklep ze sportową odzieżą. Dominują okołoklubowe ciuchy, lifestyle’owy design, zero kibicowskiego hardcore’u. Sklep ma dwa piętra, drugie skrywa świeżo otwartą miejscówkę przeznaczoną dla najmłodszych. Założenia są podobne — te same ubrania, tyle że w dziecięcych rozmiarach. Do tego piłkarzyki, minibramka. Futbolowy plac zabaw.
– Jestem kibicem Wrexham od 25 lat, chciałem zrobić coś dla dzieciaków i dla lokalnej społeczności. To sklep, ale też miejsce, do którego można przyjść, pograć w piłkarzyki, spędzić trochę czasu. Cały wystrój jest związany z Wrexham AFC, dzieciaki odwiedzają nas codziennie — tłumaczy mi właściciel przybytku.
Gdy wychodzę, ze ściany pozdrawia mnie Elliot Lee, bohater muralu autorstwa lokalnego artysty. Liam Stokes-Massey to dobrze znana w mieście postać. Furorę robi jego największe dzieło, Paul Mullin witający turystów odwiedzających jeden z najbardziej znanych pubów w Wrexham – „The Fat Boer”. Liama spotkałem na targach świątecznych w miejscowym domu kultury. Zaprosił mnie do swojej przyczepy, w której tworzył kolejne dzieła.
– Dziesięć lat temu zacząłem tworzyć rzeczy związane z klubem. Gdy Wrexham wygrał FA Trophy na Wembley w 2013 roku, namalowałem Deana Keatesa, kapitana zespołu, oraz Andy’ego Morella, którzy wznoszą puchar za zwycięstwo. Malowałem różne osoby, kilku reprezentantów Walii — opowiada, pokazując swoje prace.
Stokes-Massey nie zwykł zajmować się Wrexham AFC na pełen etat. Maluje wszystko, przyjmuje każdy rodzaj zamówienia. Ryan Reynolds i Rob McElhenney zmienili jednak jego życie. Co prawda klub nie pozwolił na użycie oryginalnego herbu nawet na muralu Mullina, ale Liam sobie z tym radzi. Zastępuje logo jednym ze starszych projektów, produkuje już nie tylko obrazy, ale nawet koszulki z poszczególnymi piłkarzami.
– Od kiedy Wrexham ma nowych właścicieli, zainteresowanie moją twórczością znacznie wzrosło. Obraz Paula Mullina, który stoi przed studiem, zamówił ktoś z USA. Wysyłam masę wydruków do USA, Kanady — wyjaśnia.
Liam i jego najnowsze dzieło
Te dwa przykłady są najlepszym dowodem na to, jak na fali popularności Wrexham rosną lokalne biznesy. Do lokomotywy przyczepiają się kolejne wagony. Herb Wrexham AFC na szybie ma nawet jedyny McDonald’s w mieście. Swoje interesy zaczęli rozkręcać także piłkarze, których media społecznościowe rosną jak na drożdżach. Mark Howard ma własny podcast, Jacob Mendy założył markę odzieżową, Paul Mullin zdążył napisać książkę. Ryan Reynolds reklamuje ją stwierdzeniem, że to najlepsza literatura, jaką miał w dłoniach. Po lekturze uznałem, że albo przesadza, albo czytał niewiele książek, ale rozumiem: reklama dźwignią handlu.
Mullin specjalnie reklamować się nie musi. W jedynej księgarni w Wrexham pytam przy kasie:
– Dużo osób kupuje tę książkę?
– Setki, każdego tygodnia — słyszę w odpowiedzi.
Najlepszy strzelec klubu traktowany jest jak heros. Jest nie tylko dobrym piłkarzem, przede wszystkim to postać wyrazista. Gdy krzyczy „Fuck the Tories!”, demonstrując swoje polityczne poglądy, tłum idzie za nim. Lewicowy światopogląd sprawił, że dorobił się nawet oryginalnej wlepki. Na czerwonym tle twarzami świecą kolejno: Marks, Lenin, Mullin.
Eksplozję popularności przeżywa także Wayne Johnson i jego pub „The Turf”. Sama lokalizacja przy stadionie nie wystarczała, żeby zapewnić temu miejscu przetrwanie. Lokal był bliski zamknięcia, ale teraz pęka w szwach. Wayne zatrudnia dodatkowe osoby, żeby poradzić sobie z liczbą klientów w dniu meczowym. W oczy rzuca mi się hasło „Nie bierz życia zbyt poważnie”. Wyjątkowo pasuje do właściciela „The Turf”, który tryska angielskim humorem.
– Jak sobie teraz radzicie? Jak rozwija się interes? – podpytuję, a Wayne unosi buta.
– Widzisz? Dziurawy! Cokolwiek zamówisz, weź dwa, będzie na nową parę.
Za ladą w The Turf
Reynolds i McElhenney zmieniają życia mieszkańców Wrexham. W „The Turf” drinkują muzycy z „The Declan Swans”, którzy nagrali słynny kawałek „Always Sunny in Wrexham”. Wiecie, ten z refrenem-przyśpiewką:
“Less than a mile from the centre of Town
A famous Old stadium crumbling down
No-one’s invested so much as a penny
Bring on the Deadpool and Rob McElhеnney”
Z mało znanej, lokalnej ekipy, stali się gwiazdami platform streamingowych. Nie dowierzali, gdy właściciele klubu ściągnęli na SToK Racecourse „Kings of Leon” a im przypadł support przed wielkim koncertem. Muzykę robili dla zabawy, rozrywki, nigdy nie spodziewali się takich doczekać takich osiągnięć.
Burgery i hot dogi ze słynnej budki przy The Turf przed meczem. Sosy gratis, do woli
Historia o podupadających lokalach, które odżyły, powtarza się, gdy odwiedzam kolejne miejsca. W „Wrexham Lager Pub & Social Club” żartują, że niektórzy mieszkańcy miasta przez piętnaście lat nie mieli pojęcia o ich istnieniu. Teraz stali się znacznie popularniejsi, upadłość im nie grozi. Ciekawym miejscem jest pub walijskiej społeczności – „Saith Seren”. Jego prezes Christopher Evans mówi mi o ambitnych planach:
– Niedługo przejdziemy sporą rozbudowę, powiększymy lokal, zamontujemy lepsze nagłośnienie.
Oni także mieli się zamykać. Miejscówkę uratowali ludzie, którzy zrzucili się na jej dalsze funkcjonowanie. Pub „Saith Seren” to coś więcej niż lokal z alkoholem.
– Dbamy o naszą kulturę, o naukę rodzimego języka. W każdy czwartek zbiera się u nas kółko osób, które uczą się walijskiego. W naszym pubie występują walijskie zespoły, śpiewamy po walijsku. Z Wrexham łączą nas bliskie więzi. Przed i po meczach przychodzi tu wielu kibiców. Ostatnio była u nas grupa turystów z Milwaukee, będziemy też w trzeciej części dokumentu “Welcome to Wrexham”. Słyszeliśmy, że w kolejnym sezonie autorzy chcą pokazać, jak przejęcie klubu wpłynęło na całe miasto — tłumaczy Evans.
Rob i Ryan dorzucili trzy grosze do promocji Walii. W „Welcome to Wrexham” co chwilę pojawiają się wstawki z tłumaczeniem poszczególnych słów na walijski, są całe sceny poświęcone nauce tego języka. Lingwistą nikt od tego nie zostanie, ale zwracając uwagę na takie rzeczy, aktorzy połechtali mieszkańców niewielkiego państwa, którzy są bardzo dumni ze swojej historii i tradycji. Nic dziwnego, że Christopher Evans mówi o nich w samych superlatywach.
– Przez lata Wrexham zmierzał donikąd. Piętnaście lat w non-league… Jestem wystarczająco stary, żeby pamiętać wielki Wrexham. To, co robią Rob i Ryan, jest niesamowite. Jesteśmy szczęściarzami. Miasto traktuje ich jak bogów, ich działania przerosły wszelkie oczekiwania. Latami modliliśmy się: Boże, daj nam kogoś bogatego, kto zainwestuje w nasz klub. Oni zrobili więcej! Nie tylko wsparli klub finansowo, ale zaangażowali się w życie i rozwój miasta, społeczności.
Pomoc sławnych właścicieli najmocniej odczuwają ci, którzy dbają o pamięć o ofiarach tragedii w Gresford. W 1934 roku w wyniku wybuchu w kopalni zginęło 266 osób. Katastrofa łączy się z klubem, bo górnicy pracowali na podwójną zmianę, żeby dostać na wolne w dniu meczu. Gdyby nie to, ofiar byłoby znacznie mniej. Zginęli nawet szesnastolatkowie, a 261 dzieci zostało bez ojca. Przed nową trybuną The Kop ma stanąć koło górniczej maszyny wyciągowej, które upamiętni tę tragedię.
W Wrexham nadal funkcjonuje dawna stacja ratunkowa dla górników. Dziś znajduje się tu małe muzeum i miejsce aktywności dla lokalnej społeczności. Jeden z pracowników kawiarni mieszczącej się w budynku zabiera mnie na tour po tym niezwykłym miejscu. Wchodzimy do komory, w której ratownicy praktykowali wyciąganie górników z walącej się kopalni. Przeciskamy się wąskimi korytarzami z przesuwanymi ściankami, które miały zapobiegać nauczeniu się trasy na pamięć – tak, żeby w przypadku prawdziwej katastrofy ratownik nie próbował jej odtworzyć w głowie i odnalazł się w ekstremalnych warunkach.
Historia „The Rescue” jest wyjątkowa i nieco kuriozalna.
– Kilkanaście lat temu jeden z inwestorów współpracujących z ówczesnymi właścicielami klubu chciał wyburzyć to miejsce. Nielegalnie, od tyłu, wprowadził koparkę, zniszczył dużą część dachu budynku. Udało się go powstrzymać, ale szkody były tak duże, że nie dało się ich naprawić. Spora część historii tego miejsca bezpowrotnie minęła — tłumaczy mój przewodnik.
Oryginalny wózek ratowników z The Rescue
W funkcjonowanie „The Rescue”, które dziś stało się miejscem zrzeszającym osoby niepełnosprawne i samotne, zaangażowali się Rob McElhenney i Ryan Reynolds. Honorowym prezesem stowarzyszenia został Humphrey Ker, klubowy działacz z ramienia nowych właścicieli. Dzięki nim „The Rescue” wciąż działa i wciąż ratuje. Wkrótce w lokalu obok mają zostać otwarte mieszkania dla potrzebujących, którzy dzięki temu będą mogli spędzać wspólnie czas, unikną zapomnienia.
Wrexham turystycznie. Jeden z siedmiu cudów Walii, Yale i polskie akcenty
Wrexham jako miasto dobrze wykorzystuje swoje pięć minut. Remont tutejszego muzeum ma sprawić, że przyciągnie ono turystów tak samo, jak robi to „The Turf”. Na odwiedzających czeka kilka różnych przewodników po mieście i jego okolicach. Niewielkie Wrexham samo w sobie nie jest perłą regionu, ale gdy mamy zamiar spędzić tu kilka dni i zwiedzić także obrzeża miasta, trafimy na kilka interesujących atrakcji.
- akwedukt Pontcyyllte jest wpisany na listę dziedzictwa UNESCO
- zabytkowy most Ceiriog Valley zrobi wrażenie na miłośnikach dawnej architektury
- Cirk Castle to piękny zamek i zachwycający ogród
W mieście nie sposób przeoczyć jeden z siedmiu cudów Walii — monumentalny kościół św. Idziego. Na przyległym do niego cmentarzu znajdziemy grobowiec Elihu Yale’a, założyciela słynnego uniwersytetu w Stanach Zjednoczonych. Amerykańskie koneksje były tu obecne na długo przed gwiazdami z Hollywood. We wnętrzu kościoła spotkałem starszego pana, który opiekuje się przybytkiem i fascynująco opowiada o tym, co przed sobą widzimy.
To od niego dowiedziałem się, że Wrexham to miasto, które kocha… Polaków. W okolicy mieszka spora Polonia, licząca ok. 3000 osób. Lokalny pub „The Royal Oak” kiedyś nazywany był nawet polską ambasadą; był ulubionym miejscem spotkań naszych rodaków. Łączy się z tym historia o Penley, polskim szpitalu powojennym i miejscowości, do której ściągali uchodźcy wojenni znad Wisły. Wiele osób zostało w Walii na stałe i osiedliło się właśnie w Wrexham, dwadzieścia minut drogi od Penley. Niektóre łączone rodziny do dziś noszą polskobrzmiące nazwiska.
Pan Bartek, który przyjechał na Wyspy Brytyjskie w 2005 roku i oprowadzał mnie po mieście, pokazał mi liczne polskie sklepy i opowiedział o KS Hussars Futsal Club. Okazało się, że w Wrexham funkcjonuje futsalowa drużyna złożona z naszych rodaków. Mało tego: w 2020 roku byli oni o krok od mistrzostwa Walii. Z powodu koronawirusa sezon zakończono według średniej punktów. Swansea było lepsze o 0,4 i zagrało w Lidze Mistrzów z… Rekordem Bielsko-Biała. Polsko-polskie starcie było na wyciągnięcie ręki.
Popularność Wrexham niesie ze sobą pewne problemy. Miasto potrzebuje rozbudowy bazy noclegowej, dziś „Booking” wypluwa nawet hotele położone dziesięć kilometrów za miastem, więc trzeba uważać, co się wybiera. Dla lokalsów kłopotem jest jeszcze co innego. Zmiana statusu z „Town” na „City” pociągnęła za sobą znaczące podwyżki opłat i podatków. Za to jedno mieszkańcy miasta nie mogą być wdzięczni Robowi i Ryanowi. Za wszystko inne dziękował im nawet tutejszy ksiądz.
W najbliższych latach Wrexham ugości największy walijski festiwal. Miasto stara się także o miano „UK City of Culture” w 2029 roku. Tego wszystkiego po prostu nie da się zignorować. Nowi właściciele podobno ostrzegali w żartach przed skalą popularności, jaką zyskają klub i całe miasto. Chyba nawet ich przerósł hype, jaki nakręcili.
– Ich przyjście do Wrexham przywróciło mi uśmiech na twarz, przyjemniej dziś pracować przy klubie. Zyskaliśmy międzynarodową sławę, dosłownie umieścili nas na mapie — mówi mi Richard Williams.
Piętnaście lat w non-league, poza poważną piłką. Przeskok z niebytu do Hollywood był tak błyskawiczny, że wielu moich rozmówców powtarza, że wciąż musi się szczypać, żeby mieć pewność, że nie tkwią w długim, pięknym śnie.
– Wiele osób zazdrości nam nowych właścicieli i ich pieniędzy, ale nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak nisko w pewnym momencie upadliśmy, jak wielkie problemy mieliśmy. Przeżyliśmy swoje “czarne dni” – dodaje Williams.
Po intensywnym weekendzie opuszczam Wrexham z przeświadczeniem, że zasłużyło na wszystko, co przynieśli im Rob McElhenney i Ryan Reynolds. Wspaniale będzie wrócić tu, gdy ich marzenia osiągną kolejny etap, bo nikt nie zamierza się zatrzymywać. Zupełnie tak, jak w piosence otwierającej odcinki pierwszego sezonu „Welcome to Wrexham”:
To codziennie się zbliża, pędząc szybciej niż rollercoaster.
WIĘCEJ REPORTAŻY NA WESZŁO:
- Wielki piłkarz z małego miasteczka. Bryne – tu dorastał Erling Haaland [REPORTAŻ]
- Ruina i dzieło sztuki. Fiorentina – więzień Stadio Artemio Franchi [REPORTAŻ]
- Mrożek, papież i Lewandowski. Jak i dlaczego Barcelona kocha Polskę?
- Upiór uciekł z piekła. Futbol w szponach Envera Hodży [REPORTAŻ]
- Sandecja. Spalarnia pieniędzy z Nowego Sącza [REPORTAŻ]
- Dążenie ku dobremu. Nadzieje i problemy futbolu na Wyspach Owczych [REPORTAŻ]