Mecze polskich drużyn w pucharach śledzę z niezdrowo wytężoną uwagą od najpodlejszych rund, przeklinając w myślach zawsze, gdy tylko polska stacja z zupełnie rozsądnych przyczyn nie zdecyduje się na transmisję z jakiegoś groteskowego kartofliska. Kiedy przejdzie złość, z detektywistycznym zacięciem zaczynam tropić zagranicznych nadawców, przeglądać ramówki węgierskie, gruzińskie, ormiańskie, oferty bałkańskich kablówek, kanały walijskie, szwedzkie, słoweńskie – często to próżny trud, ale gdy upragniony mecz gdzieś się wreszcie znajdzie, jest radość. Będę mógł obejrzeć heroiczne męczeństwa czwartej drużyny Ekstraklasy ze zdobywcą pucharu Czarnogóry, co za ulga.
Europejskie puchary są oplecione dzisiaj taką siatką zależności, że starsi kibice już na pierwsze nuty hymnu Ligi Europy reagują wyciągnięciem flaszki i rzewnymi wspominkami starych dobrych czasów, kiedy w Pucharze Mistrzów grali tylko mistrzowie, kiedy losowanie było prawdziwym losowaniem bo każdy mógł wpaść na każdego, kiedy ten kto przegrywał odpadał, a nie grał dalej w jakichś pośledniejszych rozgrywkach. Mnie ten rzekomy romantyzm starego systemu w ogóle nie bierze. Ja się autentycznie jaram tymi wszystkimi cyferkami decydującymi o krajowym i klubowym współczynniku. Patrzę jak polski klub przeskakuje znaną markę w excelowej tabelce i mam dziką satysfakcję. Śledzę uważnie jak radzą sobie kraje z naszych rejonów rankingowej drabinki, w rezultacie wtopa wicemistrza Cypru na kazachskim stepie poprawia mi nastrój. Analizuję kiedy Włosi mogą wysiudać Niemców z czwartego miejsca w Champions League, a także jak bardzo pokręcony scenariusz science fiction musiałby wejść w życie, by dwie drużyny z Polski – tak tak! – biły się o przepustkę do Ligi Mistrzów. Te wszystkie koszyki, rozstawienia, ogólna złożoność międzykrajowej rywalizacji – dla mnie to pyszna przyprawa do boiskowego haratania gały. Dodaje wiele wątków, kontekstów, a niektóre z nich czynią intrygującymi w innym przypadku niewarte splunięcia pojedynki. Prawdę mówiąc możliwe, że gdyby to ode mnie zależało, sterroryzowałbym europejską piłkę jakimś jeszcze trzecim turniejem, do którego kwalifikowałby się nawet zeszłoroczny Piast Gliwice.
Swoją rolę odgrywa też fakt, że posyłamy na front czterech reprezentantów i zwyczajnie z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że są większe szanse załapania się na jakąś niezłą jazdę. Jak koncentrujesz się tylko na losach jednej drużyny – dajmy na to ekstraklasowiczu albo reprezentacji – to wtedy jesteś jej zakładnikiem. Kadrę trapi wyjątkowo słaba generacja – lawina cierpień, nigdzie ratunku. Klub wpada w widzewskiej rangi tarapaty – kotwica w plecy, wędrujesz z nimi na dno. Tymczasem z tymi naszymi pucharowiczami to jest tak, że któryś owszem, zaliczy jakąś wyjątkowo haniebną kompromitację, klasyczny eurowpierdol z amatorami, co korki mają z wypożyczalni, a piłki tylko w czwartki i środy, jednak nie jesteśmy też na ogół tak słabi by przerżnęli dokumentnie wszyscy. Jest całkiem duża szansa, że ktoś się pokaże, ktoś zrobi fajny rajd, ktoś da autentyczne powody do dumy, a szansa ta pojawia się w zauważalnym wymiarze rokrocznie. Poza tym, cytując klasyka, mężczyzn poznaje się nie po tym jak zaczynają, a jak kończą, i choć reprezentacja Polski bez dwóch zdań w poprzedniej dekadzie miała swoje lepsze chwile, potrafiła budzić pozytywne emocje, to jednak zawsze kończyła karambolem. Klubom też happy endy jak z disneyowskiej bajki się nie zdarzały, ale więcej było finiszów chwalebnych. Jak śmierć, to – uwaga, ryzykowne metafory na drodze – nie z rąk kata, nie w rowie, a na polu walki. Nie zawsze rzecz jasna, ale jednak aż sporadycznie.
Stan posiadania jest jak zawsze taki sam: nie wiadomo nic. Bladego pojęcia co będzie, eksperci zrównani wiarygodnością do nadających w nocnym paśmie wróżów. Sam ostatni raz jak uważałem, że wreszcie jest polski zespół na poziomie, dla którego minimum przyzwoitości – tak jest, minimum – oznacza gra w Europie na wiosnę, to pokarało mnie za pychę koszmarami z Valerengą i Dinamem Tbilisi w roli głównej. Bywało też, że na pierwszy, drugi i trzeci rzut oka nasza europejska reprezentacja wyglądała na obciachową, a potem pisały się piękne historie. Taki zeszłoroczny Ruch: dawano im szanse fifty fifty już w rywalizacji z Vaduz, a przecież chorzowianie te szanse fifty fifty zawlekli do dogrywki decydującego meczu Play-Off z Metalistem Charków. Dziś też do każdego z polskich klubów mam poważne zastrzeżenia, w każdej szatni chmara znaków zapytania, ale to u nas klasyczne – my, aby wygrać, najpierw sami siebie musimy pokonać, potem dopiero rywala. Jeśli jednak wyjdzie, smakować będzie też podwójnie.
***
Jesteśmy piłkarskim zaściankiem, jego definicyjnym przykładem. Wkręceni w futbol dostatecznie mocno, by nim żyć, oddychać, a zarazem piłkarskie szczyty możemy sobie pooglądać co najwyżej przez lornetkę, przez szybę w sklepie. Tak złaknieni jesteśmy kontaktów z wielkim graniem, że przy mundialach, na których nie gramy, zawsze trwa szeroko zakrojone polowanie na choćby efemeryczne polskie akcenty. A to w Hondurasie gra Boniek Garcia, a to dziadek kierownika Canarinhos ma mazurskie korzenie, a to niewiele brakowało, żeby w bidony reprezentację Paragwaju wyposażała firma spod Szczecina. Jeśli jutro dowiedzielibyśmy się, że Polak w Barcelonie odpowiada za pranie skarpet pierwszej drużyny, a w gabinetach Realu pochodzący z Radomia Janusz obsługuje punkt ksero, to pojutrze obaj rywalizowaliby o to, z którym szybciej “Przegląd Sportowy” zrobi ekskluzywny zakulisowy materiał na czołówkę.
Ale z tej naszej nieuleczalnej przeciętności da się czerpać profity. Futbol bycie przeciętniakiem potrafi wynagrodzić.
Pomyślcie jaka to będzie ulga, gdy polski zespół wreszcie – przecież kiedyś musi! – wejdzie do Ligi Mistrzów. Pomyślcie jakim świętem będzie, gdy reprezentacja Polski wyjdzie z grupy na ważnym turnieju. Gdy te pokoleniowe traumy zostaną pokonane, jakże to będzie doświadczenie pyszne. Organizowałbym parady w miastach, dał dzień wolny od pracy, średnią hawajską dla każdego. Suarrealistyczne wręcz, że oto losowanie grup Champions League, a rywali oczekuje mistrz znad Wisły, że to oto faza pucharowa, a Biało-Czerwoni w stawce – nareszcie, po latach frustracji i wpierdoli, nareszcie. To są dla ogromnej liczby polskich kibiców nietknięte, nieznane terytoria, z którymi samo obcowanie będzie czymś wyjątkowym.
I teraz nie dający się zbić fakt: dla Hiszpanów czy Niemców nie ma gruntów nietkniętych, powyższe doświadczenie – przecież sami czujecie, jak satysfakcjonujące i przyjemne – jest dla nich zamknięte. Nie dowiedzą się jaką radochę daje pokonanie zdecydowanie faworyzowanego, bo zawsze sami są faworyzowani, nie dowiedzą się jaką dumę sprawia dołączenie do towarzystwa o półkę lepszego niż wcześniej, bo już nie ma lepszych od nich.
Zwycięstwo, choć podnosi się na koniec ten sam puchar, nigdy nie smakuje identycznie. Przywilejem słabego jest to, że może wygrać o wiele efektowniej, o wiele donośniej. Grecy mieli znacznie większe powody do dumy po Euro 2004 niż wielu innych mistrzów Europy, bo startowali z pułapu absolutnego outsidera, może tylko przed Łotwą. Dla największych, tych, którym tak zazdrościmy każdego dnia, ten triumf nigdy nie będzie miał tak samo mocnego wymiaru, bo nosi on pewne znamiona obowiązku. Kliczko gdy po raz setny broni mistrzowskiego pasa nie raduje się tym tak, jak wtedy gdy bronił go po raz pierwszy, większym wyczynem byłoby też, gdyby polscy koszykarze raz ograli Amerykanów, niż gdyby Amerykanie sto lat wygrywali w kosza wszystko i wszędzie.
Mały może wzlecieć wyżej, niż ten renomowany. To jego, nasz, przywilej. Futbol jest dość szczodry (cynicy niech czytają “przypadkowy”), by czasem na to pozwolić i wtedy, choć bijemy kogoś na drugorzędnej arenie w drugorzędnym turnieju, to może mieć to smak równie dobry co dla giganta korona. Jakoś te radości się może nie wyrównują, ale do wyrównywania dążą, można powiedzieć: każdemu futbolowi bogowie nie ochłap, a stek, rzucą, choć pod różną postacią.
Leszek Milewski