Pamiętacie Blackpool? Pamiętacie jak jeszcze niedawno “Mandarynki” czarowały Premier League, a Charlie Adam i jego kumple grając radosny futbol potrafili ustawić do pionu faworytów? Ja pamiętam. Był taki mecz, w którym Holloway przy korzystnym wyniku z jakąś potęgą, zamiast bronić rezultatu, jeszcze wpuszczał trzeciego napastnika. Mówiono o nich: szaleńcy! Szaleńcy, których liga potrzebuje, jest z nimi barwniejsza. Skończyło się może i spadkiem, ale wrażenie zostawili po sobie świetne. Poza tym nawet rok w Premier League to poważny zastrzyk finansowy dla budżetu, dostatecznie duży, by klub i tak wykonał jakościowy skok. Ten scenariusz mógł się ziścić, gdyby nie gangrena tocząca klub, gangrena, przez którą Blackpool grzęźnie w agonii.
“The Tangerines” chorują na swoich właścicieli, klan Oystonów. Ci wyciskają z Mandarynek ostatnie soki, ale za chwilę nie będzie już czego wyciskać, bo Blackpool właśnie z hukiem spieprzyło się z Championship, a zaraz może całkiem runąć w otchłań.
Blackpool to kurort, ale który lata swojej chwały ma dawno za sobą. W swoich złotych dniach uważany za tak rozrywkowy, że zarobił nawet przydomek… miasto grzechu
***
Czujemy się jakbyśmy wylądowali na księżycu bez kombinezonu, a nawet bez rakiety.
Brett Ormerod po awansie Blackpool do Premier League.
***
22 maja 2010 rok, Wembley. Finał Play-Off w Championship, czyli – jak się potocznie mówi – mecz o sto milionów. Osiemdziesiąt dwa tysiące widzów na trybunach, doskonała pogoda. Nie tak doskonała jednak jak sam mecz, w którego pierwszej połowie padło pięć bramek – Cardiff dwukrotnie wychodziło na prowadzenie, ale “The Tangerines” potrafili odrobić straty, a w doliczonym czasie Ormerod pognębił Walijczyków golem do szatni. Jak się okazało, był to gol, który przesądził o wszystkim. Blackpool, mimo iż do końca drżało choćby i o wejście do play-offów, mimo że było skazywane było na pożarcie, mimo że miało jeden z najniższych budżetów w lidze, mimo że w finale wystawiało między innymi gościa sprowadzonego z Mansfield za pięć tysięcy funtów, wjechało z fanfarami do Premier League. Tegoroczny sukces Bournemouth przy tym to pikuś – ekipa Boruca ma diablo bogatego właściciela, zdolnego wyłożyć dużą kasę na stół, podczas gdy Charlie Adam musiał podać Karla Oystona do sądu by otrzymać premię za awans.
Ale wtedy, tamtego zwycięskiego dnia, w Blackpool nikt nie myślał o kłopotach. Włodarze, piłkarze, trenerzy, kibice – wszyscy zjednoczyli się w euforii. Na fetę przyszło osiemdziesiąt tysięcy ludzi, a trener Ian Holloway mówił, że ten triumf zmieni nie tylko drużynę, nie tylko klub, ale całe miasto. Uderzano naprawdę w mocne tony, a świętowano tak, jakby każdy tu właśnie wygrał los na loterii.
Do najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii klub wracał po 39 latach przerwy
Nie jest jednak wcale tak, że problemy zaczęły się dziś, a parę lat temu stadion z Bloomfield Road był krainą mlekiem i miodem płynącą. Nie – nawet ten sezon chwały i tłuczenia się z najlepszymi, był usłany cierniami. Kłopotami, z jakimi na poziomie Premier League nie mierzy się nikt, jakie nie mają prawa się przydarzać tutejszym ekipom, finansowo ustawionym przez rekordowe kontrakty telewizyjne.
Nie zdążono przygotować stadionu na czas, przez co pierwszy mecz z Wigan trzeba było zagrać na wyjeździe. W pewnym momencie zepsuł się bojler, ale zanim go naprawiono piłkarze mieli zimną wodę pod prysznicami czas meczów z Liverpoolem i Man Utd. FA wystosowała do Blackpool oficjalne pismo z zapytaniem – wybaczcie, ale to ubarwienie ma sens – jak to kurwa możliwe, że murawa na Bloomfield jest gorsza niż na niejednym szóstoligowym kartoflisku. Holloway nie dostał zawodników, jakich oczekiwał, Oystonowie oferowali bowiem tak śmieszne kontrakty, że piłkarze z niższych lig odmawiali przejścia do Blackpool. Pierwszych wzmocnień ostatecznie dokonano na trzy dni przed startem rozgrywek, czyli o wiele za późno, by dało się tych graczy sensownie wmontować w zespół.
Ale to wszystko nic przy najjaskrawszym przykładzie patologii, jaka trawi ten klub. Jeśli stoicie, usiądźcie, jeśli musicie stać, przynajmniej się czegoś złapcie. Otóż Karl Oyston po awansie dał sobie podwyżkę, dzięki której zaczął zarabiać jedenaście milionów funtów rocznie. Z miejsca stał się najlepiej opłacanym prezesem na kontynencie, ba, najlepiej opłacanym w historii futbolu. Tłumaczył się w sposób zupełnie absurdalny, ciężko pojąć tok myślenia tego człowieka: – Gdybym wypłacił jedenaście milionów funtów na kontrakty piłkarzy, to nikt by nic nie mówił, a przecież te pieniądze wydane byłyby na drogie samochody czy co tam gracze kupują.
Jakby tego było mało, pieniądze rwącą rzeką wypływały z klubowego budżetu na prywatne konta Oystonów; poza pensją dla Karla, 24 miliony funtów zostały wyprowadzone poprzez pożyczki do różnych firm powiązanych z Oystonami. Te informacje zdradził Valeri Belokon, Łotysz, właściciel 20% akcji Blackpool, dzięki którego inwestycjom w swoim czasie pozyskano wielu z tych, którzy wywalczyli awans (wśród nich Charlie Adam). Prywatny folwark, kura znosząca złote jajka, z której trzeba wycisnąć ile się da nim zdechnie.
Los, na swój sposób, pięknie zadrwił z Oystonów. Ich poczynania wyglądały tak, jakby od początku nie wierzyli, że Mandarynki są w stanie cokolwiek w Premier League ugrać. Zrobili skok na kasę, nie chcąc jej trwonić na wzmocnienia mogące pomóc w batalii o utrzymanie, bo nie wierzyli, że jest ono możliwe. A przecież tak niewiele brakło, by ów sen się ziścił, a to przy tak amatorskich warunkach i okrojonej kadrze. Gdyby choć trochę sypnęli groszem, Holloway mógł Blackpool utrzymać, a przy tym i utrzymać Oystonów przy finansowym korycie na kolejny rok. Ale cóż, można powiedzieć, że fundamentem ich filozofii prowadzenia klubu jest rażąca odraza do jakichkolwiek inwestycji, więc pozostali konsekwentni.
***
Powinniśmy zbudować coś trwałego na naszym awansie do Premier League, ale nic takiego nie nastąpiło. Ten klub spędził trzydzieści lat w niższych ligach i właśnie tam wraca. Jeśli wybierzesz się na nasze boiska treningowe, zobaczysz że są na poziomie najgorszych z najgorszych biorąc pod uwagę wszystkie zawodowe ligi Anglii. Nawet boisko wygląda jakby wypasano na nim krowy.
Tim Fielding z Blackpool Supporters Trust, stowarzyszenia kibicowskiego.
***
Pierdolony żart. Przychodzę na trening, a tu sześć osób, zajęcia prowadzi fizjoterapeuta.
Michael Chopra, wrzesień 2014.
***
Zero gry piłką na treningu, tylko biegamy po plaży bo boisko jest zamarznięte od dwóch tygodni. Po treningu żadnego jedzenia, w szatniach przecieka dach, sami musimy kupować ciężarki na siłownię.
Alex Baptiste, styczeń 2014.
***
W czasach Premier League organizacja była daleka od ideału, kasa znikała z kont, ale przynajmniej kibice mieli czym żyć – były gole, atmosfera, wielkie ekipy zajeżdżały na stadion. Teraz nie ma już czym mydlić oczu, teraz nie ma już gdzie odwrócić wzrok od kłopotów. Na Bloomfield Road z każdej szafy wypadają trupy.
Ten sezon to ewenement. Jedna wielka katastrofa epickich rozmiarów, o której można by nakręcić film, napisać książkę, bo choć jest to historia bezbrzeżnie godna pożałowania, to jednocześnie aż kipi od tak nieprawdopodobnych w futbolu na poważnym poziomie (Championship przecież!) akcentów, że nie moglibyśmy się od teoretycznego seansu bądź lektury oderwać.
Można ułożyć całą litanię kataklizmów. Na miniaturowy prolog nadadzą się słowa Karla Oystona, który prosił, by oceniać go na koniec sezonu, a nie przed jego początkiem. Musiał stosować takie wybiegi, bo rankiem w dniu pierwszego ligowego meczu Jose Riga miał dziewięciu zawodników do dyspozycji. Dodajmy, że w przeciągu całego sezonu przewinęły się przez szatnię całe tabuny zawodników – klasyczne pospolite ruszenie, pięćdziesięciu sześciu graczy pod bronią.
Symboliczne 1:6 z Bournemouth. Gdzie byli ci drudzy pięć lat temu a gdzie są dziś?
Jose Riga, który podjął się misji niemożliwej, odszedł przez Oystona, bowiem ten “romansował” za jego plecami z menadżerem Burton, Lukiem Rowettem, a który poszedł ze wszystkim do prasy. I tak został potraktowany lepiej niż w swoim czasie belgijski asystent, który został – wybaczcie kolokwialność – wydymany, dwa miesiące zasuwał za darmo, za obietnicę podpisania kontraktu “już zaraz, jutro”. Na rozgrzanym do czerwoności stołku pojawił się Lee Clark, wielki kibic Blackpool, który tylko z tego powodu zgodził się wsiąść do zmierzającej w otchłań kolejki. O swoim pobycie na Bloomfield nie mówi inaczej, niż jako o koszmarze, z detalami opisuje też toksyczno-depresyjną atmosferę panującą w klubie.
Niektórzy piłkarze mieli – uwaga, cytat – błagać prezesa, by pozwolił im odejść. Zawodników łapały skurcze już w przerwie meczu, bo nie przepracowali okresu przygotowawczego. Bazy treningowej nienawidzili, murawy tam bali się, bo niezmiernie łatwo na tym kartoflisku o kontuzję. Pod koniec sezonu golkiper wyszedł w koszulce z autografem, bo nie było czystego kompletu. Tonący okręt opuścił “kitman”, czyli człowiek odpowiedzialny za przygotowywanie strojów, a gracze sami musieli prać sobie meczowe spodenki.Drużyna oczywiście zleciała z hukiem, notując rekordowo niską zdobycz punktową odkąd w Championship rywalizują dwadzieścia cztery ekipy.
Po ostatnim meczu, starciu z Huddersfield, kibice wtargnęli na murawę – pitch invasion jakich wiele, ale te zwykle fani serwują sobie przy okazji sukcesów, tutaj w formie protestu. Jak zareagował Karl Oyston? Śmiał się z zajścia w loży vipów. Sugerował, że zrobi sobie selfie na tle protestujących.
To był tylko kolejny akcent trwającej od lat wojny na linii kibice – Oystonowie. W kwietniu 2014 podczas meczu poleciały z trybun na murawę setki piłek tenisowych i mandarynek. Oystonowi podrzucili do gabinetu fajerwerki. Do tego oczywiście przyśpiewki “Oyston out”, zorganizowane akcje na mieście. Karl zawsze reagował w ten sam sposób – miał to gdzieś. Na tle prowokacyjnego plakatu “Oyston’s Cash Cow” wystawionego przed Bloomfield zrobił sobie zdjęcie z szerokim uśmiechem. Jeździ autem z rejestracją “OY51 OUT”, by pokazać, że wszystkie głosy nawołujące do jego ustąpienia nic nie znaczą, nic nie mogą. Gdy fani chcieli zorganizować się pod statua Stanleya Mortensena, klubowej legendy, symbolu najlepszych czasów Blackpool, pomnik został usunięty, a odnalazł się w należącej do Karla szopie.
Pusty cokół Mortensena. Za jego czasów Blackpool miało nawet po kilku reprezentantów w pierwszej jedenastce Anglii
Ludzi krytykujących go podawał do sądu. 67-letni wieloletni kibic Mandarynek musiał zapłacić dwadzieścia tysięcy funtów za obraźliwe komentarze w sieci – w ich monitorowaniu i karaniu szefowie Blackpool są wyjątkowo skuteczni, cenzura rodem z Korei Północnej. Kibice zrobili wtedy zrzutkę, w trzy dni suma została zebrana, ale innym razem po pozwie poleciały głowy w stowarzyszeniu Blackpool Supporters Trust. Oyston sam też nadział się i po wyzwiskach smsowych w kierunku kibica – padły wyszukane inwektywy “debilu”, “emocjonalna kaleko” – musiał sięgnąć głębiej do kieszeni.
Dla niego to jednak grosze, których utraty w żaden sposób nie odczuje. Zabetonował się w gabinecie tak, że nawet niektórzy wiekowi działacze PZPN mogliby mu tej umiejętności pozazdrościć.
Uśmiechnięty Oyston. Pieniądze, które klub otrzymywał po spadku z Premier League, też duże, oczywiście również lądowały wszędzie tylko nie na kontach Blackpool
***
Miałem możliwość przejęcia kontroli nad Man Utd, ale nie chciałem opuścić Blackpool, a Football League nie pozwalała mi na posiadanie wpływów w obu klubach.
Owen Oyston, nestor rodu w 1996.
***
Kim są Oystonowie? Klan magnatów różnych branż – medialnej, nieruchomości, transportowej, telefonicznej. Klasyfikowani w pierwszym tysiącu najbogatszych Brytyjczyków. Fortunę zarobił niemal samodzielnie Owen Oyston, dziś osiemdziesięciodwuletni, mający w swoim życiorysie bardzo mroczne karty – pod koniec lat dziewięćdziesiątych skazany za gwałt na szesnastolatce. W więzieniu spędził trzy i pół roku. Po tamtej aferze na stanowisku klubowego prezesa (który zajmował od 1988) zastąpił go syn, Karl. Wielu uważa, że oczywiście, biznesmen z Owena więcej niż sprawny, od zera przecież zbudował swój wielomilionowy kapitał, ale po drodze wielokrotnie przekraczał granice prawa. Człowiek, jak i cała reszta rodziny, skompromitowany. Gdy pewnego razu pojawił się na zbiórce pieniędzy dla jednej z rządowych organizacji, jej rzecznik wydał od razu oświadczenie, że żadne datki od Owena Oystona nie zostaną przyjęte.
Mogłoby się wydawać, że tak bogata rodzina mogłaby sobie pozwolić na inne podejście do Blackpool. Mają na czym zarabiać, więc nie muszą ciągnąć ostatniego grosza z Bloomfield Road. Jedni podejrzewają, że biznesy nie idą ostatnio tak dobrze, jak kiedyś, zarazem jednak trudno przypuszczać, by taką fortunę mogli roztrwonić nawet jeśli faktycznie gorzej im idzie karta.
Prawda wydaje się więc inna. Traktują Blackpool jak każdy inny ze swoich biznesów, tak jakby to była – dajmy na to – fabryka długopisów, czyli priorytetem zawsze jest to, by zarabiała na siebie. Sukces nie jest mierzony na boisku, ale tym ile zdołał zarobić dla właścicieli. Czytając historię Blackpool w ten sposób, można zaryzykować stwierdzenie, że to skrajny przykład korpofutbolu. Kluby na całym świecie coraz bardziej zaczynają przypominać korporacje, zwykłe przedsiębiorstwa, a wyłącznie operujące w dość niezwykłych realiach, i choć dla wielu to jest najlepsza droga do rozwoju, to musi mieć ona też drugą stronę medalu. Tę mroczniejszą, gdy po prostu przeszarżowano.
Bo ostatnie lata Blackpool, choć tak tragiczne w ujęciu kibicowskim i piłkarskim, w arkuszu Excela wyglądają znakomicie. Zyski, zyski, rokrocznie zyski. Podczas gdy szatnia przecieka, a na murawie junior łamie nogę, w gabinecie prezesa ktoś przegląda najnowszą ofertę Porsche.
Leszek Milewski