Życie kibica Liverpoolu nigdy nie było łatwe, ale teraz staje się ono prawdziwą katorgą. Każdemu fanowi The Reds przybyło ostatnio siwych włosów, bo jakże może być inaczej. Same wyniki to jedno, ale styl, w jakim ponoszą kolejne klęski podopieczni Juergena Kloppa, woła o pomstę do nieba. Wtorkowy mecz z Realem Madryt pokazał, jak szybko w futbolu leci czas. Jak szybko można się stoczyć z samego szczytu, na samo dno.
Porażka 2:5 w starciu z Królewskimi przejdzie do historii i stanie się symbolem z wielu względów. Sam fakt, że Liverpool przegrał, nikogo nie dziwi, bo patrząc na dyspozycję The Reds w tym sezonie, można to było przewidzieć. Gorzej jest już, kiedy spojrzymy na rozmiary tej porażki, szczególnie że mecz był rozgrywany na Anfield, a nie na Santiago Bernabeu. Chyba można już sobie dzisiaj powiedzieć, że we wtorkowy wieczór ostatecznie upadł mit tego stadionu, który narodził się w ostatnich latach. Do tej pory wyrastał on na twierdzę nie do zdobycia. Od jakiegoś czasu jest to już nieaktualne, ale aż takiego upokorzenia to dawno tutaj nie widziano.
Liverpool znów oszukał kibiców
Sam rozmiar porażki też może nie jest specjalnie zaskakujący, bo pewnie, gdyby mecz zakończył się wynikiem 0:3, nie wybuchłaby aż taka afera. Jednak nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby Liverpool stracił aż pięć bramek w spotkaniu Ligi Mistrzów. Strata tylu goli na własnym stadionie i to w dodatku przy prowadzeniu 2:0 jest na tym poziomie nie do pomyślenia. Szczególnie że, z całym szacunkiem dla Realu Madryt, tam też mają swoje problemy i obecny sezon nie jest idealny. Trudno powiedzieć, że Królewscy są jak walec i w ten sposób tłumaczyć tę klęskę.
Kibice Liverpoolu znów dali się oszukać, bo nie po raz pierwszy w tym sezonie zaczynało się już wydawać, że drużyna Kloppa wraca na odpowiednie tory. Na ten moment nie ma o tym mowy. Pojedyncze przebłyski już widzieliśmy, ale za każdym razem przychodziła bolesna weryfikacja. Tak było po efektownej wygranej z Bournemouth 9:0, kiedy to niedługo później The Reds skompromitowali się w wyjazdowym starciu z Napoli. Tak było po triumfie nad Manchesterem City i rozbiciu Rangersów 7:1, bo przecież zaraz potem przyszła porażka z ostatnim w tabeli Nottingham Forest.
I tak też było tym razem, podopieczni Kloppa po raz kolejny nas oszukali. Dwa pewne zwycięstwa w bardzo trudnych starciach z Evertonem i Newcastle, w których Liverpool wyglądał naprawdę imponująco, jak na swoje obecne standardy i zaraz po tym dostajemy to, co widzieliśmy we wtorkowy wieczór.
Aż nie chce się w kółko powtarzać tego samego, ale nie ma innego wyjścia. Linia pomocy i linia obrony włącznie z bramkarzem nie nadaje się obecnie do niczego.
Modrić kontra Bajcetić
Alisson jak to Alisson, przeplata znakomite występy z tymi kabaretowymi i we wtorek mieliśmy doskonały przykład tego drugiego. Brazylijczyk dopiero co był wymieniany w ścisłym gronie najlepszych bramkarzy na świecie, a dziś pewnie miałby problem, żeby załapać się do top 5 takiego zestawienia. A może i top 10…
Trent Alexander-Arnold, to materiał na bohatera jakiegoś ciężkiego dramatu. Do przodu kiepsko, do tyłu jeszcze gorzej. Jeszcze do niedawna nadrabiał swoje braki w defensywie całą masą asyst i akcji ofensywnych, ale obecnie nie ma nawet tego. Jak do tej pory zaliczył zaledwie 3 decydujące zagrania… Dla porównania w zeszłym sezonie miał ich 19.
Niemal dokładnie to samo można powiedzieć o Andrew Robertsonie, który miał w pewnym momencie sezonu taki dołek, że Klopp musiał go zastępować Kostasem Tsimikasem…
O środku obrony nie ma nawet co wspominać, bo każdy widział, co wyczyniał van Dijk do spółki z Gomezem. Zjazd tego pierwszego jest tak ogromny, że trudno go sobie jakoś logicznie wytłumaczyć. O ile o jego angielskim partnerze można powiedzieć, że ośmiesza się regularnie, to Holender jeszcze niedawno zajmował drugie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki. Dziś jest wrakiem piłkarza. Wrakiem środkowego obrońcy.
Linia pomocy to chyba w tym momencie największy problem Liverpoolu, ale znów trzeba sobie powiedzieć szczerze, że nie jest to żadna prawda objawiona, bo wiadomo to od dawna. Wie o tym Juergen Klopp, wiedzą pewnie władze klubu, ale z jakiegoś powodu nic z tym nie robią. Kiedy spojrzymy sobie na linie pomocy obu zespołów, które we wtorek wyszły na murawę na Anfield, można złapać się za głowę. Naprzeciwko Modricia, Camavingi i Valverde stanęli Fabinho, Henderson i… Bajcetić.
Oczywiście ten ostatni jest ostatnio w znakomitej formie i widać, że będzie to niedługo zawodnik wagi ciężkiej, ale to melodia przyszłości. Nie da się na 18-latku oprzeć całej linii środkowej i to w starciu z Realem Madryt w 1/8 finału Ligi Mistrzów, czyli rozgrywek, które są skrojone pod Królewskich. A tak trzeba na to patrzeć, bo powiedzieć, że Fabinho i Henderson są pod formą, to jakby nie powiedzieć nic. Czas tych zawodników minął i raczej nie da się już ich przywrócić do życia na najwyższym poziomie.
Weźmy też pod uwagę, że na ten moment Klopp nie miał innego wyjścia, gdyż to i tak jest najmocniejsza trójka pomocników, jaką ma w zanadrzu. Jej konkurentami są tacy zawodnicy jak Elliott, Keita, Milner czy Oxlade-Chamberlain. Cała trójka miałaby pewnie problem, żeby wskoczyć do pierwszego składu Fulham albo Brentford, więc jak miałaby pomóc w Lidze Mistrzów? Thiago w tym gronie nie ma co wymieniać, bo Hiszpan tradycyjnie nie jest dostępny z powodu urazu. Jest jeszcze… Arthur Melo, ale nad nim również należy spuścić zasłonę milczenia. Jego wypożyczenie stanie się z pewnością jednym z symboli upadku Liverpoolu.
Kto za to wszystko odpowiada?
Doszukując się jakichkolwiek plusów w drużynie The Reds można jedynie spojrzeć na ofensywę, choć i tam nie jest idealnie. Cieszyć może zwyżkowa forma Salaha i Nuneza, ale co z tego, skoro cała reszta kuleje. Ta dwójka z Realem wykonała swoje zadanie perfekcyjnie i nie zdało się to na nic. Nie należy też zapominać o Gakpo, który w końcu się przełamał, ale do szczytu formy wciąż mu daleko.
Liverpool znalazł się na dnie i powinno to być przestrogą dla wszystkich innych drużyn. The Reds dopiero co grali w finale Ligi Mistrzów, do ostatniej kolejki walczyli o mistrzostwo Anglii i triumfowali w Pucharze Anglii oraz Pucharze Ligi. Dziś w zasadzie nie liczą się już w walce o zwycięstwo w żadnych z tych rozgrywek, a mamy dopiero luty…
Najtrudniejsze pytanie, jakie można sobie zadać, to nie to, dlaczego tak się stało, a to, kto jest za to odpowiedzialny. Być może jest to Juergen Klopp, który powoli zaczyna chyba tracić swoją magię i miejmy nadzieję, że w końcu sam zda sobie z tego sprawę. Nie da się oczekiwać lepszych wyników, grając tymi samymi ludźmi i powtarzając w kółko, że nie potrzeba robić żadnych zmian, jednocześnie sprowadzając kolejnych zawodników do ofensywy.
Dziś sytuacja w Liverpoolu jest taka, że trener ma w składzie świetnych napastników – Salaha, Nuneza, Gakpo, Jotę, Diaza czy Firmino, ale w obronie musi grać Joe Gomezem, a w pomocy Hendersonem czy Bajceticiem. We wtorkowym meczu, przy stanie 2:5 Klopp wpuścił na boisko… 37-letniego Jamesa Milnera i Joela Matipa. Było to swoiste wywieszenie białej flagi.
Nadchodzą chude lata…
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu obecna sytuacja kadrowa jest rzeczywiście winą Kloppa, który przekonany o swojej wielkości myślał, że będzie dalej tworzył coś z niczego, a w jakim jest to faktycznie wina zarządu i braku środków. Niemiec powtarzał już wielokrotnie, że nie będzie ściągał nikogo na siłę, a na niektórych zawodników klubu po prostu nie stać. Pytanie tylko, czy na pewno Liverpoolowi może pomóc tylko wart ponad 100 milionów euro Bellingham? Wydaje się, że lepszych od Hendersona czy Fabinho pomocników można znaleźć na rynku znacznie taniej. I to nie takich jak Arthur Melo.
Przy całym tym dramacie i marazmie dochodzi jeszcze kwestia przyszłości klubu, który został niedawno wystawiony na sprzedaż. Nie wpłynęły jednak oferty w okolicy 4 miliardów funtów, za które był gotowy sprzedać klub John W. Henry, więc Amerykanin wycofał się z tego pomysłu i w tym tygodniu powiedział, że zostaje na czele Liverpoolu. To musi budzić sporo obaw, szczególnie w obecnej sytuacji. Drużyna potrzebuje gruntownej przebudowy, a żeby ją przeprowadzić, trzeba będzie wyłożyć zapewne grubo ponad 200 milionów funtów.
Czy Fenway Sports Group jest gotowe na taki wydatek? Można mieć co do tego sporo wątpliwości, skoro dopiero co chcieli spieniężyć klub. Nad Anfield zbierają się czarne chmury i wydaje się, że fanów The Reds znów czekają chude lata. Klopp w końcu odejdzie, bo cudotwórcą już był. Teraz jest tylko człowiekiem. Drugiego takiego cudotwórcę trudno będzie znaleźć, więc trzeba będzie sobie radzić w bardziej przyziemny sposób. A na efekty takich działań niestety trzeba trochę poczekać.
Czytaj więcej o Premier League:
- Bednarek symbolem katastrofy. Dlaczego spadek Świętych jest już przesądzony?
- Rudzki: Pep Guardiola – lojalność czy brak wyobraźni?
- Manchester City kontra Premier League. Mecz, który może odmienić angielski futbol
Fot. Newspix