Odbicia trudów gry w Europie na rywalizacji w lidze szuka się zwykle w krótkim terminie. Rotacjach, kontuzjach, zmęczeniu po ostatniej podróży, na czym rywal może skorzystać w najbliższy weekend. W rzeczywistości jednak efekt pucharowych czwartków widać dopiero w skali nie kilku dni, lecz miesięcy.

Jeszcze kilka lat temu, gdy polski klub wchodził do fazy grupowej europejskich pucharów raz na kilka sezonów, temat gry co trzy dni nie miał większego znaczenia dla układu tabeli Ekstraklasy. O szerokich kadrach, rotacjach w składzie, logistyce i zmęczeniu mentalnym, z jakimi wiąże się gra w pucharach, rozmawiano głównie w kontekście silniejszych lig zagranicznych, ewentualnie pojedynczych polskich klubów, które musiały z tym się mierzyć. Wraz z pojawieniem się Ligi Konferencji także w Ekstraklasie stał się to powszechny temat. A jednoczesna gra w niej czterech polskich klubów, połączona z coraz lepszymi perspektywami rankingowymi sprawia, że należy się przyzwyczajać, iż rozgrywki UEFA będą w coraz większym stopniu wpływać na to, co w weekendy dzieje się na polskich boiskach.
Na razie zazwyczaj przybiera to formę analizowania wpływu na konkretne spotkanie. Gdy przeciwnik ma świeżo za sobą spotkanie w Europie, teoretycznie w weekend powinno być łatwiej go ograć. Bo zmęczenie meczem i długą podróżą, zaburzony sen, zmiany w składzie. Zwykle narracja prowadzona jest zresztą z perspektywy pucharowicza i jego problemów, a niekoniecznie przeciwnika, który może na tym skorzystać.
Korona i podmęczeni
Tymczasem w Niemczech, gdzie w pucharach uczestniczy siedem zespołów, czyli blisko połowa ligi, zaczęto ostatnio zwracać uwagę, że w skali sezonu może mieć znaczenie, kto najczęściej będzie miał szczęście wpadać na rywala zmęczonego pucharami. O ile w przypadku Bayernu Monachium, przyzwyczajonego do grania w Europie od wielu lat i dominującego nad resztą ligi, może nie mieć większego znaczenia, z kim akurat gra w kraju po spotkaniu w Lidze Mistrzów, o tyle już na taki Eintracht Frankfurt można trafić w zupełnie różnych obliczach. Przekonał się o tym we wrześniu Union Berlin, który sensacyjnie wygrał we Frankfurcie trzy dni po tym, jak Eintracht zmiażdżył w Lidze Mistrzów Galatasaray 5:1. Tydzień po przegranej z berlińczykami rozniósł natomiast w lidze Borussię Moenchengladbach. Union miał szczęście do terminarza, Borussia pecha.
W Polsce też są naturalnie drużyny, które zupełnie przypadkowo częściej niż inne będą tej jesieni trafiać na zmęczonych rywali. Korona Kielce grała w takich okolicznościach już z Lechem, Legią i Jagiellonią, a wkrótce przydarzy się jej to także z Rakowem. Piasta natomiast, przez to, że akurat mecze z nim przełożyły w lecie Lech i Legia, spotka to w tej rundzie tylko raz. Teoretycznie można mówić o pewnej niezamierzonej niesprawiedliwości. Gliwiczanom mecze z Jagiellonią i Rakowem wypadły akurat po przerwach na kadrę, a z Lechem prawdopodobnie zagrają już po zimowych przygotowaniach. Z pucharowiczami, czyli teoretycznie najsilniejszymi drużynami w lidze, nigdy nie jest łatwo zdobyć punkty. Ale jeśli już o nich myśleć, to najlepiej w momentach ich największego zmęczenia i rozkojarzenia. Piast na to liczyć nie może.

Michał Chrapek (Piast Gliwice) w pojedynku z Dawidem Drachalem z Jagiellonii Białystok podczas niedawnego meczu tych drużyn (1:1).
Efekt statystycznie neutralny
Analiza pięciu poprzednich sezonów, czyli przeszło stu meczów następujących w Ekstraklasie bezpośrednio po pucharach, mówi jednak, że byłoby to szukaniem tanich wymówek. Przeceniany jest bowiem efekt krótkoterminowego zmęczenia drużyn grających w Europie. Podczas gdy średnia punktowa uczestników europucharów wyniosła w ostatnich pięciu sezonach 1,59 na mecz, w spotkaniach rozgrywanych tuż po rywalizacjach w Europie wyniosła 1,64, czyli nawet minimalnie więcej niż w całym sezonie. W skali pięciu lat można ten efekt uznać za statystycznie neutralny. Pucharowicze tuż po meczach w Europie ani nie spisują się wyraźnie lepiej, ani gorzej, niż w pozostałych spotkaniach.
Może to oczywiście kłócić się z intuicją kibiców, czy osób pracujących w klubach. Każdy z pucharowiczów z ostatnich lat łatwo wskazałby przecież z pamięci jeden czy drugi mecz przegrany głównie dlatego, że zdarzył się w złym momencie. Dla Jagiellonii z poprzedniego sezonu byłaby to wyjazdowa rywalizacja z GKS-em Katowice, która przypadła na środek kanapki ze spotkań z Ajaksem Amsterdam. Ówcześni mistrzowie Polski na stadionie beniaminka sprawiali wrażenie ospałych, nieobecnych, słaniających się na nogach, a gospodarze bezlitośnie to wykorzystali.
Marek Papszun jeszcze lata później wspominał przegrany 0:3 wyjazd do Białegostoku, który nastąpił w debiutanckim sezonie Rakowa w Europie. Kibice Lecha pamiętają natomiast, jak walczący o utrzymanie Śląsk Wrocław zdobył sześć punktów na drużynie Johna Van Den Broma, świetnie spisującej się wtedy w Lidze Konferencji. Kibice Legii przywołają zaś niedawne przekombinowanie trenera Edwarda Iordanescu z rotacjami w składzie, które sprawiły, że zarówno mecz z Samsunsporem w Europie, jak i z Górnikiem Zabrze w lidze zostały przegrane.
Heurystyka dostępności
Takie przykłady można mnożyć. Tyle że udowadniałyby one błędną tezę. To tzw. heurystyka dostępności, jeden z najpowszechniejszych ludzkich błędów poznawczych, który noblista Daniel Kahnemann analizował w książce „Pułapki myślenia”.
Z łatwością przychodzi każdemu fanowi polskiej piłki znalezienie w głowie przykładów wydarzeń szokujących, sensacyjnych, o których rozmawiało się jeszcze przez długie tygodnie, a takimi są zwykle porażki pucharowiczów z zespołami z dołu tabeli. Znacznie trudniej znaleźć w głowie przykłady meczów, o których wszyscy zapominają jeszcze tego samego dnia. Wypracowanych, wyszarpanych zwycięstw zmęczonych faworytów, którzy takie spotkania odfajkowują i przechodzą dalej. Jak się okazuje, takie mecze zdarzają się jednak częściej.
Weźmy przykład rewelacyjnie spisującej się w tym sezonie Korony. Widząc jej zaskakująco wysokie czwarte miejsce i otrzymując informację, że najczęściej tej jesieni mierzy się ze zmęczonymi pucharowiczami, można by odnieść wrażenie, że jest tego beneficjentem. To jednak nieprawda. Z Jagiellonią przegrała ostatnio tuż po jej rywalizacji z Hamrun Spartans w Lidze Konferencji. Legii uległa między jej rywalizacjami z Banikiem Ostrawa o Ligę Europy, a jedynie z Lechem będącym krótko po powrocie z Belgradu zdołała wywalczyć wyjazdowy remis.

Dawid Błanik z Korony Kielce kontra Leo Bengtsson z Lecha Poznań.
Od powrotu do Ekstraklasy kielczanie aż dziewięciokrotnie grali ze zmęczonymi pucharowiczami. Nie wygrali żadnego z tych meczów, zremisowali ledwie dwa. W tym kontekście to, że zagrają z Rakowem tuż po jego wyjeździe na mecz ze Spartą Praga, wcale nie czyni z nich faworytów tej konfrontacji.
Dwa bieguny Widzewa i Wisły
W skali całej ligi jeszcze gorzej wypada pod tym względem Widzew, któremu akurat tej jesieni aż tak często nie zdarzają się mecze tuż po pucharach, ale w ostatnich trzech latach rozegrał takich dziesięć, co jest najwyższym wynikiem w lidze. Jego bilans z tych spotkań to ledwie dwa zdobyte punkty.
Tej jesieni miał dwie okazje, by go poprawić. Do Białegostoku pojechał w lipcu tuż po trudnym wyjeździe Jagiellonii do Nowego Pazaru. W dramatycznych okolicznościach przegrał jednak 2:3. Z Lechem przegrał natomiast tuż po jego wyjeździe do Genku. Na drugim biegunie w ostatnich latach jest Wisła Płock, która w ostatnich pięciu sezonach siedem razy grała ze zmęczonymi pucharowiczami i zdobyła na nich aż 16 punktów, o co w innych okolicznościach pewnie byłoby trudniej. W tym sezonie ma już w takim cyklu na rozkładzie Raków i Legię, a z Lechem zagra tuż po jego rywalizacji w Lozannie. Kiedy jednak przyszło jej zmierzyć się z wypoczętą Jagiellonią, nie dała rady.
Na wynik jednego meczu wpływa zbyt wiele zmiennych, by dało się na jego podstawie wyciągać wiążące wnioski. To nie znaczy jednak, że wszyscy się mylą albo przesadzają, a efekt pucharowych czwartków w rzeczywistości nie istnieje. Istnieje, ale nie tam, gdzie go się szuka. Daje o sobie znać, lecz nie w krótkim terminie, niekoniecznie w najbliższy weekend. Problem tkwi w nawarstwieniu spotkań, podróży, zmęczenia fizycznego i mentalnego. Można być pewnym, że ktoś kiedyś w skali rundy trafi na wyjątkowo słabo dysponowanego pucharowicza i będzie można to uznać za szczęście względem kogoś, kto grał z wypoczętym i będącym w pełni formy uczestnikiem europejskich rozgrywek. Ale nie sposób przewidzieć, kiedy to nastąpi i kto konkretnie na tym skorzysta.

Cracovia i Górnik Zabrze mogą być w tym sezonie największymi beneficjentami pucharowych bojów ligowych faworytów.
Gigantyczne spadki pucharowiczów
Niezaprzeczalny jest jednak negatywny wpływ uczestnictwa w pucharach na występy w lidze. Biorąc pod uwagę pięć ostatnich zakończonych sezonów, czyli bez obecnego, polskie kluby wchodziły do faz grupowych i ligowych siedmiokrotnie: trzy razy Legia (raz Liga Europy, dwa razy Liga Konferencji), dwa razy Lech (raz Liga Europy, raz Liga Konferencji) i po razie Raków oraz Jagiellonia.
Żaden z tych zespołów nie obronił w kolejnym sezonie ligowej pozycji sprzed roku. Każdy punktował w lidze słabiej niż sezon wcześniej. Stosunkowo najmniej widoczny syndrom pucharowicza był widoczny po zeszłorocznej Jagiellonii, która wprawdzie obsunęła się o dwie pozycje (z pierwszej na trzecią), ale zdobyła tylko dwa punkty mniej niż w sezonie mistrzowskim. Zwykle spadki są znacznie bardziej drastyczne. Średnio dla tych siedmiu drużyn wynoszą aż 0,41 na mecz, co ekstrapolowane na 34 kolejki daje aż czternaście punktów mniej w skali sezonu. To przepaść, która w zeszłym sezonie mistrza zepchnęłaby na piąte miejsce, pucharowicza do środka tabeli, a średniaka w okolice strefy spadkowej.
Nawet jeśli uznać, że aż tak gigantyczne spadki to w dużej mierze efekty katastrofalnych sezonów Lecha z Dariuszem Żurawiem i Legii z Czesławem Michniewiczem, które trudno uznać za normę, efekt wciąż pozostaje duży. To mniej o 0,29 punktów na mecz, czyli średnio dziesięć w skali sezonu. Nawet jeśli polskie drużyny faktycznie od tamtego czasu nauczyły się lepiej łączyć puchary z ligą, problem nie zniknął, tylko złagodniał. Dość powiedzieć, że w ostatnich latach nie wszystkim udawało się po długim sezonie pucharowym uzyskać do niej promocję także w kolejnym roku. Osiągnął to Lech Van Den Broma, Legia Kosty Runjaicia, a później Goncalo Feio i ostatnio Jagiellonia Adriana Siemieńca, ale już nie Raków Dawida Szwargi, czy wspomniane Legia i Lech z kryzysowych sezonów sprzed kilku lat.
Okno dla ambitnych
W świetle tych danych mniej zasadne jest więc dziś analizowanie terminarza na aktualny sezon i zastanawianie się, kto trafi na podmęczonego faworyta, a bardziej patrzenie długofalowo i oswajanie się z myślą, że z aktualnej czwórki pucharowiczów praktycznie każdego powinien czekać spadek w hierarchii ligowej.
Dla Lecha oznaczałoby to nieobronienie tytułu mistrzowskiego, dla Legii finisz poza miejscami pucharowymi, dla Jagiellonii wypadnięcie z podium, a dla Rakowa oddalenie się od walki o mistrzostwo. Średnio dziesięć punktów mniej w skali sezonu oznaczałoby prawdopodobnie przynajmniej dla części z nich roczną przerwę od europejskiego futbolu. To, że coś działo się w przeszłości, nie musi oczywiście oznaczać, że wydarzy się i tym razem. Efekt pucharowych czwartków nie wszystkich musi dotknąć w równej skali. Byłoby jednak sporą niespodzianką, gdyby obecny kwartet pucharowiczów zameldował się w komplecie w Europie także w przyszłym sezonie.
Na ich obecności w Europie skorzystają więc prawdopodobnie najbardziej nie ci, którzy grają z nimi w weekend po meczach pucharowych, ale ci czyhający na ich czołowe miejsca w tabeli, cicho marzący o mistrzostwie i pucharach, średniacy podnoszący głowy w stronę najlepszych miejsc. Biorąc pod uwagę stopień wyrównania polskiej ligi, nie byłoby bardzo zaskakujące, gdyby okazało się, że z rankingowych zdobyczy Lecha, Legii, Jagiellonii czy Rakowa będą w przyszłym sezonie korzystać zupełnie inni. Dobrych startów Górnika, Cracovii czy Korony tym bardziej nie wolno więc lekceważyć. Przez wzgląd na długotrwałe obciążenie pucharowiczów, widoczne także statystycznie, dla wszystkich, którzy mają odwagę marzyć, otwiera się właśnie okno możliwości.