Reklama

Trela: Niespodziewani goście. Wielkie skoki w rankingu UEFA

Michał Trela

01 października 2025, 19:14 • 8 min czytania 11 komentarzy

Status pięciu najsilniejszych lig w Europie wydaje się wyryty w skale. Za ich plecami też zwykle są mniej więcej ci sami. Zdarzają się jednak momenty, że do czołowej dziesiątki rankingu dobija się ktoś nieoczywisty. Polska ma szansę wrócić tam po półwiecznej przerwie. Kto jeszcze miał podobne incydenty rankingowej chwały?

Trela: Niespodziewani goście. Wielkie skoki w rankingu UEFA

Od czwartku, gdy cztery polskie drużyny wystartują w Lidze Konferencji, znowu się zacznie. Ranking UEFA wyrośnie na nowy polski sport narodowy. A mając bezprecedensową liczbę reprezentantów w najsłabszym z europejskich pucharów, Ekstraklasa faktycznie może liczyć, że wystrzeli w klasyfikacji w rejony, w jakich nie widziano jej od pół wieku. Walka o dziesiąte miejsce kontynentu, dające przy obecnych zasadach bezpośrednie uczestnictwo w Lidze Mistrzów, to najważniejsze wyzwanie rozwojowe polskiej ligi w najbliższych latach. Nie jesteśmy jednak pierwszymi, którzy zaliczają niespodziewany rankingowy wzlot. Kim byli i jak kończyli nasi poprzednicy? Komu udało się ustabilizować pozycję w szerokiej czołówce kontynentu, a dla kogo wzlot w okolice dziesiątego miejsca okazał się tylko incydentem?

Reklama

Każdy kibic zna pojęcie lig top 5, które funkcjonuje już odrobinę niezależnie od rzeczywistej sytuacji rankingowej. Nie zawsze ligi francuska, niemiecka, angielska, hiszpańska i włoska nadawały przecież ton europejskiej rywalizacji. Jako że mowa jednak równocześnie o dużych europejskich krajach, silnych i wpływowych gospodarkach, ligi top 5 są nimi w świadomości kibiców, nawet jeśli ranking UEFA mówi inaczej. Bo czy ktoś, oprócz rankingowych zapaleńców, dostrzegł właściwie, że między 2012 a 2017 rokiem, a więc całkiem niedawno, do grona lig top 5 powinna być wliczana portugalska, która zajmowała wyższe miejsce od francuskiej? Tak samo obecnie Ligue 1 musi oglądać się za siebie, by nie stracić piątej pozycji na rzecz Eredivisie. Ale nawet jeśliby straciła, niewiele to w mentalności fanów zmieni. Ligi top 5 wydają się zabetonowane.

19 lig w dziesiątce

Za ich plecami dzieje się jednak wiele, a przemiał wśród najlepszych lig z całej reszty Europy jest ogromny. Według wyliczeń na podstawie danych z portalu kassiesa.net, od 1960 roku, czyli pierwszego notowania rankingu 5-letniego europejskich pucharów, aż 19 lig miało choć przez rok status jednej z dziesięciu najsilniejszych na kontynencie. W tym niektóre, z dzisiejszej perspektywy, abstrakcyjne, jak walijska, węgierska czy bułgarska. Najciekawszy, bo w miarę współczesny, jest jednak chyba przypadek Rumunii, która podobną gorączkę rankingową, jak obecnie Polska, przeżywała pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. Tylko jeszcze bardziej.

W praktycznie każdym medialnym zestawieniu, przypominającym nietypowych uczestników faz grupowych Ligi Mistrzów, musi znaleźć się miejsce dla Unirei Urziceni, którą w 2009 roku wprowadził tam Dan Petrescu, krótko wcześniej zwolniony w kontrowersyjnych okolicznościach z Wisły Kraków. Rok wcześniej i rok później w elicie zagrał klub z Kluż-Napoki, a w kolejnym sezonie Otelul Gałacz. To nazwy, które kibicom z innych krajów mogą nie brzmieć odpowiednio ekskluzywnie, by rok w rok grać wśród najlepszych. Zwłaszcza mając w pamięci, że w tamtym okresie żaden polski klub nie mógł przebić się do fazy grupowej, mimo że ówczesną Wisłę wspomina się z rozrzewnieniem, pomstując na niesprzyjający jej ówczesny system kwalifikacji. Rumuni nie mieli tego problemu. Między 2007 a 2011 rokiem pięć lat z rzędu grali w Lidze Mistrzów, a miliony z UEFA spłynęły w tym czasie na cztery ich różne kluby.

Rumuńska wiosna

Wszystko w dużej mierze dzięki naprawdę niezwykłemu sezonowi 2005/2006 w Pucharze UEFA. Tamtej wiosny można było całkiem serio myśleć, że Rumuni i Bułgarzy wyrastają na nową siłę tej części kontynentu. Steaua Bukareszt eliminowała Heerenveen i Betis, Rapid równolegle wyrzucał z Pucharów Herthę Berlin i Hamburgera SV, a na dokładkę Lewski Sofia przebijał się do ćwierćfinału Pucharu UEFA przez Artmedię Petrżałka i Udinese. Polskie kluby wtedy już od czternastu lat nie mogły wygrać pucharowego dwumeczu na wiosnę, legendarna Wisła Henryka Kasperczaka odpadała w środku zimy, a tymczasem Rumuni witali wiosnę derbami Bukaresztu w ćwierćfinale Pucharu UEFA. Steaua, która je wygrała, pokonała jeszcze potem w pierwszym meczu półfinałowym Middlesbrough, ale porażka w Anglii pozbawiła ją szansy na występ w finale z Sewillą. Niemniej, jeśli chodzi o XXI wiek, była to najbardziej spektakularna szarża wschodnioeuropejskiego klubu w pucharach. Bo późniejsze sukcesy klubów ukraińskich i rosyjskich, mających finansowe szpryce oligarchów czy państwowych koncernów, trzeba jednak wrzucać do innego worka.

Dla Rumunów był to wyskok z trzeciego szeregu. W czasach Wisły Kasperczaka i wielkiej Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, gdy Polska ostatni raz ocierała się o pierwszą piętnastkę rankingu, Rumuni byli na 26. miejscu. Do pamiętnego dla siebie sezonu przystępowali jako 25. liga Europy. Nabiwszy w kilka miesięcy przeszło szesnaście punktów rankingowych, osiągnęli w tamtym sezonie najlepszy wynik w Europie, za co przy obecnych zasadach UEFA nagrodziłaby ich od razu miejscem w fazie zasadniczej Ligi Mistrzów. Wtedy pozwoliło im to podskoczyć w ciągu jednego roku o piętnaście (!) pozycji. Że nie był to całkowity przypadek, potwierdzili w kolejnym sezonie, gdy Steaua po plecach Zagłębia Lubin zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów, a Dinamo wyszło z grupy Pucharu UEFA. To pozwoliło osiągnąć lepszy wynik od Francji i Niemiec.

Sezonowe potęgi

Sekretem sukcesu było wówczas dzielenie dorobku tylko na trzech uczestników. Wraz z poprawianiem pozycji rankingowej, zwiększała się liczba rumuńskich drużyn w pucharach i narastały problemy. W Lidze Mistrzów, do której w konsekwencji dobrych wyników rankingowych mistrz kraju zaczął wchodzić bezpośrednio, robił za chłopca do bicia, nie przynosząc nic do rankingu i odpadając już po jesieni. A w Pucharze UEFA, czy później Lidze Europy zaczęły startować kluby kompletnie na to niegotowe. Po dwóch świetnych sezonach Rumuni znów zaczęli punktować na poziomie trzeciej dziesiątki. W szczytowym momencie doszli wprawdzie do siódmego (!) miejsca w rankingu, ale trzymali się w dziesiątce tylko tak długo, jak liczył się im pamiętny sezon. Wkrótce po jego odcięciu z dorobku, znów byli na 22. miejscu, za Polską. I mniej więcej tam są do dziś.

To najbardziej spektakularny przykład wzlotu i to bez Ligi Konferencji, z której powstania tak mocno korzysta Ekstraklasa. Zasadniczo jednak takie sytuacje w ponad półwiecznej historii rankingu pozostają incydentami, bez większego wpływu na ogólny obraz. Niektóre ligi były silne tylko w poszczególnych epokach, jak węgierska czy szkocka w latach 60., czy grecka w 90. Inne pojawiały się w czołowej dziesiątce tylko na moment, bo akurat dorobiły się klubu wykręcającego w pucharach dobre wyniki. Tak było w latach 90. Z Norwegią i Rosenborgiem Trondheim, czy z… polską na przełomie lat 60. i 70., czyli w szczycie siły Górnika Zabrze i Legii Warszawa.

Rosenborg Trondheim

Rosenborg Trondheim z 2010 roku. 

Polska złota era

To wówczas jedyny jak dotąd raz Polska znajdowała się w czołowej dziesiątce rankingu. Wskoczyła tam w 1968 roku, dwa lata później dotarła już na ósme miejsce (przed Francją, tuż za Hiszpanią!), na którym utrzymała się do 1972 roku. W tym kontekście mniej dziwi, że skład, złożony w stu procentach z piłkarzy z polskiej ligi, sięgał wówczas po medale międzynarodowych turniejów, a gracz Stali Mielec był królem strzelców mundialu. Hossa trwała do 1975 roku. Wtedy polska liga spadła na 14. miejsce i w podobne rejony wróciła niedawno. Po pięćdziesięcioletniej przerwie.

Gdyby więc chcieć namalować krajobraz europejskiej piłki poza ligami zaliczanymi do top 5, sprawa wyglądałaby następująco: za stabilnych, najsilniejszych z reszty Europy, należy uznać tych, którzy odgrywają identyczną rolę także w reprezentacyjnej piłce, czyli Holendrów i Portugalczyków. Tylko te ligi potrafią od czasu do czasu podgryzać pozycję któregoś z potentatów. Tylko one dorobiły się klubów, które potrafią sporadycznie dochodzić do dalekich faz najważniejszych europejskich pucharów. Dalej byłyby ligi wschodnie – radziecka, a potem rosyjska oraz ukraińska. Przynajmniej jedna z nich regularnie utrzymuje miejsce w czołowej dziesiątce. Dopiero aktualna wojna doprowadziła do wyjątkowej sytuacji, w której Rosja, ze zrozumiałych względów, nie dokłada niczego do rankingu. Ukraina zaś, choć gra w europejskich pucharach, jest w coraz trudniejszej sytuacji i obsunęła się na skraj trzeciej dziesiątki. Fetując dobre wyniki polskiej ligi, trzeba mieć gdzieś z tyłu głowy, że sprawy polityczne wykluczyły lub potężnie osłabiły dwie silniejsze od Ekstraklasy ligi.

Historyczna szansa Duńczyków

Stabilnie i wysoko trzyma się także przez większość dekad liga belgijska, która krótko, tylko na początku lat 90., miała status najsilniejszej spoza czołowej piątki, ale regularnie była w trochę dalszym szeregu. Podobnie, choć na niższym poziomie, było ze Szkocją. Choć czasem jej prawdziwej potęgi były lata 60., w każdej kolejnej dekadzie zdarzało się jej kręcić w czołówce. Obecne czternaste miejsce, jak na jej standardy, jest więc wyraźnym upadkiem.

Czesi z kolei, choć bardziej jako Czechosłowacja, to w tych okolicach rankingu w miarę stały bywalec. Węgrzy natomiast ostatni raz byli w dziesiątce najlepszych na kontynencie 50 lat temu i nie ma widoków, by powtórzyli ten wynik. Z krajów obecnie walczących z Polską o dziesiąte miejsce, jedynym, który nigdy, nawet przez rok, nie miał statusu jednej z dziesięciu najsilniejszych lig w Europie, jest Dania. Szwajcarzy byli notowani tak wysoko ledwie raz, w pierwszym wydaniu rankingu 5-letniego, czyli w 1960 roku. Norwegia na miejsce w top 10 czeka 27 lat, Grecja 13, Szkoci stracili je ledwie trzy, a Austriacy dwa lata temu.

W skali europejskiej piłki największym wydarzeniem byłoby więc, gdyby dziesiąte miejsce zgarnęli Duńczycy, albo gdyby po 52 latach przerwy wrócili na nie Polacy. Snując tego typu fantazje, trzeba jednak wciąż pamiętać przypadek rumuński. Jeden znakomity sezon może przynieść gigantyczne krótkoterminowe korzyści. Ale długofalowo nie gwarantuje kompletnie niczego.

Fot. Newspix

11 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Liga Europy

Reklama
Reklama