Od Roberta Lewandowskiego oczekuje się zwykle, że sam zaniesie reprezentację do sukcesów. Od Piotra Zielińskiego, że wygra jej jakiś mecz. Od bramkarzy, że wybronią Częstochowę. Mecz z Finlandią pokazał jednak, że gdy każdy może robić tylko to, w czym jest dobry, bohaterskie czyny nie są niezbędne.

Kiedy w dniu ogłoszenia, że zostanie selekcjonerem, pytano Jana Urbana, jak widzi rolę Roberta Lewandowskiego w reprezentacji, nie komplikował zbytnio sprawy. Podkreślał, że jeśli drużyna będzie mu stwarzać sytuacje, on będzie zdobywał bramki. Zdawkowa i niby oczywista charakterystyka jasno określała, czego można od niego oczekiwać, a czego nie. Nie można oczekiwać, że będzie niósł kadrę na plecach. Nie można, że będzie sam wygrywał jej mecze. Ale można, że wykorzysta okazję w polu karnym. Bo tam nadal jest świetny.
Mając od lat dwóch najlepszych piłkarzy w Lewandowskim i Piotrze Zielińskim, można by oczekiwać, że ich role będą klarownie podzielone. Lewandowski będzie strzelał, a Zieliński podawał. Zieliński prowadził grę w środku pola, a Lewandowski wykańczał akcje w polu karnym. Wprawdzie posyłanie ostatnich, otwierających podań, nie jest głównym atutem pomocnika Interu, który w karierze strzelił więcej goli, niż zaliczył asyst, ale przeszło 70 podań bezpośrednio poprzedzających bramki sugeruje, że i to potrafi. Zwłaszcza w warunkach polskiego futbolu, który nie cierpi na nadmiar kreatywnych piłkarzy środka pola, można by liczyć na taką właśnie współpracę między dwiema gwiazdami.
Reprezentacja Polski. Rzadka nić
Po boisku nić porozumienia udało się im jednak przez lata rozciągać bardzo rzadko. Wprawdzie z siedemnastu asyst, jakie ma w reprezentacji, blisko 30% Zieliński zanotował przy golach Lewandowskiego, ale patrząc w szczegóły, korzyści z ich współpracy rzadko były wymierne. Obaj zagrali ze sobą w kadrze 75 razy. Fenomenalna asysta, mijająca prostopadłym podaniem sześciu rywali, jaką przeciwko Finlandii Zieliński obsłużył Lewandowskiego, była dopiero piątą przy trafieniach najlepszego strzelca w historii reprezentacji. Daje to ich wspólnego gola średnio raz na piętnaście spotkań, czyli rzadziej niż raz na rok. Do tego trzy z tych pięciu były efektem stałych fragmentów gry wykonywanych przez Zielińskiego. Jedyną dotąd asystę z akcji przy bramce Lewandowskiego zaliczył cztery lata temu na mistrzostwach Europy przeciwko Szwecji. Kapitan dziękujący wicekapitanowi za fantastyczne podanie, jak w niedzielę na Stadionie Śląskim, to dla polskich kibiców wyjątkowo rzadki widok. Symbolicznie chyba zakopujący rozłam w kadrze i dyskusje, który z nich powinien nosić kapitańską opaskę.
Ci, którzy, jak Jan Urban, nie lubią zbytnio komplikować futbolu, podkreślają, że dobrzy piłkarze zawsze na boisku się dogadają. Kibice reprezentacji Polski przekonywali się przez lata, że nie zawsze. Ale mecz z Finlandią długimi fragmentami tak właśnie wyglądał. Można było napawać się rzadkim widokiem polskiej drużyny, która zwyczajnie wykorzystuje fakt, że ma lepszych piłkarzy niż rywal. Schemat zwykle wyglądał odwrotnie. Gdy trzeba było mierzyć się z kimś z górnej półki, umiejętności zwykle nie pozwalały na korzystny rezultat. Kiedy zaś powinny być po naszej stronie, okazywało się, że gra atakiem pozycyjnym i rola faworyta nam nie służy. A w meczach ze średniakami często z przerażeniem odkrywaliśmy, że tzw. kultura gry jest po stronie rywali. My zaś potrafiliśmy ewentualnie ratować się indywidualnymi błyskami naszych gwiazd.
Zmiana ustawienia
Pod tym względem był to mecz nietypowo bezstresowy. W drugiej połowie co rusz kamera łapała któregoś z reprezentantów, uśmiechającego się od ucha, do ucha. Uśmiechy na ławce, uśmiechy na boisku. Tylko trener, paradoksalnie, wyglądał na kłębek nerwów aż do ostatniego gwizdka. Gra może nie była pełna polotu i zachwycająca, ale wystarczająco rzetelna, by ani przez moment nie obawiać się, że ten przecież najważniejszy mecz eliminacji potoczy się nie po naszej myśli. Już w pierwszej minucie Sebastian Szymański uciekł rywalom skrzydłem i stworzył Nicoli Zalewskiemu okazję do strzału z szesnastu metrów. Piłkarz Atalanty chybił, ale była to zapowiedź kilkudziesięciu minut na wysokich obrotach.
Polacy wyszli na boisko tym samym składem, co trzy dni wcześniej przeciwko Holandii. Ustawienie jednak się różniło. Bez piłki, podobnie jak w Rotterdamie, znów była to piątka w obronie, z Zalewskim poszerzającym po lewej stronie linię defensywną. Inaczej niż w debiucie Urbana zachowywali się jednak w fazie bronienia pomocnicy. Podczas gdy Szymański wyraźnie cofał się do drugiej linii, pomagając Bartoszowi Sliszowi i Zielińskiemu, Kamiński trzymał się blisko Lewandowskiego, odciążając go często od obowiązków pierwszego obrońcy, utrudniającego rozegranie. W ten sposób powstawało ustawienie 5-3-2, które po przechwycie, gdy Zalewski przesuwał się do wyższej formacji, a Jakub Kiwior zajmował miejsce na lewej obronie, zamieniało się w 4-4-2. Różnie selekcjonerzy próbowali w ostatnich latach rozwiązać problem samotności Lewandowskiego z przodu, ale prób przesunięcia tam nominalnego skrzydłowego raczej nie było. Zwykle albo usiłowano wkomponować w zespół drugiego napastnika, albo dawano graczowi Barcelony do wsparcia któregoś ze środkowych ofensywnych pomocników.

Jan Urban
Szeroki wachlarz goli
To właśnie aktywność Kamińskiego bez piłki przyniosła pierwszą bramkę, gdy wysoki przechwyt w pobliżu pola karnego pozwolił wystawić piłkę na czystą pozycję Matty’emu Cashowi. Kluczowy ruch w tej sytuacji wykonał Szymański, wbiegając w pole bramkowe i zabierając ze sobą dwóch rywali, co oczyściło prawemu obrońcy przedpole. Zawodnik Aston Villi, podobnie jak przeciwko Holandii, nie spisywał się nadzwyczajnie, ale w chwilach próby pod bramką rywala nie zawiódł i zaliczył niezwykle wydajne zgrupowanie. Bardzo dobrej pierwszej połowie brakowało jeszcze tylko podwyższenia wyniku, bo mimo dwóch dogodnych szans Przemysława Wiśniewskiego po stałych fragmentach gry jeszcze przy stanie 0:0, gol Casha pozostawał jedynym. Ale fantastyczne podanie Zielińskiego do Lewandowskiego uspokoiło sprawę.
To także Lewandowski miał kluczowy udział przy przymykającym spotkanie trafieniu na 3:0. Bramka padła w nieoczywistym momencie, bo wejście w drugą połowę nie było wcale dobre w wykonaniu gospodarzy. Polakom przytrafiało się sporo niechlujności, nie potrafili wejść na dobre obroty. Finowie wtedy jeszcze nie stwarzali żadnego zagrożenia, pierwszy celny strzał oddając z rzutu wolnego dopiero w 75. minucie, ale Polacy też nie grali dobrze.
Wystarczył jednak moment dobrego zastawienia się Lewandowskiego, by wyprowadzić kontrę. Dwójkowa akcja napastników przyniosła zasłużone trafienie Kamińskiego. Zarówno on, jak i „Lewy” maczali palce przy dwóch golach. Ich współpraca — aktywność bez piłki, ciąg na bramkę i dynamika jednego oraz siła fizyczna, technika użytkowa i rutyna drugiego — czyni z nich obiecujący duet, który powinien się jeszcze docierać. Obrazki, w których Lewandowski, siedząc już na ławce rezerwowych, tłumaczył coś pilnie słuchającemu Kamińskiemu, mogą jeszcze zaowocować w przyszłości. Po 54. minutach Polacy nie dość, że mieli zwycięstwo praktycznie w kieszeni, to jeszcze zaprezentowali szeroki wachlarz goli – od trafienia po wysokim pressingu, przez atak pozycyjny, po klasową kontrę.

Jakub Kamiński
Gra zbyt wcześnie zakończona
Do czego można mieć po tym spotkaniu uwagi, to do zachowania po trzecim golu, gdy gra praktycznie się skończyła. Inaczej niż w Rotterdamie, tym razem zmiany nie przyniosły wiele dobrego, a wręcz obniżyły poziom zespołu. Paweł Wszołek wyraźnie złamał linię spalonego przy straconym golu. Kamil Grosicki podejmował w okolicach pola karnego same złe decyzje. Napastnicy Adam Buksa i Karol Świderski nie zaliczyli udanych akcji. A także Bartosz Kapustka nie potrafił wprowadzić spokoju w środku pola, w fazie, w której rywalem można by już tylko bujać od lewej do prawej strony. Odkąd równolegle u Finów pojawił się w tej strefie Glen Kamara, a obronę zaczął nękać aktywnością Benjamin Kallman, inicjatywa zaczęła wyraźnie należeć do gości. Ostatnim strzałem Polaków była niecelna próba Grosickiego z dystansu w 70. minucie. Mecz został zakończony trochę zbyt wcześnie. Na szczęście bez większych konsekwencji. Wprawdzie stracona bramka przy bilansie bezpośrednich spotkań decydującym o kolejności w tabeli w rywalizacji z Finami waży podwójnie (bo oni mają +1, a my -1), ale wygrana była ważniejsza. Udało się też nie dopuścić do kontaktowego gola, choć było przecież blisko. Kallman był w polu karnym faulowany przez Wiśniewskiego, ale wcześniej spalił akcję, Robert Ivanov trafił do siatki, lecz już po gwizdku sędziego, który odgwizdał jego faul na Wszołku. Niemniej, ostatni kwadrans był niepotrzebnie nerwowy.
To już jednak wyłącznie szukanie dziury w całym. Po czerwcowej stypie w Helsinkach trudno sobie było wyobrazić, że kadra we wrześniu zdobędzie cztery punkty, czym zrobi olbrzymi krok w kierunku baraży. W dodatku, o ile remis w Rotterdamie został osiągnięty z dozą szczęścia, o tyle wygrana w Chorzowie była ze wszech miar zasłużona. Wszelkie statystyki pomeczowe potwierdzają, że nie tylko wygrał zespół lepszy, ale też sugerują polską przewagę we wrażeniach artystycznych. 0,29 gola oczekiwanego Finów przy 1,86 Polski nie pozostawia wątpliwości, kto był groźniejszy pod bramką rywala. Liczba strzałów z pola karnego (9 do 1), czy kontaktów z piłką w szesnastce przeciwnika (30 do 7), pokazują, że Finowie posiadali piłkę jałowo, a Polacy konkretnie. Celność podań w tercji ofensywnej (71 do 64%) też wskazuje na jakościową przewagę gospodarzy.

Robert Lewandowski
Najtrudniej grać prosto
Polacy wygrali ten mecz piłkarsko, ale jednocześnie udźwignęli go pod innymi względami. Wygrywali większość starć fizycznych na ziemi i w powietrzu. Tercet stoperów, w którym Wiśniewski jest przecież zupełnie nowym ogniwem, wyglądał na ogół naprawdę pewnie. Rzadko kiedy po pierwszym zgrupowaniu nowego selekcjonera i to jeszcze uwzględniającym naprawdę wiele ważące mecze, płynęło tak wiele pozytywnych wniosków. Bo w tym spotkaniu najbardziej liczył się oczywiście wynik, ale punktów zaczepienia do optymizmu na przyszłość jest znacznie więcej, niż tylko trzy punkty dopisane w tabeli.
Kiedy na przedmeczowej konferencji prasowej zapytano Kamińskiego, co musiałoby się wydarzyć, by Polska wygrała z Finlandią, wmieszał się selekcjoner, rozładowując atmosferę pytaniem: „A może nie przyjadą?”. Rzeczywistość pokazała jednak, że nie musiało dojść do aż tak nieprzewidzianego zdarzenia. Wystarczyło, że wyżej notowany zespół z bardziej klasowymi piłkarzami zagrał na swoim przyzwoitym poziomie. Nie zawsze do wygranej reprezentacji Polski w ważnym meczu są wymagane diabelskie sztuczki, taktyczne fortele, czy płomienne mowy motywacyjne. Pewne sprawy są znacznie prostsze, gdy piłkarze z wyraźnie uwolnionymi głowami i rozwiązanymi nogami, zwyczajnie mogą wyjść na boisko i robić, co potrafią.
Tak, jak Lewandowski będzie strzelał, jeśli stworzy się mu sytuację, tak Zieliński będzie asystował, gdy napastnik wykona odpowiedni ruch na wolne pole, Kamiński będzie notował liczby, jeśli będzie odpowiednio wysoko ustawiony, a Zalewski wygrywał pojedynki, jeśli blisko niego będzie tylko jeden rywal. I tak można by pisać o każdym zawodniku po kolei. W zespole, w którym nic nie funkcjonuje, od jednostek trzeba oczekiwać cudów. Jeśli jednak każdy może robić to, w czym jest dobry, futbol przestaje być skomplikowany. Tylko niech to nikogo nie zmyli. Bo jak mawiał Johan Cruyff: „Granie w piłkę jest bardzo proste, ale grać prostą piłkę to najtrudniejsza rzecz, jaka istnieje”. Tak się pewnie nieprzypadkowo składa, że autor tych słów to piłkarski idol Jana Urbana.
MICHAŁ TRELA
WIĘCEJ O MECZU POLSKA – FINLANDIA NA WESZŁO:
- Wreszcie mamy kadrę, której chce się kibicować
- Robert Lewandowski z pierwszym golem w sezonie! Seria przełamana
- Matty Cash z kolejnym trafieniem w kadrze! Polska prowadzi z Finlandią [WIDEO]
Fot. Newspix