GKS Katowice jako jeden z nielicznych ani nie deklaruje walki o puchary, ani nie powinien być poważnie zagrożony spadkiem. Nawet nie wychylając nosa ponad bezpieczny środek tabeli, może jednak być wartością dodaną dla ligi. O ile będzie szedł w takim kierunku transferowym, jak tego lata.

Przez lata głównym celem organizatorów polskiej piłki było zlikwidowanie meczów o nic i bezpiecznego środka tabeli. Dzielono ligę i punkty. Powiewano marchewką, czyli grupą mistrzowską, która pozwalała uniknąć morderczej walki o przetrwanie w grupie spadkowej i kijem, bo zwiększano liczbę spadkowiczów. Aż szczęśliwie udało się uzyskać dodatkowe miejsce pucharowe, co jeszcze zwiększyło grono klubów z ambicjami. Presja wyniku, utrudniająca rozwiązania, na których efekty trzeba poczekać, to efekt działań odgórnych, ale też oddolnych, czyli struktury właścicielskiej klubów. Gdyby decydował rynek, część klubów musiałaby celować w bezpieczny środek tabeli, bo nie miałaby zwyczajnie szans walczyć o coś więcej. By w ogóle przetrwać w Ekstraklasie, musiałaby się chwytać wszelkich sposobów, z promowaniem zawodników na czele. Kluby miejskie i dotowane ze spółek skarbu państwa mogą sobie jednak pozwolić, by nie zarabiać, a i tak mieć ambicje sportowe. Jeśli trafią z budową składu, mogą nawet zostać mistrzem.
Płaskie hierarchie, pozwalające każdemu marzyć, że także on stanie się drugim Piastem Gliwice, czy Jagiellonią Białystok i brak łańcucha pokarmowego, choć dają atrakcyjną ligę, mają też efekt uboczny. Brak miejsc, w których czas płynie wolniej, trenerzy mogą myśleć na dwa kroki do przodu, a młodzież nie jest karcona za podejmowanie ryzyka. Praktycznie każda liga ma grono klubów, które co roku biją się o mistrzostwo, czy puchary, albo takich, które od pierwszej kolejki grają z nożem na gardle. Ale pomiędzy nimi są odcienie szarości. Miejsca, które choć nie sprzedają ligi na rynku telewizyjnym, pełnią ważną rolę w piłkarskim krajobrazie danego kraju.
URATOWANY LEWANDOWSKI
Kilka lat temu ciekawy eksperyment przeprowadził w Garbarni Kraków trener Łukasz Surma. Objąwszy klub po spadku z I ligi, mówił, że to niemożliwe, by z drużyny mistrzów Polski juniorów Wisły Kraków, która w spektakularnym finale rozbiła Cracovię 10:0, nie było przynajmniej kilku chłopaków zdolnych grać na trzecim poziomie rozgrywkowym w seniorskiej piłce. Postanowił zebrać na Ludwinowie kilka postaci z tamtej drużyny. W pierwszym sezonie pracy niespodziewanie otarł się z nimi o baraże o awans, choć wobec skali przebudowy wydawało się, że spadną z ligi z hukiem.
To zjawisko częste w okolicach dużych aglomeracji, w których funkcjonuje kilka profesjonalnych klubów i przyzwoicie szkolących akademii. Nierzadko bazując na odrzutach z nich, w sąsiedztwie wyrasta zespół przebijający się na szczebel centralny. Koronnym przykładem jest Puszcza Niepołomice, która bez bliskości Wisły Kraków, Cracovii, ale też akademii Hutnika pewnie nigdy nie przebiłaby się aż tak wysoko. Nie zawsze oznacza to korzystanie z wychowanków większych okolicznych klubów. Czasem wystarczy podanie pomocnej dłoni komuś z innej części Polski, dla kogo w „Pasach” czy „Białej Gwieździe” nie było już miejsca, ale chętnie pomieszkałby jeszcze w Krakowie. Przy Warszawie w podobny sposób funkcjonuje od lat Znicz Pruszków, z najbardziej spektakularnym przykładem uratowania kariery Roberta Lewandowskiego. Miejsce, w którym czas płynie wolniej niż w Legii Warszawa, odegrało znaczącą rolę w rozwoju najlepszego polskiego piłkarza w historii. To najlepszy dowód, że warto mieć takie miejsca w systemie.

Gdzie byłby ten pan, gdyby nie Znicz Pruszków?
KORONNY PRZYKŁAD FORNALCZYKA
Bazując na symbiozie z większymi klubami z okolicy, zwykle można dojść maksymalnie do I ligi. To samo zjawisko może jednak z powodzeniem działać także w Ekstraklasie. Trzeba jedynie poszerzyć skalę działania na całą Polskę. Kartą przetargową takiego klubu może być miejsce w Ekstraklasie i cierpliwość. W zamian można zarobić na piłkarzu, którego ani się nie wyszkolił, ani nie wyszukało w niższych ligach. Dobrze zrobiła to Korona w przypadku Mariusza Fornalczyka, wychowanego przez Polonię Bytom i wypatrzonego przez Pogoń Szczecin. To jednak kielczanie dostali za niego 1,5 miliona euro, czyli sześćdziesiąt razy więcej niż zapłacili „Portowcom”. Tylko dlatego, że mieli dość cierpliwości, by skrzydłowy rok u nich zawodził, a mimo to mógł w ich barwach doczekać przełomu.
W tym świetle z pewną nadzieją obserwuję aktualną transferową aktywność GKS-u Katowice. Przed rokiem jako beniaminek śląski klub wzmacniał się głównie tzw. solidnymi ligowcami. Na Bukową trafili wówczas m.in. Bartosz Nowak, Adam Zrelak, Alan Czerwiński, czy Lukas Klemenz. Strategia poskutkowała, bo GieKSa spokojnie utrzymała się w lidze. To, że grała jednym z najstarszych składów, nie miało większego znaczenia. Od zimy, gdy sytuacja w tabeli była już w miarę spokojna, da się zaobserwować zmianę strategii. Do drużyny Rafała Góraka częściej trafiają piłkarze, którym kiedyś przypięto łatkę talentów, wciąż jednak czekający na przełom w karierach. Na Śląsku zameldowali się wtedy Filip Szymczak z Lecha Poznań, Dawid Drachal z Rakowa Częstochowa i Konrad Gruszkowski, wracający z nieudanej przygody w DAC Dunajska Streda. Najstarszy miał 24 lata.
KLUB CZEKAJĄCYCH NA PRZEŁOM
Teraz strategia jest kontynuowana. O ile przed rokiem Mateusz Kowalczyk, wypożyczony z Broendby, był wyjątkiem wśród weteranów, mającym nabić potrzebne jeszcze wówczas minuty młodzieżowców, o tyle dziś proporcje się odwróciły. Wyjątkiem jest 29-letni Jakub Łukowski, transfer pasujący do zeszłego lata GieKSy. Regułą stało się natomiast pozyskiwanie względnie młodych piłkarzy, którzy już pokazali się na poziomie Ekstraklasy, ale dotąd miewali tylko przebłyski. Dla Kacpra Łukasiaka i Marcela Wędrychowskiego, zawodników numer 12 i 13 drużyny Roberta Kolendowicza w poprzednim sezonie, zabrakło miejsca w bardziej międzynarodowej ekipie „Portowców”. Aleksander Buksa najlepiej radził sobie, gdy miał 16 lat i będąca na skraju bankructwa Wisła Kraków była niemal zmuszona, by nań postawić. O Filipie Rejczyku napisano więcej pochlebnych artykułów, niż rozegrał meczów. Wciąż mowa jednak tylko o 19-latku, którego Kosta Runjaić porównywał do Toniego Kroosa. Maciej Rosołek to piłkarz wyszydzany przez kibiców, ale niezmiennie szanowany przez trenerów. A Aleksander Paluszek, mimo niewątpliwej umiejętności gry głową, ani w Górniku Zabrze, ani w Śląsku Wrocław nie miał pewnej pozycji. Jest najstarszy z tego grona, ale wciąż mowa o 24-latku.
Gdy spojrzy się na sytuację w katowickim ataku na początku rozgrywek, nie widać tam naturalnego następcy Sebastiana Bergiera, który regularnie strzelał w poprzednim sezonie. Wchodzenie w sezon z młodszym Buksą, Rosołkiem i wiecznie kontuzjowanym Zrelakiem, brzmi jak proszenie się o problemy. Jednocześnie jednak niczym innym nie było przed rokiem opieranie ataku na Bergierze. To nazwisko na poziomie Ekstraklasy nie gwarantowało kompletnie niczego, zwłaszcza po nieudanych próbach przebicia się w Śląsku Wrocław. A jednak, mając za plecami sprawnie zorganizowany system i zaufanie trenera, był w stanie strzelić dziewięć goli i wypromować się do silniejszego klubu.

Trener Rafał Górak potrafi wycisnąć ze swoich piłkarzy całkiem sporo
POTENCJALNY INKUBATOR
Jako jeden z nielicznych klubów, GieKSa nie deklaruje w tym sezonie, choćby życzeniowo, walki o europejskie puchary. Nikt nie mówi o uczynieniu „kolejnego kroku”. Jednocześnie nie wydaje się, by miała rozpaczliwie walczyć o utrzymanie. Wydaje się więc, zwłaszcza po zniesieniu przepisu o młodzieżowcu, idealny klubem-inkubatorem dla piłkarzy, którzy coś w sobie mają, ale jeszcze nie wiadomo co. Być może niektórzy z nich nigdy nie doczekają się przełomu i będą systematycznie staczać się w hierarchii. Być może jednak któryś w Katowicach znajdzie swoje miejsce na ziemi. Przecież dwóch piłkarzy tego klubu wybiło się w poprzednim sezonie do reprezentacji Polski, co w momencie startu sezonu było absolutnie nie do przewidzenia.
Chciałoby się w tym kontekście powiedzieć entuzjastycznie, że Ekstraklasa potrzebuje więcej GKS-ów Katowice. Niestety, zawsze musi być jakieś „ale”. W ostatnich dniach przez Polskę przetoczyła się bowiem informacja o kolejnej dotacji, jaką klub – wielosekcyjny, ale jednak – dostanie od miasta. To oczywiste zaburzenie sportowej rywalizacji, bo być może bez tych pieniędzy GieKSa nie mogłaby przeprowadzać tak sensownie wyglądających transferów. Być może wygrała rywalizację o nowe nabytki z kimś, kto od swojego miasta nie dostaje nic albo prawie nic. Jednocześnie jednak pieniądze publiczne można wydawać mądrze albo głupio. I jeśli już GKS je ma, wydaje się, że przynajmniej jego dział sportowy rozporządza nimi z głową. Taka strategia może przynieść klubowi kolejnych reprezentantów, albo transfery wychodzące za spore pieniądze. A wcześniej satysfakcję, że udało się uratować jakąś karierę, która znajdowała się na zakręcie.
PAPIEREK LAKMUSOWY
To paradoks, że akurat ten klub zyskuje taki profil, bo przecież przez lata kojarzył się zupełnie inaczej. Tamtejsze hasło „Ekstraklasa albo śmierć” należy do kanonu polskiej piłki. Przyśpiewka „Tu jest GieKSa, tu jest presja” działała tam przeciwskutecznie. Paraliżowała, zamiast wspierać. Dopiero, gdy lata groteskowych prób dostania się do Ekstraklasy, zakończyły się spadkiem z I ligi w kuriozalnych okolicznościach, w Katowicach zaczęto budować drużynę inaczej. Upragniony awans uzyskała w sezonie, w którym nikt go się nie spodziewał.
I co najważniejsze, wydaje się, że nikt w tym momencie nie zwariował. Nie zapomniał o wylewanych jeszcze w drugiej lidze fundamentach, po udanym sezonie w Ekstraklasie. Nie zapomina także w drugim sezonie. Nie każdy w wieku 16 lat jest gotowy, by rozstawiać ligę po kątach. Czasem potrzebuje, by ktoś jak Adam Nawałka Arkadiusza Milika wystawiał go wbrew wszystkim przez osiemnaście meczów, czekając na przełamanie. A nawet jeśli komuś przyjdzie to łatwiej, jak kiedyś Buksie, nie jest powiedziane, że futbol nie da mu po nosie kilka lat później. Warto wtedy mieć na ligowej mapie papierek lakmusowy, czy z danym piłkarzem jeszcze można wiązać nadzieje. Jeśli zawiedzie w GieKSie, nic po nim w Ekstraklasie. Ale jeśli nie zawiedzie, wszyscy skorzystają.
„Jeżeli mamy do wyboru zagranicznego zawodnika, który daje określoną jakość i przeciętnego ligowca, któremu nie udało się wyjechać z Ekstraklasy oraz przekroczył pewien atrakcyjny wiek, to… nie dziwię się, że nasze kluby wybierają obcokrajowca” – mówił Jarosław Gambal, dyrektor skautingu Cracovii, w niedawnym wywiadzie dla Weszło. Bez nazwisk, ale można wyczuć, że pił choćby do Michała Rakoczego, wychowanka Pasów, którego przed rokiem zastąpił Ajdinem Hasiciem. I to dobry przykład, dlaczego kluby działające jak GieKSa są na każdym rynku pożyteczne. Skądinąd wiem, że Gambal możliwości Rakoczego już dawno uznawał za przeszacowane. Nie udało się mu wyjechać z Ekstraklasy w szczytowym momencie, przekroczył atrakcyjny wiek, bo ma już 23 lata, więc w Cracovii, chcącej grać w pucharach, nie wiążą z nim już przyszłości. Jednocześnie mowa jednak o piłkarzu, który ma dopiero 23 lata i cała kariera przed nim. Nawet jeśli nie wielka, globalna, to może chociaż solidna, lokalna. Jeśli GieKSie uda się sprofilować na poszukiwanie takich okazji, osiągnie w kilku tego typu historiach sukcesy i sami zawodnicy na zakrętach karier poczują, że warto zajrzeć do Katowic, klub może stać się dla ligi wartością dodaną, nawet nie wychylając nosa ponad środek tabeli.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Nerwowo w Szczecinie. Pogoń zaczyna szukać nowego trenera?
- Górnik Zabrze chciał pobić rekord zakupowy, ale piłkarz wybrał Hiszpanię
- Sędziowie na 2. kolejkę Ekstraklasy. Pierwszy mecz Szymona Marciniaka
Fot. Newspix / FotoPyK