Ema Twumasi pod koniec czerwca został nowym zawodnikiem Piasta Gliwice. Nie tak dawno w barwach FC Dallas grał w MLS przeciwko Messiemu, a ogółem spędził w Stanach Zjednoczonych pół swojego życia. Dlaczego wybrał akurat Polskę? Z Ghańczykiem porozmawialiśmy też o początkach życia w Afryce, wyjątkowej akademii z egipskim kapitałem, życiu w USA, udziale w drafcie, realiach w amerykańskich szkołach, „efekcie Messiego”, rasizmie i ataku na rekord szybkościowy Ekstraklasy. Zapraszamy.
![Grał na Messiego, biega 35,21 km/h. Twumasi: Polskę polecił mi Yeboah [WYWIAD]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/07/twumasi-123.jpg)
Skąd ten nietypowy ruch do Polski? Dorastałeś w Ghanie, a przez ostatnie 10 lat grałeś tylko w USA.
Fakt, nie jest to standardowy ruch. Doszedłem jednak do punktu, kiedy poczułem, że chcę jakiejś zmiany. Przenosiny do Europy wydawały się idealnym pomysłem, zwłaszcza do topowych lig. Ale gdy pojawiła się opcja z Polski, pomyślałem, że to będzie dobra okazja, żeby złapać doświadczenie w graniu na innym kontynencie i poznać waszą kulturę. Mam nadzieję, że pomogę Piastowi i odnajdę się w tej europejskiej przygodzie.
Ktoś polecił ci Ekstraklasę?
Mój agent powiedział mi o Polsce, a mam też przyjaciela, który grał tutaj kilka lat temu i przeniósł się do MLS.
Kto to?
Yaw Yeboah. To jeden z moich bliższych przyjaciół, z którym razem dorastaliśmy w Ghanie. Bardzo podobał mu się czas w Polsce i wiele mi na jej temat opowiedział. Rozmawialiśmy potem z agentem, dlaczego ten ruch będzie dla mnie dobry.
Jak wyglądały twoje początki z piłką?
Miałem o tyle łatwiej, że Ghana jest krajem futbolu. To tak naprawdę jedyny sport, jaki mamy. Zawsze graliśmy dużo, a ja trafiłem do akademii Right to Dream…
Czytałem, że kilka lat temu druga największa firma w Egipcie, Mansour Group, zainwestowała tam 120 mln euro.
Dokładnie. Ale przed wejściem Egipcjan akademię prowadził Anglik. To on zbudował wszystko i sprowadził do szkółki mnóstwo ludzi z rożnych stron Afryki. Udało mi się tam dostać i tak poznałem Yeboaha. Oni mają ludzi i piłkarzy stamtąd w Holandii, Premier League, La Liga i Serie A. Ślady Right to Dream można znaleźć właściwie wszędzie. Ja miałem 11 lat, gdy trafiłem do akademii, a w wieku 15 lat poleciałem do USA i zacząłem naukę w high school.
Skąd ta zmiana?
W akademii mają mnóstwo kontaktów, także w Stanach Zjednoczonych. Każdego roku wysyłają grupę piłkarzy do USA albo na przykład Wielkiej Brytanii, w ramach pewnego rodzaju stypendium. W nowym kraju kontynuuje się edukację i treningi. Zapewniają ci wszystko.

Stawiam, że to nie dla chętnych, tylko dla ścisłej elity.
Na jeden rok maksymalnie 4-5 uczniów akademii ma szczęście być wysłanym z Afryki. Na to składa się nie tylko poziom twoich umiejętności piłkarskich, ale też to, jak się uczysz, jaką trzymasz dyscyplinę, jak starasz się pokazać, że chcesz odnieść sukces. W akademii biorą wiele rzeczy pod uwagę, bo chcą być pewni, że opłacają rozwój chłopców, którzy mają dużą szansę na zaistnienie na najwyższym poziomie.
Grupa, która wyjechała z tobą, w całości gra gdzieś profesjonalnie?
Wyjechałem z dwoma kolegami. Jeden z nich, Erick, też uczył się i grał w amerykańskiej szkole, ale potem wrócił do Ghany. Teraz tam pracuje. Drugi, Daniel, po grze w USA miał szansę na dalszą promocję w Europie, był zapraszany na treningi do różnych klubów, ale przeszkodziły mu kontuzje. Zaczął pracę jako trener, mieszka w Kalifornii i czeka na szansę, żeby wejść do czołowej ligi.
Czyli z nielicznej grupy wychodzącej z akademii na świat i będącej pod fajną opieką zostaje potem mniejszość.
Niestety jest ciężko, mimo że akademia wysyła wielu zawodników do USA. Trudno mi teraz przytoczyć z pamięci dokładne liczby, ale wydaje mi się, że na około 50 chłopców pięciu z nich odnalazło się w profesjonalnej piłce. 10% to naprawdę niewiele.
Mocny przesiew. Ty miałeś jakieś trudności w dorastaniu na ghańskich boiskach? Często nam, Europejczykom, wydaje się, że w Afryce wychowujecie się w znacznie trudniejszych warunkach.
Miałem akurat to szczęście, że szybko trafiłem do akademii. Ale był czas, kiedy graliśmy głównie na ulicach, albo inaczej: na ziemnych boiskach. Tylko takie mieliśmy. Ja ten etap w dużej części pominąłem, ale mnóstwo chłopców nie miało takiej możliwości. Warunki, jakie w wieku nastoletnim miałem ja, a wielu moich rówieśników, są nie do porównania. Wyobraź sobie, że nagle z ulicy trafiasz do zupełnie innego świata – trawiaste, ładne boiska, komfortowe miejsca do spania, szkoła, stołówki, cała infrastruktura… Kiedy wracam w rodzinne strony, odwiedzam znajomych i przypominam sobie, czego dosłownie liznąłem i uniknąłem, a za co mogę być wdzięczny.
W Ghanie miałbyś jakieś inne perspektywy?
Nie sądzę. Postawiłem wszystko na piłkę i trudno byłoby znaleźć inną pracę. Inna sprawa, że tam naprawdę ciężko o to, żeby mieć coś innego, z czego możesz żyć. Piłka dla takich dzieciaków, jak my, staje się szansą, a ja miałem o tyle dobrze, że pomagała mi mama. Chciałem dać jej radość.
Czyli nie doświadczyłeś typowej biedy?
Nie, bo byłem tylko ja i mama. Nie miała nikogo więcej do wykarmienia i pracowała w dobrym miejscu. W wielu afrykańskich rodzinach jest inaczej, tych dzieci jest mnóstwo, dlatego mają tak ciężką sytuację.
Jak wyglądają pierwsze lata życia nastolatka z Ghany w USA? Było ciężko?
Nie było tak gorąco! Powiem szczerze, że jak w moich stronach słyszy się o wyjeździe do Stanów, jest wyłącznie ekscytacja. Chcesz innego stylu życia, chcesz tak naprawdę je dopiero poznać. Ghana niestety jest nierozwiniętym krajem, a po wyjeździe miałem wszystko, czego potrzebuję. Łącznie z kolegami, którzy wcześniej opuścili akademię, i rodziną, która też mogła przenieść się razem ze mną. Wszystko było łatwiejsze, a brakowało mi jedynie pogody i jedzenia.

Czym różni się afrykańska piłka, którą poznałeś w akademii Right to Dream, od tego, co zobaczyłeś w USA?
W Ghanie trenowaliśmy dwa razy dziennie, pięć razy w tygodniu, do tego graliśmy mecz w każdy weekend. Myślę, że w wieku 11-15 lat to całkiem dużo. Fajne było to, że przyjeżdżali do nas świetni trenerzy z Europy. Byliśmy przygotowywani od podstaw, po trudniejsze rzeczy. To był prawdziwy uniwersytet. Mieliśmy na boisku wszystko. W USA z tą piłkarską nauką było trochę gorzej. W szkole średniej mieliśmy nauczyciela-trenera, który robił, co w jego mocy, ale to nie był wysoki poziom. To był typowy wuefista. Sam przeskok był łatwy, bo byłem znacznie bardziej zaawansowany niż amerykańscy rówieśnicy.
Poznałeś ciekawą stronę futbolu w USA. Nigdzie indziej nie ma takich typowo szkolnych drużyn, tak mocno powiązanych z klubami, systemem awansów, draftów. Zanim trafiłeś do MLS, trochę miejsc będących przedsionkiem profesjonalnego futbolu zaliczyłeś.
Racja. W Ameryce piłkarzy można pozyskać na kilka sposobów i to jest kluczowa różnica. Wiele rzeczy odbywa się po cichu, niespodziewanie. Kluby ściągają zawodników z różnych akademii, a jeśli nie mogą, robią draft jak NBA. Głównie pod tych, którzy są w wieku uczniów i studentów. Ja musiałem brać w takim udział, bo nie miałem statusu „miejscowego”. To była jedyna opcja.
Miałeś 20 lat, kiedy wziąłeś udział w drafcie i trafiłeś do Dallas.
Dokładnie. Ten draft wyglądał tak samo jako w NBA czy NFL. Byłem jedenastym wyborem.
Jakie miałeś wtedy uczucia?
Byłem sfrustrowany, bo wychodziłem z założenia, że wtedy muszę być jednym z pierwszych. Ale tak już jest w draftach, które mają wypełnić potrzeby danego zespołu, a nie polegać na wyborze, kto jest najlepszy. Każdy potrzebuje innego profilu zawodnika. Jeśli jesteś topowy na swojej pozycji, a 10 klubów chce inną, mała jest szansa, że zostaniesz wybrany przed dziesiątą rundą.
W czym się wyróżniałeś?
W Ghanie i szkole średniej w USA grałem jako napastnik. Byłem szybszy i silniejszy od większości, strzelałem sporo goli, wybrano mnie zawodnikiem roku w stanie Connecticut, a potem dostałem stypendium do koledżu. Tam trenerzy ustawiali mnie na skrzydle i radziłem sobie naprawdę dobrze. Wygraliśmy rozgrywki w ramach swojej konferencji i przegraliśmy cały turniej dopiero w finale po rzutach karnych. Rok później stało się to samo. To był fajny okres, połączony z życiem w koledżu, choć czułem później, że mogłem dawać od siebie trochę więcej. Z drugiej strony – przez dwa lata przegraliśmy tylko pięć meczów. Gdy przychodziły fazy pucharowe, tam mogło wydarzyć się wszystko i nie zawsze wygrywali najlepsi.
Na takim etapie odpada sporo zawodników, o których byś powiedział, że nadają się do MLS?
Już w szkole średniej widziałem takich, którzy powinni zostać profesjonalistami. To rozmywa się w koledżu, wielu z chłopaków z różnych powodów odpada, ale są tacy, którzy przeszli przez granie w koledżu, trafili do MLS, a potem do Europy. To rzadkie, ale nie niemożliwe.
MLS to już nie liga emerytów?
To już nie jest retirement league. Doszło więcej pieniędzy, talentów i fachowców. Nie ma już tylko piłkarzy przychodzących z Ameryki Południowej, ale są też ci z Europy, nawet w swoich najlepszych latach kariery. Jakości jest sporo, możesz mi wierzyć.

Zauważyłeś tzw. „efekt Messiego”?
Już przed jego przyjściem wiele się zmieniło, ale to fakt, że Messi pomógł w przyspieszeniu rozwoju. Przyniósł większe zainteresowanie, inwestycje i to działa na całą ligę, nie tylko Inter Miami.
Z tego co widziałem, grałeś przeciwko niemu.
Tak, w Leagues Cup.
Wrażenia?
Gość jest nieprawdopodobny…
Dobrze widać z poziomu boiska, że w większości czasu po nim chodzi?
Bardzo dużo jest tego chodzenia, ale słuchaj, to Messi. I tak robi wielką różnicę. Mam z nim pewną anegdotę, bo tydzień przed meczem przygotowywaliśmy się na Inter. Zwracaliśmy uwagę szczególnie na jego świetne połączenie z Jordim Albą. Ćwiczyliśmy każdego dnia tylko to, jak powstrzymać Messiego i zaburzyć mu linię podań, przeszkadzać w środku pola. Mecz się zaczął i widzieliśmy, że po prostu sobie maszeruje. Nie wyglądał na groźnego.
Nagle dostaje piłkę, podaje do Alby, włącza sprint, wchodzi w odpowiednią strefę… boom, bramka. Cały tydzień przygotowań poszedł się walić po pięciu minutach. Co możesz wtedy zrobić? Co z tego, że chodzi po murawie? On sprawia wrażenie, jakby był wyłączony, ale tak naprawdę czeka, kiedy ty się zagapisz i wówczas jest już krok przed tobą. Nie da się przed tym obronić. Co więcej, jak Inter przegrywał 3:4, wziął piłkę w 85. minucie i strzelił gola z rzutu wolnego. Potem wygrali po rzutach karnych, którego też wykorzystał. Brak słów, żeby to opisać.
Nie uważasz, że Messiego traktuje się w MLS ze zbyt dużym respektem? By wręcz nie mówić o pobłażliwości wśród sędziów czy przeciwników?
Nie zauważyłem czegoś takiego. Zresztą kiedy wchodzisz na boisko, nie myślisz o tym, żeby kogoś skrzywdzić. Z tego, co wiem i słyszałem, inni piłkarze byli podekscytowani wizją, żeby z nim konkurować. To tyczyło się również mnie. Moim zdaniem daleko normalnemu szacunkowi do jakiegoś oddawania hołdu Messiemu.
Był wyścig po jego koszulkę?
Tak, choć z góry była wygrana przez jednego zawodnika. Taki chłopak z Argentyny U-21 rozmawiał z nim przed, a potem długo po meczu. On dostał koszulkę. Teraz gra w Boca Juniors.
Jakbyś opisał życie w USA? Nie miałeś problemu z rasizmem?
Stany są po prostu inne od wszystkiego, co przeżywasz gdzieś indziej. To tyczy się każdego typu przeżycia, tego trzeba posmakować. Co od rasizmu, szczerze mówiąc, nigdy nie miałem problemu. Byłem w różnych stanach, też w Texasie, ale nie odczułem, żeby ktoś traktował mnie inaczej ze względu na kolor skóry. Tak naprawdę mało jest miejsc w Ameryce, w których tępiło się czarnych ludzi jak kiedyś. One istnieją, owszem, ale kiedy się o tym nie myśli i żyje normalnie jak reszta Amerykanów, naprawdę trudno tego doświadczyć.

Co warto wziąć ze sobą z USA w kontekście życia w innym kraju?
Podobało mi się oportunistyczne, pozytywne myślenie. W USA panuje wiara, że jesteś w stanie coś zrobić i odnieść sukces, o ile się temu poświęcisz. Możesz wszystko, wszystko jest możliwe, niezależnie do tego, skąd pochodzisz i w jakim miejscu aktualnie jesteś – to takie hasła, które najmocniej zapisały mi się w głowie.
Co możesz dać Piastowi Gliwice?
Szybkość, siłę, eksplozywność (połączenie siły i szybkości – red.) i elastyczność taktyczno-piłkarską. Zwłaszcza ta eksplozywność jest u mnie zauważalna, bo w USA bardzo kładzie się na nią nacisk. W amerykańskiej piłce bierze się przykład z innych sportów, gdzie przygotowanie fizyczne jest traktowane bardzo poważnie. Sam lubię rozwijać się pod tym względem, dlatego poza sezonem pracuję z trenerami nad moją szybkością. To zajmuje trochę czasu i energii, łączy się też z pre-sezonem, ale później daje efekty w lidze.
Jaki jest twój rekord szybkościowy?
Oj, nie pamiętam. Poczekaj [wyciąga i przegląda telefon]. 35,21 km/h.
Wow. Byłbyś w top 5 najlepszych pomiarów w historii Ekstraklasy. Rekord to 35,37 km/h, a ostatnio jeden z piłkarzy Radomiaka zrobił 35,32.
Naprawdę? Fajnie. Spróbuję to powtórzyć. Ale żeby nie było – nie jestem biegaczem, tylko piłkarzem. Potrafię też robić coś z piłką! Wierzę w swoje umiejętności, w to, jak radzę sobie nawet w zamkniętych przestrzeniach. Lubię wychodzić z opresji na boisku, niezależnie od okoliczności. Nauczyłem się tego w Ghanie, gdzie trzeba było jakoś znajdować drogę z piłką w ciasnych uliczkach. Gdy grałem jako „dziewiątka”, mogłem też zobaczyć, co znaczy bycie ciągle pod presją, właściwie co chwilę poza strefą komfortu. Dlatego kiedy dostaję piłkę i widzę, że rywal chce mi ją zabrać, nie mam strachu.
WIĘCEJ WYWIADÓW NA WESZŁO:
- Sopić: Ludzie kochają być okłamywani. A ja nie opowiadam bajek [WYWIAD]
- Paweł Wilkowicz o Viaplay: To był kosmos. Przez pierwsze miesiące praktycznie nie spałem [WYWIAD]
- Misiura: Jaram się Ekstraklasą. Podziękuję Papszunowi za bycie inspiracją [WYWIAD]
- Siemieniec: Obsada finału Pucharu Polski to był dla mnie bardzo duży policzek [WYWIAD]
Fot. Newspix