Reklama

Raí. Brazylijczyk, którego kibice PSG kochali mocniej niż Neymara

Michał Kołkowski

30 maja 2025, 13:30 • 19 min czytania 3 komentarze

Czy potrafił grać efektownie? Zdecydowanie tak – wyróżniał się doskonałą techniką. A jak było u niego z bramkostrzelnością? Cóż, siedemnaście trafień w narodowych barwach to już jest coś, a do tego trzeba doliczyć grubo ponad sto bramek na poziomie klubowym. Całkiem nieźle jak na gościa, który rzadko występował w linii ataku. Osobowość? Z opaską kapitańską było mu zdecydowanie do twarzy. Nie bał się wzięcia odpowiedzialności za zespół, a gole w finałach stanowiły wręcz jego małą specjalność. Ale skoro finały, to co z trofeami? W barwach São Paulo FC święcił triumfy w Copa Libertadores, jako gwiazda Paris Saint-Germain sięgał po Puchar Zdobywców Pucharów. No i – co najistotniejsze – z ekipą Canarinhos cieszył się z wygranej na mundialu w Stanach Zjednoczonych. Co tu dużo mówić – Raí ma za sobą kapitalną karierę.

Raí. Brazylijczyk, którego kibice PSG kochali mocniej niż Neymara

Uczynił naprawdę dużo, by zapracować sobie na status jednego z wielkich piłkarskich bohaterów lat 90. W konkursach popularności przeprowadzanych wśród kibiców PSG nadal zdarza mu się wypadać lepiej od Neymara czy Ronaldinho. A jednak historia nie zapamiętała go nawet jako najlepszego piłkarza… w jego własnej rodzinie.

Reklama

Jak to możliwe? Cofnijmy się najpierw do 1994 roku.

Raí. Jak został legendą Paris Saint-Germain?

Zwycięstwo reprezentacji Brazylii w mistrzostwach świata w Stanach Zjednoczonych – czwarty z pięciu mundialowych skalpów tej nacji – po dziś dzień pozostaje sukcesem najmniej docenionym w samym Kraju Kawy. Z pozoru trudno to oczywiście zrozumieć. Podopieczni Carlosa Alberto Parreiry powrócili przecież na szczyt futbolowego Olimpu po 24 latach posuchy. W okresie 1982-1990 nie było ich nawet w strefie medalowej żadnego z kolejnych turniejów. Odkąd dobiegła końca era wielkiego Pelé, wszystkie mundiale kończyły się dla Canarinhos mniejszymi bądź większymi rozczarowaniami. Wydawać by się zatem mogło, że przełamanie tej fatalnej passy powinno się wiązać z szaloną euforią. I to zwłaszcza wśród Brazylijczyków, narodu zbzikowanego na punkcie futbolu.

No i oczywiście wyczekiwany latami sukces wywołał radość. Gdy czempioni powrócili z USA z Pucharem Świata, przyjęto ich w ojczyźnie z entuzjazmem. Ale niektórzy dziennikarze i eksperci kręcili jednak nosem na styl. Ich zdaniem – zbyt zachowawczy i pragmatyczny. Za bardzo „europejski”, za mało „brazylijski”. – Drużyna z 1994 roku nie fascynowała. To był mocny zespół, ale jego największe indywidualności nie błyszczały tak mocno, jak mogły. Romário i Bebeto w linii ataku zdawali się być odseparowani od reszty drużyny. Dlatego ci, którzy wyżej cenią styl niż wynik końcowy, zawsze podważali wartość sukcesu z 1994 roku – wspomina Tostão.

W podobne tonu uderzają dziennikarze Juca Kfouri i Julio Gomes. – Finał mistrzostw był arcynudny. Najgorszy mecz w historii mundiali – twierdzi ten pierwszy. Drugi dodaje: – Reprezentacja z 1994 roku grała schematyczny, mało atrakcyjny futbol, zorientowany tylko na wynik. Za to ją krytykowano, bo taka była prawda.

Paradoksalnie, wśród wielu Brazylijczyków dużo większe namiętności wzbudzały drużyny, które przez lata doznawały na mundialach tak zwanych pięknych porażek. Zachwycały efektownymi zwycięstwami, ale kończyły – z takich czy innych powodów – ciężko znokautowane. Pisarz José Lins do Rego Cavalcanti podsumował kiedyś tę brazylijską skłonność do rozsmakowywania się w niedosycie po kolejnych honorowych klęskach: – Czujemy się narodem pechowców. Jesteśmy narodem, któremu odmówiono radości zwycięstwa. Narodem, który z czystej złośliwości dziejów zawsze będzie prześladowany przez nieszczęście.

„Na mundialu w 1994 roku nasi pomocnicy nie należeli do najlepiej wyszkolonych technicznie, to prawda, ale byli naprawdę inteligentni i świetnie się nadawali do odwalania brudnej roboty w środku pola”

Romário dla portalu Universo Online

Drogę do złota w 1994 roku Brazylijczycy rozpoczęli od zwycięstwa nad Rosją. 20 czerwca pokonali swoich rywali dość pewnie, 2:0, ku uciesze 80 tysięcy widzów zgromadzonych na kalifornijskim Stanford Stadium. W ekipie Canarinhos roiło się tamtego dnia od znaczących postaci światowej piłki. Choć oczywiście oczy większości  kibiców oraz ekspertów zwrócone były przede wszystkim w kierunku wybuchowego duetu napastników. Wspomniani Romário i Bebeto poprowadzili już drużynę narodową do jednego sukcesu, w 1989 roku sięgając po zwycięstwo w Copa America. Zdobyli do spółki aż dziewięć goli podczas tamtego turnieju, nie dając szans oponentom. I to właśnie ich odpowiednia dyspozycja i współpraca miała stanowić fundament brazylijskiej ofensywy na mistrzostwach w USA. Poza boiskiem napastnicy niespecjalnie się ze sobą dogadywali, dochodziło między nimi do licznych tarć, czasem nawet poważnych, lecz na murawie potrafili w jakiś sposób zapomnieć o osobistych animozjach i znaleźć nić porozumienia dla dobra drużyny. Romário otworzył zresztą wynik starcia z Rosjanami.

Kto jeszcze zasługuje na wzmiankę? Choćby Cláudio Taffarel między słupkami. Jorginho i Leonardo na bokach obrony. W centrum boiska – niestrudzeni Dunga i Mauro Silva. Summa summarum – sporo znaczących nazwisk, wyliczankę można jeszcze długo ciągnąć, by ostatecznie wymienić połowę brazylijskiej kadry. Nie wypada niewątpliwie zapomnieć o piłkarzu, który do pierwszego starcia fazy grupowej przystąpił jako kapitan zespołu. Zagrał z dziesiątką – numerem zdobiącym wcześniej plecy Zico czy też wspomnianego Pelé. Ten jegomość zdobył zresztą z Rosjanami bramkę na 2:0, pokonując Dmitrija Charina strzałem z rzutu karnego.

Raí.

Raí od pierwszych minut rozpoczął wszystkie grupowe mecze Brazylijczyków. Canarinhos najpierw wygrali z Rosją, potem pokonali Kamerun, by na zakończenie tej fazy rozgrywek zremisować 1:1 ze Szwecją, dość mocno rozczarowując swoją postawą. Raí w każdym z tych spotkań nosił na ramieniu kapitańską opaskę. O czym mało kto w zasadzie pamięta, ponieważ honor odebrania Pucharu Świata z rąk Ala Gore’a, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, przypadł przecież Dundze. Defensywny pomocnik zaproponował wtedy dość charakterystyczny sposób okazywania radości z sukcesu – odebrał trofeum, pocałował je, uniósł nad głową, po czym zaczął kląć na czym świat stoi, wyzywając wszystkich, którzy śmieli wątpić w brazylijską drużynę i w niego osobiście.

– Czwarte mistrzostwo, skurwysyny! – wydzierał się w przypływie furiackiej radości.

Ale zaraz, zaraz. Gdzie w takim razie podział się Raí? Dlaczego w finale nie pojawił się na boisku nawet na minutę?

Niepasujący element układanki. Raí na bocznym torze

Zacząć wypada od tego, że jego rolę w ekipie Parreiry podważano jeszcze przed turniejem. Raí nie do końca optymalnie się czuł w tym zachowawczym systemie, jaki preferował ówczesny dowódca Seleção. Brazylijczycy wychodzili na mecze prostą formacją 4-4-2, z dość odważnie grającymi bokami obrony, ale bardzo zachowawczo zestawionym środkiem pola, gdzie niepodzielnie rządził Dunga. Stanowiący dokładne zaprzeczenie marzeń kibiców odnośnie postawy środkowego pomocnika reprezentacji Brazylii. Dunga był piekielnie silny, świetny w odbiorze, niezwykle agresywny. Ale pojęcia takie jak kreatywność czy finezja były mu obce.

To co najlepsze w ofensywie Canarinhos rozgrywało się zatem w szybkich kombinacjach między opisywanym już duetem napastników. Tymczasem Raí grał takiego ni to skrzydłowego, ni ofensywnego pomocnika. Nie znajdował partnera do klepki w Dundze czy Mauro Silvie, z kolei Bebeto i Romario radzili sobie na ogół z rozmontowywaniem szyków obronnych przeciwnika bez jego pomocy. Jego rola sprowadzała się zatem głównie do wyciągania obrońców ze skrzydła, żeby zrobić tam miejsce rozpędzonemu bocznemu obrońcy.

Przed startem mistrzostw przez brazylijską prasę przetaczała się potężna debata na temat roli Raía w kadrze. Część kibiców i dziennikarzy życzyła sobie, by 29-latek uzyskał nieco więcej zaufania ze strony selekcjonera. Twierdzono, że Parreira marnuje potencjał swojego podopiecznego, nie pozwalając mu rozwinąć skrzydeł w środkowej strefie boiska, zabetonowanej przez Dungę. Istniał też inny obóz. Jego przedstawiciele dowodzili, że skoro Raí nie potrafi się zaadaptować do surowego stylu gry preferowanego przez trenera, to po prostu powinien wylecieć ze składu. Wóz albo przewóz. Jak już szkoleniowiec chce grać pragmatycznie do bólu, to niech chociaż dobierze sobie do tego odpowiednich ludzi, zamiast korzystać z jednostek stworzonych do odważnego, ofensywnego grania. Takich jak Raí.

Parreira początkowo szukał salomonowego wyjścia z tej sytuacji. Na powrót reprezentacji Canarinhos do naiwnie romantycznego futbolu, który zaowocował pasmem rozczarowań w latach 80., selekcjoner absolutnie nie miał ochoty. Chciał raz na zawsze zerwać z tradycją chwalebnych klęsk.

Skoro jednak przestawienie wajchy w kierunku odważniejszego grania nie wchodziło w rachubę, a Raí nie umiał się odnaleźć w ostrożnie ustawionym zespole, decyzja mogła być tylko jedna. Pozbawiony złudzeń Parreira przed meczem 1/8 finału z reprezentacją Stanów Zjednoczonych ogłosił publicznie zmianę kapitana, przekazując opaskę Dundze. Ryzykował sporo – wykonywanie takich ruchów w trakcie mistrzostw to stąpanie po cienkim lodzie. Ale trener Canarinhos wziął na klatę ryzyko i dobrze na tym wyszedł. Raí do końca mistrzostw rozegrał dziewięć minut z Holandią i połówkę półfinałowego starcia ze Szwecją.

Finał od deski do deski obejrzał z perspektywy ławki rezerwowych.

– Rozmawiałem o tym z Raíem – pisał Musa Okwonga z brytyjskiego „Guardiana”. – Nie dostrzegłem w nim goryczy, że w fazie pucharowej mistrzostw stracił miejsce w wyjściowej jedenastce reprezentacji. Więcej było w nim chyba współczucia dla Parreiry, który stał podczas turnieju przed bardzo trudnymi dylematami. Raí powiedział mi: „W 1994 roku cała nasza kadra znajdowała się pod presją. Dwadzieścia cztery lata bez mistrzostwa to jest cholernie długi czas. Naprawdę. Musieliśmy zdobyć złoto, nie mieliśmy prawa przegrać. Parreira musiał cały czas mieć to na uwadze. Pewnie dlatego zdecydował się na tak zachowawczy styl, ostatecznie jego drużyny zwykle w ten sposób się nie prezentowały. Nie było mi łatwo pogodzić się z utratą miejsca w składzie, ale rozumiałem jego motywy”.

Ostatecznie Raí opuścił USA ze złotym krążkiem zwisającym z szyi. Osiągnął największy sukces dostępny w świecie futbolu. Jednak wielkiej, osobistej chwały ten triumf mu nie przyniósł. Nie pozwolił na wyjście z cienia brata, który parę lat wcześniej zapisał się w historii brazylijskiej piłki dwiema… wyjątkowo bolesnymi porażkami.

Młodszy brat. Raí w cieniu Sócratesa

Raí Souza Vieira de Oliveira przyszedł na świat 15 maja 1965 roku w Ribeirão Preto, sporym mieście położonym około 300 kilometrów od São Paulo. Był piątym synem swoich rodziców. Pierwszej trójce potomków ojciec – Raimundo Vieira de Oliviera, człowiek głęboko zafascynowany antykiem i zaczytany w religijnych kronikach – nadał imiona związane ze swoją pasją. Czwarty dzieciak dostał już imię po tacie: Raimundo Junior. Z kolei Raí miał pierwotnie otrzymać imię dobrane znowu według klucza historycznego, upamiętniające słynnego filozofa i dowódcę Ksenofonta. Plany storpedowała jednak Guiomar, matka chłopców.

Zamiast Ksenofonta wyszedł zatem Raí.

Odpowiadając na niezadane pytanie – tak. Zbieżność imion oczywiście nie jest przypadkowa. Najstarszy brat Raía to ten słynny, legendarny wręcz Sócrates. Jak opowiada Andrew Downie w książce „Doctor Sócrates. Piłkarz, filozof, legenda”, rodzice (którzy ostatecznie doczekali się aż szóstki synów) Raía byli nieźle sytuowanymi, pogodnymi i wyluzowanymi ludźmi. – Północna część kraju to ubogi region, który zaczyna się wspaniałymi plażami wybrzeża Atlantyku i ciągnie na zachód, przez gorące tereny pokryte zaroślami, aż po dżunglę – pisze Downie. – Żyło się tu ciężko, a tutejsza ludność wytworzyła kulturę znacznie odmienną od tej w bardziej rozwiniętych miastach na południu kraju. Została ona w taki sposób uformowana przez izolację, upał i biedę, by znosić codzienny znój ze stoickim spokojem i dobrym humorem. Jednym z tak żyjących ludzi był Raimundo Vieira de Oliviera. […] Sócrates był szczęśliwym dzieckiem. Jego pierwsze wspomnienia wiązały się z biblioteką ojca. Za drzwiami ich domu rozciągał się amazoński las deszczowy, pozornie nieskończony obszar bez barier innych niż drzewa i rzeki”.

Brzmi całkiem sielsko, czyż nie?

Raimundo senior był z zamiłowania nie tylko historykiem i filozofem, ale również kibicem piłkarskim. To on zaszczepił swojemu najstarszemu synowi futbolowego bakcyla. Później zajawkę załapał też o jedenaście lat od Sócratesa młodszy Raí.

Obaj osiągnęli wiele, aczkolwiek sława, jaką się cieszą dzisiaj, stanowi ostateczny dowód na to, że w piłce niekoniecznie liczy się wyłącznie to, co w gablocie. Futbol jest jednak znacznie, ale to znacznie bardziej złożony. Sócrates, gdyby go tak po prostu podsumować zdobytymi trofeami, w gruncie rzeczy wygrał niewiele. Zarówno na polu klubowym, jak i w kadrze. A jednak dla miłośników brazylijskiej piłki pozostaje po dziś dzień jednym z największych ulubieńców. Był piłkarzem otoczonym kultem, żeby nie powiedzieć, że czcią. Mimo że w narodowych barwach grał główną rolę podczas dwóch przerżniętych przez Canarinhos mundiali.

„Osiągnięcie doskonałości w piłce jest niemożliwe. Ale nie przestanę do niej dążyć”

Telê Santana

Zaczęło się w 1982 roku, gdy Seleção dowodzona przez Telê Santanę dała się wyrzucić za burtę turnieju Włochom. Brazylijczycy podczas tamtych mistrzostw grali naprawdę nieziemski futbol – Santana, uważany w Kraju Kawy za najwybitniejszego szkoleniowca swojej epoki, stworzył trudną do powstrzymania maszynkę do strzelania bramek. Canarinhos młócili zatem wszystkich jak leci – najpierw wygrali ze Związkiem Radzieckim, potem rozgromili Szkotów i Nowozelandczyków. Następnie spuścili manto Argentynie w południowoamerykańskim klasyku. Żeby awansować do półfinału i zmierzyć się z Polską, pozostało im tylko zremisować z Włochami. Santana nie nastawił jednak swoich podopiecznych na kunktatorską grę. Sócrates, Zico, Falcão i spółka natarli na Italię tak jak to mieli w zwyczaju, z otwartą przyłbicą. I przegrali tę wymianę ciosów 2:3, w dramatycznych okolicznościach żegnając się z turniejem.

– Piłkarska reprezentacja Brazylii już nigdy nie zdoła zagrać z takim rozmachem – skomentował po meczu wstrząśnięty Sócrates. Zico posunął się dalej i stwierdził, że wraz z porażką Canarinhos umarł futbol.

Jednak Telê Santana nie dawał za wygraną i nie wyrzekł się swoich piłkarskich ideałów. Cztery lata później spróbował ponownie zaszarżować po złoty medal mistrzostw świata. I znowu się nie udało. Tym razem Brazylijczycy pożegnali się z turniejem na etapie ćwierćfinału, odpadając z Francją po serii rzutów karnych. Sócrates wykonywał pierwszą jedenastkę w konkursie, jeżeli chodzi o ekipę Canarinhos. Pomylił się. Potem jego błąd wyrównał Michel Platini, który także sknocił swoją próbę. Ale ostatecznie to Trójkolorowi przetrwali tę wojnę nerwów i awansowali do kolejnej rundy. Tym samym niepokorny Santana poległ po raz wtóry. Nie mógł wtedy się spodziewać, że jego najwspanialsze sukcesy dopiero nadejdą. A główną rolę odegra w nich nie Sócrates, lecz jego młodszy brat.

Tymczasem Raí długo nie mógł się zdecydować, czy ma ochotę bawić się w futbol na poważnie. Z jednej strony imponowały mu dokonania Sócrates, ale z drugiej – trochę się obawiał, że nie zdoła udźwignąć trybu życia piłkarza z taką łatwością, z jaką czynił to jego brat. Obaj byli do siebie bardzo podobni w sensie fizycznym – wysocy, smukli. Było jasne, że Raí może pójść w ślady brata, jeśli tylko odnajdzie w sobie dość motywacji. Jednak jeszcze w wieku piętnastu lat chłopak po prostu grywał sobie w piłeczkę na ulicy, nie trenując w żadnym profesjonalnym klubie. W pewnym okresie życia bliżej mu było nawet do kariery koszykarza.

Jego podejście do sportu gwałtownie się jednak zmieniło z powodów obyczajowych – w wieku szesnastu lat został ojcem. Prawdopodobnie właśnie to podziałało na niego jak kopniak w stronę dojrzałości. Uznał, że dzieciństwo się skończyło i czas potraktować futbol poważnie. Krótko mówiąc – zarobić na nim jakąś kasę.

Na drodze do sukcesu. Raí pod batutą Santany

Drzwi do kariery były przed nim otwarte nieco szerzej niż przed innymi zawodnikami. Działacze i trenerzy brazylijskich klubów liczyli oczywiście, że Raí okaże się równie utalentowany co jego brat, więc byli w stanie wybaczyć chłopakowi lenistwo na treningach i boiskowe niechlujstwo. W 1984 roku ofensywny pomocnik – wówczas dziewiętnastoletni – zadebiutował w lokalnym zespole Botafogo de Ribeirão Preto. Nie można powiedzieć, żeby robił tam jakąś szczególną furorę, ale już po trzech latach ściągnęło go do siebie słynne São Paulo. Tam również Brazylijczyk początkowo nie zachwycał – przede wszystkim miał kłopot z rozumieniem przestrzeni na boisku, fatalnie się poruszał, nie grał bez piłki. Widać było, że ma podstawowe braki w futbolowym warsztacie.

Aż w końcu na Estádio do Morumbi trafił Santana. Będący już wprawdzie grubo po sześćdziesiątce, ale wciąż wystarczająco żwawy, by wziąć Raía w obroty. Pomocnik zbliżał się już wtedy do dwudziestego piątego roku życia. Oczywiście nie można powiedzieć, by kompletnie sobie nie radził z karierą – występował w słynnym klubie, od czasu do czasu demonstrował przebłyski nadzwyczajnej techniki. Lecz to wciąż nie był poziom gry choćby zbliżony do tego, co prezentował Sócrates.

Santana wycisnął Raía jak cytrynę.

– Kiedy przybył do klubu, miałem trochę za wysokie mniemanie o sobie – wspominał Brazylijczyk, cytowany przez „O Globo”. – Czułem się gwiazdą, najlepszym zawodnikiem w naszym zespole. Kiedy wygrywaliśmy, to zazwyczaj dzięki mnie. Byłem najlepszy na boisku. Ale brakowało mi regularności. Santana był natomiast niezwykle wymagający jako trener. Żądał pełnego zaangażowania. Nie mówię o meczu, musieliśmy dawać z siebie sto procent na wszystkich treningach.

– Dla mnie stał się drugim ojcem. Praca z nim stała się szkołą życia – dodał.

Ekipa São Paulo, zainspirowana współpracą z doświadczonym szkoleniowcem, w trybie ekspresowym wspięła się na szczyt nie tylko krajowego, ale i kontynentalnego futbolu. W 1991 roku Trójkolorowi zostali mistrzami Brazylii, a rok później sięgnęli po pierwsze w swych dziejach Copa Libertadores.

W finale turnieju zmierzyły się dwie ekipy, które dzisiaj można już uznać za kultowe, ponieważ rywalem São Paulo byli Newell’s Old Boys z Marcelo Bielsą u steru. Pierwsze spotkanie zakończyło się jednobramkowym triumfem argentyńskiej ekipy, w drugim meczu 1:0 zwyciężyli Brazylijczycy. Jedyne trafienie zanotował na swoim koncie Raí. Konkurs rzutów karnych także rozstrzygnięty został po myśli Trójkolorowych.

Raí w 1992 roku został wybrany najlepszym zawodnikiem Ameryki Południowej. Dostąpił tego samego zaszczytu, co jego brat niespełna dekadę wcześniej. Wydawało się wówczas kwestią czasu, gdy gwiazdorem São Paulo zainteresuje się jakiś klub ze Starego Kontynentu.

Podbój Paryża. Raí na europejskich boiskach

Tym bardziej, gdy Brazylijczyk swoją klasę potwierdził na tle najpotężniejszej europejskiej drużyny, jaką w 1992 roku można sobie było wyobrazić. W finale Pucharu Interkontynentalnego (a właściwie Pucharu Toyoty, bo tak się wtedy nazywały te rozgrywki) triumfatorzy Copa Libertadores zmierzyli się bowiem z Barceloną, która zdobyła w tamtym roku Puchar Europy. Legendarny Dream Team skonstruowany przez Johana Cruyffa wydawał się murowanym faworytem rozegranego w Tokio spotkania. I rzeczywiście, już po dwunastu minutach meczu Christo Stoiczkow zapewnił Katalończykom prowadzenie.

Wtedy jednak sprawy w swoje nogi wziął Raí.

Zaaplikował Katalończykom dwie sztuki, w tym jedną absolutnie w swoim stylu – prawie bez rozbiegu, po stałym fragmencie gry. I tym samym zapewnił Trójkolorowym status najlepszej klubowej drużyny na świecie. Cruyff był w ciężkim szoku, lecz docenił klasę rywala. Przede wszystkim komplementując Santanę.

– Jeśli już mieliśmy zostać rozjechani, to dobrze, że chociaż przez Ferrari – stwierdził wymownie Holender.

Czy São Paulo w istocie było wtedy tak mocną ekipą, czy może o zwycięstwie nad potężną Barceloną zadecydowała po prostu lepsza dyspozycja dnia i większa spinka przed spotkaniem? Próżno gdybać, ale fakty przemawiają za Brazylijczykami.

Rok później ekipa Santany – a w jej składzie między innymi Cafu, Müller czy Zetti – obroniła tytuł zarówno w Copa Libertadores, jak i w Pucharze Interkontynentalnym. Pokonując w tych drugich rozgrywkach AC Milan. Ten słynny, z Fabio Capello u steru. Ciekawą anegdotę opisał też Bartłomiej Rabij w książce „Podcięte skrzydła kanarka”: – Niedługo po pierwszej wygranej w Copa Libertadores Brazylijczycy zostali zaproszeni do Europy na dwa przedsezonowe turnieje towarzyskie w Hiszpanii. Najpierw trafili do Galicji, by zagrać Trofeo Teresa Herrera z Barceloną, a potem zjechali na południe, by wziąć udział w uznanym Trofea Ramon de Carranza. Skracając całą historię: w finale tego pierwszego turnieju São Paulo zwyciężyło 4:1 z Barceloną, a w drugich rozgrywkach rozjechało 4:0 Real Madryt. Wiadomo, to tylko sparingi. Ale też kolejny dowód na to, jak mocarną paczkę poukładał Santana.

– Wyobraźcie sobie, jak musieliśmy grać i jakim trenerem był nasz Telê Santana, skoro Cruyff był zaskoczony – uśmiechał się Raí.

Kolejne sukcesy w Ameryce Południowej sprawiły, że po Raía postanowiło sięgnąć zbrojące się Paris Saint-Germain. Latem 1993 roku francuski klub wyłożył za niespełna 29-letniego zawodnika 4,5 miliona dolarów.

Paryżanie w połowie lat 90. całkiem nieźle wyglądali finansowo. Nie dysponowali oczywiście tak gigantyczną gotówką jak dzisiaj, zresztą rynek transferowy wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Niemniej – korzystne układy sponsorskie i inwestycje ze strony Canal+ pozwoliły się stołecznemu klubowi porządnie wzmocnić. Raí nie został z miejsca największą gwiazdą zespołu. David Ginola, George Weah, Bernard Lama, Paul Le Guen – znalazłoby się tam paru naprawdę konkretnych grajków.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. W sezonie 1993/94 paryska drużyna sięgnęła po mistrzostwo Francji, pierwsze od ośmiu lat, a drugie w całej swojej historii. PSG udało się też zawędrować do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie minimalnie lepszy okazał się Arsenal. A to był tylko początek całkiem niezłej passy klubu – w kolejnym sezonie paryżanie zdołali sięgnąć po Puchar Francji i Puchar Ligi Francuskiej. Zameldowali się również w półfinale Champions League, po drodze eliminując Barcelonę. Raí kolejny raz wpakował bramkę w starciu z „Dumą Katalonii”.

„Moja integracja z paryską kulturą i kibicami PSG wykraczała poza piłkę nożną”

Raí dla klubowych mediów PSG

Sezon 1995/96 przyniósł z kolei triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. Lekko przemeblowana drużyna PSG – między innymi z Yourim Djorkaeffem i Patrice’em Loko w składzie – uporała się w finale rozgrywek z Rapidem Wiedeń.

Ulubieniec kibiców. Raí kochany bardziej od Neymara

Raí cieszył się olbrzymią sympatią kibiców PSG. Co oczywiście nie oznacza, że okres spędzony we Francji był dla Brazylijczyka czasem indywidualnie w stu procentach udanym. Owszem, Raí ekscytował publiczność technicznymi sztuczkami. Kiedy trafił z formą na dany mecz, był nie do zatrzymania. Ale jego regularność znowu zaczęła pozostawiać wiele do życzenia. Mistrz świata jeden genialny występ przeplatał trzema przeciętnymi i jednym nędznym. Zresztą, koniec końców cały klub też zanotował zjazd. W latach 1991-1997 ekipa PSG nie schodziła z podium francuskiej ekstraklasy, a potem osunęła się już do roli średniaka w Ligue 1.

W 1997 roku paryżanie trochę jeszcze dokazywali na europejskiej arenie – znowu dotarli do finału PZP, ale tym razem poskromiła ich już Barcelona. Z kolei w dwumeczu o Superpuchar Europy Raí i jego koledzy zostali zdeklasowani przez Juventus, przegrywając aż 2:9. Totalna kompromitacja francuskiej drużyny.

Rok później udało się jeszcze skompletować mini-dublet na krajowym podwórku, czyli oba francuskie pucharu, no i to by było na tyle, jeżeli chodzi o paryskie triumfy Raía. Zresztą, jego przygoda z klubem wkrótce dobiegła końca.

***

Raí karierę zakończył w wieku 35 lat, jako zawodnik São Paulo. Klubu, z którym wygrał wszystko, co tylko jest do wygrania. Liczba sreber w gablocie się zgadza, ale czy Brazylijczyk wycisnął maksa ze swojego talentu? Z pewnością był jednym z tych zawodników, którzy we współczesnym futbolu już raczej nie znajdują dla siebie miejsca, a wyjątkowo przyjemnie oglądało się ich w akcji. Błyskotliwy playmaker z lubością holujący piłkę, czasem nawet trochę spowalniający grę. Przykładowy Juergen Klopp uznałby zapewne tego rodzaju postawę za zamach na tempo gry własnego zespołu, lecz jeszcze w latach 90. taka gra skłaniała kibiców do oklasków, a nie do gwizdów.

Nie ma zresztą przypadku w tym, że Brazylijczyk był ulubieńcem fanów właściwie we wszystkich swoich klubach. Często puszczał oczko do trybun, wykonując jakieś techniczne sztuczki, choć sytuację można było załatwić bardziej oczywistym zagraniem. Futbolówką posługiwał się z wrodzoną elegancją.

Tego się nie da wytrenować, z tym się trzeba urodzić.

Sympatycy PSG przerobili nawet czasowo najważniejszą klubową przyśpiewkę, żeby umieścić w tekście Raía. Dziwnym trafem tuż obok słowa magique, które chyba nie wymaga tłumaczenia. Jesienią 2020 roku wybrali go najlepszym zawodnikiem w historii klubu.

Na robocie Brazylijczyk nigdy nie pękał. Do ważnych jedenastek podchodził bez dygocących kolan. Gdyby tylko potrafił grać na maksa co tydzień, a nie – mówiąc w przybliżeniu – co trzy tygodnie, byłby prawdopodobnie znacznie częściej wspominany jako jeden z piłkarskich gigantów ostatniej dekady XX stulecia. A tak? Cóż, w ojczyźnie już na zawsze pozostanie tym mniej słynnym z braci, którego nawet nie wpuszczono na boisko podczas najnudniejszego finału mistrzostw świata w historii. Ale zdaniem paryskiej publiczności to on, a nie Ronaldinho czy Neymar, pozostaje najwybitniejszym brazylijskim zawodnikiem ofensywnym w historii klubu.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

3 komentarze

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Francja

Francja

Zawieszony piłkarz posypuje głowę popiołem. Poszło o… historię

Antoni Figlewicz
5
Zawieszony piłkarz posypuje głowę popiołem. Poszło o… historię
Reklama
Reklama