Od wczoraj po sieci krążą filmy, w których policja rozbija grupy kibicowskie Chelsea i Realu Betis. Do akcji włączano armatki wodne i gazy pieprzowe, choć policja mogła pójść nawet krok dalej i wyciągnąć broń z gumową amunicją. Na wierzch narracji wybiły się latające kufle i krzesełka, syf na ulicach oraz ludzie z czerwonymi nosami, oczywiście zataczający się w drodze z pubu na stadion. Ale mimo wszystko, mimo tej negatywnej strony finału Ligi Konferencji we Wrocławiu, muszę powiedzieć, że takich sportowych wydarzeń potrzebujemy.

Nie chodzi o to, żeby ignorować haniebne zdarzenia. Skoro tępimy chamstwo i chlew czyniony przez polskich kibiców, to tyczy się również przybyszy z innych krajów. Nie powinno być tolerancji na fakt, że przypadkowy Anglik czy Hiszpan urządza w Polsce wojny na zrobionym przez siebie wysypisku śmieci, bo tak mu się podoba, bo akurat do głowy uderzyło dwunaste piwko. Ale gdyby o finale Lidze Konferencji mówić wyłącznie na kanwie marginesu, tworzylibyśmy jakąś propagandę, że w ogóle nie podołaliśmy z organizacją.
Finał Ligi Konferencji we Wrocławiu to dobra wizytówka
A jest przecież zupełnie inaczej. Jasne, że do świadomości wybijają się wcześniej wspomniane obrazki, ale wolałbym tę dyskusję trochę wypośrodkować. Bacznie temu, co działo się we Wrocławiu, przyglądałem się od poniedziałku. A skończyłem wczoraj po drugiej w nocy, w sumie lekko zdziwiony, że w centrum miasta jest tak spokojnie. Może gdyby finał przegrała Chelsea, byłoby inaczej – nie wiem, w tej chwili to tylko gdybanie. Lepiej opierać się na faktach, a one są takie, że poza kilkoma pojedynczymi akcjami, które można było zakładać w ciemno, Wrocław sprostał wyzwaniu.
Rzecz banalna, ale dla wielu bardzo ważna: przed i po meczu nie dało się wyjątkowo odczuć, że miasto jest sparaliżowane przez 70 tysięcy dodatkowych kibiców. To, zwłaszcza jako kierowcę, zaskoczyło mnie pozytywnie. Miasto było świetnie przygotowane, a na pewno zdecydowanie lepiej, niż na niejednym meczu Śląska z ostatnich lat, na przykład z Legią Warszawa przy wypełnionych trybunach. Widać było, że ktoś wykonał mądrą robotę w planowaniu logistycznym i przestrzennym.
Policja zbijająca bąki o 2 w nocy po finale LKE

Zadanie domowe odrobiono również w kwestii organizacji już na samym stadionie. Okrążyłem obiekt z każdej strony około 20, zajrzałem do przeciwnych sobie sektorów kibiców Chelsea i Realu Betis, no i nie mógłbym się do niczego przyczepić. Wszystko poszło gładko, a miałem nawet okazję zobaczyć w akcji służby ratownicze, które ratowały jednego z hiszpańskich fanów. W ogromnym tłumie dotarły do nieprzytomnego człowieka szybko i sprawnie, a mam nadzieję, że były też skuteczne.
Rozróby tępimy, ale poziom kibicowski tego finału musimy pochwalić
Co do meczu, całej otoczki i atmosfery – to osobna historia, która zasługuje wyłącznie na pochwały. Zwłaszcza dzięki fanom Realu Betis, którzy już godzinę przed pierwszym gwizdkiem robili taki doping, że nie dało się na to wystarczająco napatrzeć. Byli świetnie przygotowani, znacznie lepiej niż po drugiej stronie stadionu kibice Chelsea. Bębny, flagi, duża oprawa i sektory wypełnione chyba pod korek, czego nie widziałem po stronie Anglików. Mimo że na boisku przegrali, od strony kibicowskiej nie mają czego się wstydzić. Ba, byli tak głośni, tak rytmiczni, radośni i sympatyczni, że po prostu bili Chelsea na głowę.
Doping kibiców Realu Betis – bajka. Aż chce się być w środku na dłużej.
Zresztą Hiszpanie od samego początku, odkąd są we Wrocławiu, pokazują większą ogładę i po prostu przyjemniej stać obok nich niż Anglików. pic.twitter.com/De3daVw98L
— Kamil Warzocha (@WarzochaKamil) May 28, 2025
Gdyby nie odpowiadali na prowokacje, gdyby jednak kilkudziesięciu gości w koszulkach Betisu nie brało udziału w „wojnie na krzesełka”, Hiszpanie otrzymaliby ode mnie szkolną piątkę z plusem. Bo szczególnie dzięki nim dało się odnieść wrażenie, że we Wrocławiu panuje klimat wielkiego piłkarskiego wydarzenia. I jeśli kogoś chcielibyśmy zaprosić do Polski raz jeszcze, za całokształt zdecydowanie byliby to goście z Sewilli.
Na samym finale Ligi Konferencji mogli skorzystać też Polacy. Owszem, w skali kilku dni było kilkadziesiąt minut, kiedy może nie warto było wychodzić z domów na spacer po wrocławskim rynku. Ale poza tym aż kusiło, żeby skorzystać z szeregu rozstawionych atrakcji i dać się ponieść idei święta futbolu.

Boisko rozłożone w samym centrum, na które mógł wejść każdy, a zagrały na nim nawet polskie i angielskie duże postacie, takie jak Michał Żewłakow, Jerzy Dudek czy Mariusz Lewandowski. Poza tym klatki do dryblingu 1 na 1, tory piłkarskie dla dzieci, kreatywne punkty sponsorskie i brand UEFA, który krzyczał „Hej, tu dzieje się coś dużego i fajnego”. Wielu z wrocławian mogło sobie przypomnieć, jak wyglądało EURO 2012 i piszę to wyłącznie w pozytywnym kontekście.
UEFA wskazała nam, jak wykorzystać stadion i jak tworzyć wielkie święto
Czuć, że jak za organizację odpowiada UEFA, wszystko jest na tip-top. Nie ma miejsca na niedopatrzenia, kibic ma mieć świetne doświadczenia przed stadionem i na stadionie. Tu kamyczek do ogródka PZPN, który mógłby się naprawdę sporo nauczyć od specjalistów w tej dziedzinie. Nie to, że nadal żyjemy w ciemnogrodzie, ale liczba niuansów, które tworzą świetną w odbiorze całość, powalała. Nowe systemy biletowe, których wymagała UEFA od stadionu we Wrocławiu, albo przepustowość czy catering – po prostu wyższa liga w planowaniu, do której trochę nam jeszcze brakuje. Ba, doszło nawet dodatkowe nagłośnienie, o którym kibice Śląska mogli zapomnieć, że w ogóle istnieje.

Jak się okazało, kiedy wrocławski obiekt został po raz pierwszy od 2012 roku przetestowany przez europejskie standardy, wyszło, że da się z niego wycisnąć znacznie więcej. Ale co chyba najważniejsze: kto miał okazję w tym wydarzeniu uczestniczyć, na trybunach czy poza nimi, niestety bez biletu, musiał spędzić kapitalny wieczór.
Organizator dowiózł (głównie dzięki specom z UEFA), kibice (przynajmniej w połowie) też. Jeśli tak miałoby to wyglądać za każdym razem, gdy z jakimś finałem przyjeżdża do nas największa europejska organizacja w świecie futbolu, nie ma nad czym się zastanawiać. Niech PZPN walczy o kolejne finały. Nawet mimo kilku rozrób w mieście, ten we Wrocławiu przynajmniej w mojej głowie – a zakładam, że w tysiącach innych także – zostanie zapamiętany na długo. Jako święto, których w Polsce potrzebujemy.
WIĘCEJ O FINALE LIGI KONFERENCJI PROSTO Z WROCŁAWIA:
- Wygrała Chelsea, ale nie jej kibice [KOMENTARZ]
- “Głupi kibice” i policja, która sobie poradziła. Wojna Betisu i Chelsea [KULISY]
- Starcie kibiców we Wrocławiu. Pofrunęły butelki i krzesła [WIDEO]
- Cisza przed burzą. Jak Wrocław szykuje się na finał LKE? [KULISY]
- Na kogo klął Maresca, co przewidział Pellegrini? Betis i Chelsea we Wrocławiu
- Wielki powrót Chelsea. Real Betis zmiażdżony we Wrocławiu!
Fot. własne