Z telefonem wszystko było w porządku. Nie był popsuty, leżał stale obok i czekał. Też pewnie tęsknił za czasami, kiedy był bardziej potrzebny – kiedy przydawał się do rozmów z piłkarzami, agentami, prezesami, dziennikarzami i innymi trenerami. Ostatnio Leo Beenhakker sięgał po niego rzadziej, na chwileczkę, na momencik. Rzucał tylko okiem, czy nie omijało go akurat nic ważnego. A im częściej omijało, tym chętniej i on omijał wszelkie “ważności” świata.
My widzieliśmy go jako niedoszłego reformatora i twórcę jednego z piękniejszych wspomnień związanych z reprezentacją Polski i jej występami w całym XXI wieku. Holendrzy doceniali w nim nietuzinkowy charakter, wiedzę, doświadczenie. Dla Hiszpanów był to po prostu “Don Leo”. Szacunek, podziw, może nawet sympatia. Taki był Leo Beenhakker w oczach ludzi, dla których wiele znaczyła jego praca i jej efekty. Czy wiele znaczył dla nich on sam? Refleksją na ten temat dzielił się pod koniec życia niezbyt chętnie, ale na futbolowej emeryturze odkrył, że taka jest po prostu kolej rzeczy.
Bronowicki: Beenhakker wydobywał z nas rzeczy nadludzkie [WYWIAD]
Że kiedy zejdziesz ze sceny to może nie od razu znaczysz mało, ale bez wątpienia stajesz się mniej ważny. – Wiesz, kiedy kończysz z piłką, twój świat staje się bardzo mały. Wszyscy, którzy przez te wszystkie lata byli z tobą związani – agenci, zawodnicy, koledzy z pracy, media – z dnia na dzień wszyscy odeszli. Trzeba się do tego przyzwyczaić – otworzył się w roku 2015 Beenhakker, w rozmowie z Antoinnette Scheulderman. – Mój przyjaciel Simon Kelder, były prezes Excelsioru, ostrzegał mnie, że tak będzie. „Leo, nie wiesz, co się z tobą będzie działo” – mówił mi. Jeśli pracujesz, twój telefon dzwoni tak często, że masz ochotę rzucić go w kąt. A teraz czekasz momentu, gdy w ogóle się odezwie – mówił były selekcjoner reprezentacji Polski.
Nie był kompletnie odrzucony, nie był, w dokładnym, podręcznikowym tego słowa znaczeniu, samotny. A jednak był. Czegoś brakowało.
– Czasami kładę się spać, patrzę na telefon i widzę, że nikt nie dzwonił przez cały dzień.
Sztuka zanikania. Leo Beenhakker opuszcza scenę
Ludzie bardzo mu bliscy bliskimi pozostali, jednak faktyczny problem pojawił się wtedy, gdy ze świata pełnego pozytywnego rwetesu Leo Beenhakker przeniósł się w cztery ściany własnego domu. Wskoczył w ciepłe kapcie i główną atrakcją dnia stało się dla niego zjedzenie śniadania. Wcześniej, przez pół wieku, wstawał codziennie rano i miał cel. Szedł do pracy, którą uwielbiał. Robił wszystko możliwie najlepiej, pieczołowicie budował swoją imponującą karierę trenerską.
– Miałem wspaniałą karierę i nie obchodzi mnie, co o tym myślicie – kończy swoją biografię były szkoleniowiec Realu, Ajaksu, Feyenoordu i zarazem były selekcjoner Polski czy Holandii.
A potem nic, pustka. Problem, z którym chciał, choć nie do końca umiał się zmierzyć.
W naszym kraju często mówi się o tym, co Leo Beenhakker robił jako selekcjoner reprezentacji Polski. Zrozumiałe, to musi budzić i budzi nasze największe zainteresowanie. Orientujemy się też całkiem nieźle w tym, co Holender robił przed objęciem Biało-Czerwonych. Wiemy o jego niesamowitym wyczynie z reprezentacją Trynidadu i Tobago, kojarzymy sukcesy z lat osiemdziesiątych i tytuły mistrzowskie zdobywane z Królewskimi z Madrytu. A co było po naszej kadrze narodowej?
Ktoś, coś? Zastanawialiście się kiedyś, co słychać u Leo Beenhakkera? W jaki sposób pożegnał się z piłką? Nawet jeśli, to raz od wielkiego dzwonu. Przyszedł, zrobił swoje, poszedł, pamiętamy mu zasługi, ale i zapomnieliśmy pamiętać o nim samym. I przypomnieliśmy sobie w miniony czwartek.
Brak szacunku, czyli pierwsza oznaka bycia niepotrzebnym
Tak, to może trochę zbyt brutalne podejście do sprawy – wszak z Holendrem nie łączą większości kibiców na świecie żadne prywatne stosunki i nie mamy obowiązku pielęgnować naszej niezbyt zażyłej relacji. Faktem jest jednak, że tak na cały proces schodzenia ze sceny patrzył sam Beenhakker. Tracił na istotności w świecie, który był dla niego najważniejszy przez zdecydowaną większość życia. Jeszcze jakiś czas temu zachwycał się, gdy w Hiszpanii przywitano go z honorami na Santiago Bernabeu. Bardzo doceniał chwile, w których ktoś pokazywał, że jeszcze ma on jakieś znaczenie dla świata zewnętrznego. Choć im bliżej było końca, tym wiary w pamięć o pewnym holenderskim szkoleniowcu było w Beenhakkerze mniej.
– Gdy mój syn skończył pięćdziesiąt lat, stwierdził, że bardzo chce pojechać ze mną do Madrytu na El Clasico – wspominał 74-letni wówczas Beenhakker w rozmowie z “Algemeen Dagblad”. Wtedy jeszcze udzielał się publicznie, wychodził z domu. – Pomyślałem, że przecież można skombinować jakieś bilety. Wysłałem maila do Emilio Butragueño z pytanie, czy ma może jeszcze jakieś wejściówki. Odpowiedział mi tylko: “Głupie pytanie! Zaraz to załatwimy szefie!”
– W Madrycie przywitał mnie czerwony dywan i na oko trzydziestoletnia dziewczyna. “Dobry wieczór, señor Beenhakker” – powiedziała. Znała każdego byłego trenera, każdego byłego zawodnika. W Holandii to nie do pomyślenia.
W sercu trenera kryła się zadra. Żywił uraz do miejsca i klubu, które kochał. Ale po kolei.
Minuta ciszy ku pamięci Leo Beenhakkera przed meczem Korony z Widzewem
Po zakończeniu pracy z reprezentacją Polski “Don Leo” zaczął pisać ostatni rozdział wspólnej historii z Feyenoordem Rotterdam. Klubem z rodzinnego miasta. Klubem, któremu dał jeszcze w poprzednim wieku ostatni, do tamtego czasu, tytuł mistrzowski. To tam usłyszał jednak, po dwóch latach spędzonych na stanowisku dyrektora sportowego, że jest za stary. Był rok 2011, a słowa, które zdefiniowały kolejnych czternaście lat życia Holendra, wypowiedział dyrektor generalny klubu Eric Gudde.
– Jeśli zatrudnisz mnie, gdy będę miał 67 lat, czy zdziwisz się, że dwa lata później będę miał 69 lat? – dopytywał retorycznie Beenhakker w wywiadzie dla “de Volkskrant”. – Nie wyobrażałem sobie niczego, ale nie jestem też pierwszym wiejskim prostakiem w piłce nożnej. Oczekuję szczerości, nie owijaj w bawełnę przez miesiące! A on kiedy to powiedział, nawet na mnie nie spojrzał – dodał trener.
W relacji Antoinnette Scheulderman jest wyraźnie poruszony tym trudnym wspomnieniem. – Nie sądzę, żebym na to zasługiwał – cicho dodaje, a po chwili podnosi głos: – Po prostu nie lubię takich sytuacji.
Potem rozmowa z dziennikarką schodzi na zupełnie inne tory. Kokosowe makaroniki przywiezione prze Beenhakkera z Rotterdam Market Hall są doskonałym tematem zastępczym i koją nerwy.
Żal większy niż świat
Po odejściu z Feyenoordu Holender jeszcze na chwilę znajduje spokojną przystań w biznesie i służy radą węgierskiemu Ujpestowi, kadrze Trynidadu i Tobago, a także lokalnej Sparcie. Klubowi mniejszemu, mniej utytułowanemu, ale – co nie było bez znaczenia – potrzebującemu go jeszcze choć na moment. A później już tylko emerytura i trudna relacja z Feyenoordem.
Przez cztery lata, bite cztery lata, Leo Beenhakker nie był w stanie wziąć udziału w żadnej uroczystości związanej z klubem. Do końca życia czuł się potraktowany po prostu źle i wielki żal dominował w jego wewnętrznej relacji z klubem z Rotterdamu. Ale tam byli przecież ludzie, których cenił, lubił. I którzy cenili i lubili jego. W 2013 roku Beenhakker zrezygnował z pojawienia się na De Kuip z okazji wręczenia pamiątkowego medalu jego dobremu przyjacielowi, Aadowi van der Laanowi.
– Nie mogłem sobie z tym poradzić. Rana była zbyt świeża. Aad i ja znamy się od pięćdziesięciu lat, rozmawiałem z nim o tym szczerze. I on to zrozumiał – tłumaczył dwa lata później były selekcjoner reprezentacji Polski. Mówił to chwilę po tym, jak w końcu wybrał się na stadion Feyenoordu.
Leo Beenhakker w Mariborze. Ostatni mecz Holendra w roli selekcjonera reprezentacji Polski
– To były osiemdziesiąte urodziny Gerarda Meijera, człowieka związanego z klubem od zawsze i na zawsze. Poszedłem tam z ołowiem w butach. Aad i jego żona pojechali ze mną. Wymagało to ode mnie ogromnego samozaparcia, ale bardzo chciałem tam być, dla Gerarda – wspomina Beenhakker na łamach “de Volkskrant”. – Przy wejściu przywitała mnie jedna z sekretarek. Zrozumiała, jak trudne to dla mnie przeżycie. Gerard był jednak bardzo wzruszony, a ja… zostałem na godzinę. Widzisz było tam parę znajomych twarzy – Giovanni van Bronckhorst, Jean-Paul van Gastel – moi chłopcy, nic się nie zmienili. Ale próbowałem unikać ludzi. W pewnym sensie było to słabe zachowanie, ale po prostu nie czułem potrzeby, by wchodzić w interakcje. To sprawiało mi ból. Dziwne, nie? Jestem osobą emocjonalną, więc tak się czasem dzieje. Do domu wróciłem już sam. W połowie drogi usiadłem na murze, zapaliłem cygaro, zacząłem gapić się tępo w przestrzeń i pomyślałem: „wszystko jest w porządku, Leo”.
Zapewniał, że naprawdę wszystko było w porządku. Ale dziesięć lat temu tak mu się tylko mogło zdawać. Pokonał sam siebie, zmierzył się z lękiem. Zapalił cygaro.
Trudy emerytury. Tak nie da się żyć
– Dobra strona tej sytuacji jest taka, że nie musisz już nic robić. Uważam, że to przyjemne uczucie. Ale kiedy budzę się o ósmej rano i zastanawiam się, co będę robić, czasami nie mam pojęcia. Potem spędzam cały dzień krążąc w kółko aż do godziny jedenastej wieczorem. Nie oglądam zbyt często telewizji i wciąż brakuje mi wewnętrznego spokoju, aby przeczytać książkę – przyznawał Beenhakker po odejściu z Feyenoordu. Jedynym sukcesem, który dzień w dzień na nowo odnosił, było radzenie sobie z kiepskim się stanem zdrowia.
Sukcesem niemałym – u Holendra w porę wykryto złośliwy nowotwór skóry, którego rozwój udało się powstrzymać serią operacji. Plamy pojawiające się na jego skórze były wyzwaniem. Sprawiły zresztą, że niemożliwe stały się lubiane przez Beenhakkera kąpiele słoneczne.
Leo Beenhakker przeżywa trudne chwile. “Wszyscy się martwią” [CZYTAJ WIĘCEJ]
W 2010 roku “Don Leo” kupił sobie dom z basenem w uroczej okolicy na południu Hiszpanii. Z chęcią do niego zaglądał, cieszył się czasem na łonie przyrody, lubił, gdy promienie słońca muskały jego skórę. Kilka lat później los bezpowrotnie odebrał mu tę prostą przyjemność. – Byłem tam w 2015 roku przez kilka dni. Siedziałem na tarasie w koszuli z długim rękawem i w długich spodniach. Potem leżałem w basenie, w czepku. Dali mi też jakąś straszliwą maść z filtrem do smarowania czoła. I wiecie co? Wystawiłem ten dom w Hiszpanii na sprzedaż – opowiadał Beenhakker.
Holender dokonał w swojej karierze wielu rzeczy godnych zapamiętania. Wywalczył choćby awans na mistrzostwa świata w 2006 roku z reprezentacją Trynidadu i Tobago
Godność zabrał mu Eric Gudde, radość – choroba. A resztki sił do towarzyskiego życia odebrała… pandemia. Beenhakker wyobrażając sobie swoją emeryturę myślał przede wszystkim o spokoju i braku zmartwień. Nie brał pod uwagę, jeż w jego wypadku jedno wyklucza drugie. Znienacka zaatakowała go apatia.
“Nie chciałem siedzieć przy pelargoniach”
Wyobrażał sobie, że życie emeryta pozbawione jest obowiązków, ale nie atrakcji. Chciał być aktywny i mimo pewnej niechęci do spotkań towarzyskich i zamknięcia się w sobie był gotów, z trudem, przeciwstawiać się samemu sobie. Tak jak z urodzinami Meijera. Ale szyki pokrzyżował mu koronawirus. – Na emeryturze nie chciałem siedzieć przy pelargoniach. A tu co? Rozmawiam z wami i siedzę przy pelargoniach – mówił w kwietniu 2020 roku Beenhakker w telefonicznej rozmowie z Radio1. – Czuję, że przestałem żyć, przestałem udzielać się towarzysko – wysłał wyraźny sygnał dziennikarzom.
Przestałem żyć.
Przestałem udzielać się towarzysko.
Kiedy zgasną światła igrzysk, wszyscy będziemy starzy i słabi [CZYTAJ WIĘCEJ]
Z jednej strony chciał iść na imprezę, ale z drugiej nie chciał na nią iść i przez to żył w wiecznym dylemacie. Przed pandemią mógł jednak podejmować decyzję o zostaniu w domu, czuł jakąś sprawczość. COVID odebrał mu ją jednak i nieco pogłębił marazm, w który popadał Beenhakker.
– Zamknięty w domu obejrzałem wszystkie moje El Clasico z holenderskim komentarzem. Jeśli dobrze liczę, to dokładnie 47 razy – pół-żartem, pół-serio mówił w radiowym wywiadzie Beenhakker. Bo nawet jeśli przesadził, to można uwierzyć, że jest w tej historii ziarno prawdy. Pandemia uwypukliła tylko to, co “Don Leo” i tak już zauważał:
– Często potrafię sobie dobrze radzić, ale zdarzają się też dni, kiedy wstaję rano, siedzę w kuchni z kawą i zastanawiam się, jak ja wytrzymam do wieczora.
Ostatni rozdział
Po pandemii powrotu do normalności już nie było. Nie dla Beenhakkera, który wcześniej też przecież czuł się niepotrzebny światu. Żal miał też jednak do siebie, co wyraził choćby dedykując książkę dwojgu swoich dzieci.
Dla moich dzieci, Erwina i Mariski. Oboje dali mi tak wiele, a ja zawiodłem ich tak bardzo.
Emocjonalna bomba. Jedna z wielu, które tykały w głowie “Don Leo”. Życie prywatne Beenhakkera zawsze było dlań tematem wyjątkowo trudnym. Rozumiał, że dzieci potrzebują czasu ojca, sam dorastał bez niego, ale też wyjechał do Meksyku trenować Club America, a później ekipę Chivas. Był w Turcji, Arabii Saudyjskiej.
– Nasz kontakt był często tylko iluzją. Zdarzały nam się bardzo długie okresy bez rozmowy. Przez długi czas w ogóle się nie widzieliśmy. Zawsze jednak, gdy pojawiała się oferta, słyszałem od nich, że muszę z niej skorzystać. Dopiero w Holandii, na starość, zacząłem nadrabiać zaległości. W pewnym sensie zawód trenera jest zawodem antyspołecznym.
Zdjęcie, które zapoczątkowało erę Leo Beenhakkera w reprezentacji Polski. Erę, którą zapamiętamy dzięki niesamowitym eliminacjom do mistrzostw Europy
Podobny żal do samego siebie czuł Beenhakker, gdy nie mógł być przy mamie, gdy ta odchodziła z tego świata. Antoinnette Scheulderman wyciągnęła dziesięć lat temu od Holendra takie wspomnienie. – Tamten moment doprowadza mnie do szału. Pielęgniarka powiedziała mi: „Twoja mama patrzyła na drzwi całą noc”. Wezwano mnie za późno, ale przecież powinno się być przy łóżku matki, gdy ta umiera.
To był bardzo gorący okres. We wtorek śmierć matki. W środę mecz z Barceloną. W sobotę pogrzeb. W niedzielę mecz z Realem Oviedo. Poniedziałkowy poranek przyniósł Beenhakkerowi bolesne otrzeźwienie.
– Siedziałem sam w swoim domu w Madrycie. W głowie dudniło mi tylko: “Co ty, do cholery, zrobiłeś?!”
I podobnie było z samotnością, za którą w pewien sposób Beenhakker winił też siebie. Bo i on działał kiedyś według tych samych reguł, które w końcówce jego życia sprawiły, że odciął się od świata piłki, a świat piłki odciął się od niego. – No cóż, teraz rozumiem, jak to jest. Miałem wystarczająco dużo kolegów, którzy odeszli na emeryturę i, teraz to wiem, ja nigdy więcej do nich nie zadzwoniłem. Bo rzekomo byłem bardzo zajęty – zauważał Beenhakker. Diagnoza trafna, lecz leku znaleźć nie sposób.
CZYTAJ WIĘCEJ O LEO BEENHAKKERZE NA WESZŁO:
- Beenhakker i Ebi napisali historię. Jak ograliśmy Portugalię w Chorzowie
- Jasna strona księżyca. Opowieść o kadrze Leo Beenhakkera
- Wielki Boruc, przeklęty Webb i pęknięty balonik. Polska, Beenhakker i EURO 2008 [REPORTAŻ]
ANTONI FIGLEWICZ
Fot. Newspix