Miliarderzy inwestujący w polskie kluby zwykle zachowują się jak słonie w składzie porcelany. Największe korzyści z ich obecności odnoszą przepłaceni piłkarze i ich agenci. Wszystkim, którym taki sposób budowania piłki nie odpowiada, zamyka się usta tym, że „przynajmniej bawią się za swoje”. Ale jednoczesna obecność na polskim rynku kilku takich postaci ma szansę wreszcie przyczynić się do zmiany wzorców.
Schemat działania bogacza bawiącego się w prowadzenie polskiego klubu zazwyczaj jest bardzo podobny. Opiera się na zwykle bezsensownym zalewaniu rynku pieniędzmi, na czym korzystają wszyscy, tylko nie sam klub. Piłkarze, których sława już dawno przebrzmiała, nagle otrzymują kontrakty życia. Agenci zgarniają prowizje. Wokół właściciela pojawia się wianuszek doradców liczących na okruchy z pańskiego stołu. Wszystkim, którzy ośmielają się powątpiewać, czy takie budowanie potęgi ma jakikolwiek sens, zamyka się usta stwierdzeniem, że przynajmniej robi to za własne pieniądze, zamiast ciągnąć dotacje z gminy, czy spółek skarbu państwa. Więc spalarnia pieniędzy hula w najlepsze, z większymi lub mniejszymi sportowymi sukcesami, zależnie od tego, ile akurat pieniędzy jest do przepalenia, nim dobrodziej się znudzi albo zniechęci.
Archetypem tego rodzaju właściciela klubu jest Bogusław Cupiał, który miał to szczęście, że działał w czasach, gdy wszystkim wokół brakowało pieniędzy. Nie trzeba więc było wielkiego know-how, by zbudować lokalną potęgę i zostać legendą. Jego mniejszy lub większy pierwiastek mają praktycznie wszyscy jego naśladowcy. Najsilniej widać go obecnie u Wojciecha Kwietnia w Wieczystej Kraków, ale przecież czy Józef Wojciechowski w Polonii Warszawa, Krzysztof Witkowski w Niecieczy, czy nawet Michał Świerczewski z Rakowa Częstochowa postępują przynajmniej w niektórych aspektach – pod względem stosunku do ściągania podstarzałych gwiazd, roli trenera albo inwestowania w szkolenie młodzieży i infrastrukturę — bardzo podobnie.
Dopóki konkurencją są biedujące kluby, które ledwo wiążą koniec z końcem, albo rządzone przez jakiegoś samorządowca z miejskiego nadania, nadal da się w tych warunkach odnosić pewne sukcesy. Ale gdzieś na horyzoncie może majaczyć zmiana. Bolesna dla bogatych właścicieli, ale korzystna dla polskiej piłki.
Gdy Dietrich Mateschitz, nieżyjący już założyciel firmy Red Bull, postanowił zbudować w Niemczech flagowy klub piłkarski całego projektu, zabrał się do sprawy dokładnie tak samo, jak nasi magnaci. Zalał rynek lig regionalnych pieniędzmi. Do V ligi ściągał piłkarzy, którzy spokojnie zaczepiliby się jeszcze w 2. Bundeslidze, a może nawet na dole pierwszej. Budował niemiecką wersję Wieczystej. Zderzenie ze ścianą przyszło zaskakująco szybko, bo już w IV lidze, gdzie jego przepłacony projekt utknął aż na trzy lata. W pierwszym skończył ligę osiemnaście punktów (!) za Chemnitzerem FC, w drugim cztery za Hallescherem FC. Pięć lat później był już wicemistrzem Niemiec, a po kolejnych trzech półfinalistą Ligi Mistrzów. Ale by to się wydarzyło, musiało dojść do radykalnej zmiany strategii, a niekoniecznie do wydania jeszcze większych pieniędzy.
Dietrich Mateschitz, twórca Red Bulla
Rewolucja Red Bulla
Dopiero spotkanie z Ralfem Rangnickiem, trenerem, dyrektorem sportowym, a tak naprawdę ideologiem współczesnego niemieckiego futbolu, uświadomiło Mateschitzowi, że wszystko robił na opak. Zamiast wykorzystywać przewagę finansową, to on był wykorzystywany. Przez piłkarzy, agentów i doradców. Za jego sprawą Lipsk przestał być spokojną przystanią dla zawodników, którzy chcieliby podpisać ostatni lukratywny kontrakt przed emeryturą, a stał się trampoliną dla najzdolniejszych, podpisujących pierwszy wysoki kontrakt. Know-how Rangnicka pomogło wcześnie diagnozować największe talenty, a pieniądze Mateschitza przekonywać je, by wskoczyły do salzbursko-lipskiego projektu.
Nie dość, że obie drużyny szybko zaczęły się rozwijać, budując młode składy, chcące jak najszybciej trafić na jak najwyższy poziom, rosła też renoma projektu jako kuźni talentów. W ostatniej dekadzie przewinęły się przez stajnię Red Bulla takie nazwiska jak Joshua Kimmich (ściągnięty do III ligi), Sadio Mane, Dayot Upamecano, Ibrahima Konate, Josko Gvardiol, Dani Olmo czy Julian Nagelsmann. Każdy z nich trafił do Lipska lub Salzburga, szczyt mając dopiero przed sobą. Ale każdy mocno pomógł rozwojowi projektu także tu i teraz.
Lipsk musiał tak działać, bo Rangnick wiedział, na jak konkurencyjnym rynku ma niebawem funkcjonować. Ilością pieniędzy do dyspozycji wciąż nie udało mu się wyprzedzić Borussii Dortmund czy Bayernu Monachium. Dobrych piłkarzy za wysokie kwoty potrafią też pozyskiwać w przynajmniej dziesięciu innych niemieckich klubach. A przecież ambicje Mateschitza sięgały nie tylko Niemiec. Chciał rywalizować w Lidze Mistrzów, gdzie pieniędzmi tym trudniej się wyróżnić. Polscy właściciele na razie nie muszą tego robić. Albo myślą, że nie muszą. Ale może w tej kwestii dojść do fundamentalnych zmian.
Dani Olmo w barwach RB Lipsk
Legia Warszawa, przewyższająca możliwościami finansowymi każdy polski klub, po raz czwarty z rzędu nie zdobędzie mistrzostwa. W tym czasie tylko raz była choćby wicemistrzem. To jej najdłuższe oczekiwanie na wygranie Ekstraklasy od ponad dekady. Lech Poznań, który od lat ma bogatych właścicieli, dbających o finanse i zachowujących się pod tym względem zupełnie inaczej niż większość prywatnych polskich inwestorów, w ostatnich dziesięciu sezonach mistrzem był raz. Świerczewski do niedawna uchodził za właściciela, który potrafił znaleźć sposób na osiąganie szybkich sukcesów, ale od roku wiadomo, że ten sposób zna tylko Marek Papszun. Jeśli jego brakuje, pieniądze inwestowane w Raków przez Świerczewskiego niekoniecznie czynią z niego silny klub.
Więcej kandydatów niż miejsc
Konkurencyjność polskiej czołówki w ostatnich dwóch sezonach podniosła Jagiellonia Białystok, zbudowana niemal wyłącznie na know-how trenera i dyrektora sportowego. Nie wiadomo, jak będzie ze stabilnością projektu, gdy zabraknie w nim kiedyś Adriana Siemieńca lub Łukasza Masłowskiego, ale na razie obaj dostarczają idealnego przykładu, że samo zasypanie pieniędzmi rynku ani nie gwarantuje mistrzostwa Polski, ani udanej gry w europejskich pucharach. Więcej można osiągnąć wiedząc, na kogo je wydać i jak zarządzać tymi, których udało się kupić.
Nawet przy tej czwórce, podgryzanej jeszcze w ostatnich latach regularnie przez Pogoń Szczecin, o seryjne osiąganie sukcesów nie byłoby już na polskim rynku łatwo. Legia może zostać bez europejskich pucharów. Sezony Rakowa i Lecha też jeszcze mogą zamienić się w porażki. A przecież na horyzoncie już widać następnych. Polskie kluby są w trakcie bezprecedensowej liczby zmian właścicielskich. Zbigniew Jakubas z Motoru Lublin po pierwszym spokojnym sezonie w Ekstraklasie w przyszłym będzie chciał już atakować miejsca pucharowe. Robert Dobrzycki ma zamiar budować potęgę w Łodzi. Wojciech Kwiecień nie po to ściąga co chwilę do Krakowa nazwiska z Ekstraklasy i Ligi Mistrzów, by wiecznie bić się z Pogonią Grodzisk Mazowiecki w II lidze. Nawet jeśli polskiej lidze uda się na dłużej utrzymać pięć miejsc w europejskich pucharach, wciąż mocnych kandydatów do nich może być więcej. A przecież korzystnych zmian właścicielskich w klubach z potencjałem może być w przyszłości więcej, choćby w Górniku Zabrze, Cracovii czy Wiśle Kraków.
Zbigniew Jakubas, właściciel Motoru (z lewej)
By nie wspomnieć o Pogoni, w której potencjał był już wcześniej, do zmian już doszło i trzeba jedynie poczekać, w którym kierunku sprawy zaczną się toczyć. Jeśli w pozytywnym, kolejny kandydat do czołówki będzie gotowy. A przecież zawsze trzeba doliczyć jeszcze miejsce dla kogoś nieoczywistego, kto wykona nadspodziewanie dobrą pracę i zaskoczy wszystkich.
Pierwszym nieuniknionym efektem będzie rozczarowanie. Ktoś, komu pieniądze miały kupić szybki sukces, zajmie miejsce znacznie poniżej ambicji. Wieczysta, grając bez trenera, przegra awans z Polonią Bytom, która trenera ma ponoć zdolnego. Motor nie zaliczy w przyszłym sezonie oczekiwanego przez Jakubasa zbliżenia do czołówki. Widzew z pieniędzmi Dobrzyckiego nie zacznie od razu grać jak za dawnych lat. Refleksja nie przyjdzie z dnia na dzień. Najpierw będzie szukanie kozłów ofiarnych. Pracę straci jeden trener, potem drugi i może trzeci. Przemieli się kilku dyrektorów sportowych i tabuny przepłaconych piłkarzy. Być może co bardziej niecierpliwy dobrodziej w ogóle zniechęci się do całej zabawy i wycofa z interesu. Ale wydaje się nieuniknione, że przyczyn porażek w końcu zacznie się szukać głębiej. I pojawi się to, na co polska piłka najbardziej czeka: płacenie za know-how.
Budowanie klubów, nie drużyn
Wedle medialnych doniesień w Widzewie chcą zacząć z grubej rury i ściągnąć jakieś wielkie nazwisko „w stylu Lukasa Podolskiego czy Kamila Grosickiego”, by „wysłać sygnał”. Pojawiły się nawet przymiarki do pierwszych kandydatów jak Ivan Perisić czy Ivan Rakitić. To nie musi być z gruntu zła droga, bywa, że pozyskanie takiego piłkarza faktycznie działa na klub i jego otoczenie ożywczo, choć łatwo da się znaleźć także wiele przykładów pokazujących, że przebrzmiałe nazwisko nawet w polskich warunkach niewiele musi zdziałać. Ale najbardziej pożądane byłyby inne sygnały.
Wykorzystanie pieniędzy, by ściągnąć reprezentanta Polski U-21, z grona tych, którzy dziś lądują w klubach II ligi tureckiej. Sprowadzenie do Polski nie starego Chorwata, lecz młodego, w stylu Luki Vuskovicia czy Antego Crnaca. Wybudowanie boisk treningowych. Ściągnięcie nowego sprzętu szlifującego technikę, pracę mózgu czy wspomagającego regenerację. Wynajęcie wyjątkowo dobrego dyrektora akademii albo zbudowanie porządnej siatki skautingowej czy działu analiz. W niektórych klubach niektóre te rzeczy już się dzieją. I bardzo dobrze. Chodzi o to, by kluby prywatne robiły to, na co nie stać klubów miejskich, albo na które klubom miejskim szkoda czasu, bo nie przynoszą natychmiastowego efektu ładnie wyglądającego na plakatach wyborczych.
Ante Crnac w barwach Rakowa
Jeśli każdy z tych właścicieli zbudowałby z czasem klub z prawdziwego zdarzenia, czyli z całym zapleczem infrastrukturalno-szkoleniowym, jakie klub piłkarski powinien posiadać, dorobilibyśmy się w Polsce siedmiu-ośmiu klubów, którym do osiągania sukcesów nie brakuje niczego. Tak, jak kiedyś wydawało się nam, że istnienie nowoczesnego stadionu będzie dawało jakąś konkurencyjną przewagę, tak dziś wiemy, że to po prostu minimalny warunek, by na dłuższą metę bawić się w futbol. Teraz przerabiamy tę samą drogę z ośrodkami treningowymi i akademiami. Efekt będzie ten sam: same boiska i akademia nie zapewnią nikomu dobrego szkolenia. Ale staną się warunkami koniecznymi, by w ogóle o nim myśleć. A to powoli musi doprowadzić do wykonania realnego kroku naprzód i sprawienia, że klubom miejskim, źle zarządzanym, mającym tylko pierwszą drużynę, niemającym stadionu, na którym można zarabiać, nieumiejącym szkolić i sprzedawać, będzie coraz trudniej przetrwać na tym poziomie.
Konkurencja wymusza rozwój
Dopóki bogaci właściciele będą się ścigać tylko na to, kto zbuduje bardziej wypasioną pierwszą drużynę, polski futbol będzie miał z ich obecności niewiele. Jeśli do tego nie będą mieli pojęcia, jak właściwie buduje się dobrą pierwszą drużynę, korzyści z tego odczują tylko piłkarze i ich agenci. Jest jednak szansa, że konkurencja wymusi mądrzejsze działanie. Przecież nawet z większymi pieniędzmi do dyspozycji gdzieś pojawi się pułap trenerów, piłkarzy, dyrektorów sportowych, po których polskie kluby nie będą już w stanie sięgnąć, choćby nie wiem, ile oferowały. Wszyscy zaczną łowić w podobnych stawach, bijąc się o najlepszych piłkarzy lig będących jeszcze w naszym zasięgu.
Jeśli tylko jeden klub w kraju może sobie pozwolić na wyciągnięcie najlepszego piłkarza z danego kraju, nie będzie miało znaczenia, czy odkryje go pierwszy. Kupi go, nawet gdy o jego istnieniu dowie się jako ostatni. Ci, którzy pierwsi na niego wpadną i tak nie będą w stanie go pozyskać. Jeśli jednak klubów skutecznie penetrujących daną ligę będzie pięć czy dziesięć, bardziej niż zasobność portfela będzie się liczyć szybsze dostrzeżenie talentu, przedstawienie mu lepszego planu na rozwój, czy przekonująca rozmowa z trenerem. Kluby lepiej działające jako całość będą pozyskiwać lepszych zawodników.
Dobrze ten etap rozwojowy widać znów na przykładzie Lipska. Kiedy Rangnick zaczął przekonywać Mateschitza, by ściągać tylko najzdolniejszych zawodników do lat 23., projekt szybko nabrał tempa. Żaden inny III-ligowiec nie mógł sobie przecież pozwolić na ściągnięcie ze Stuttgartu młodego Kimmicha. Ale po wejściu na poziom Bundesligi trzeba było znów działać lepiej, sprawniej, skuteczniej.
Dyrektor sportowy S.C. Freiburg opowiadał kiedyś, jak oglądał Caglara Soeyuencue, którego później sprzedał za 21 milionów do Premier League, w II-ligowym tureckim Altinordu. „Przyjechałem na jakieś boisko na głębokiej tureckiej prowincji i w bramie stadionu minąłem się z kolegą z innego klubu Bundesligi”. W takich sytuacjach same pieniądze nie wystarczą już, by kogoś pozyskać. Widać to było na przykładzie rywalizacji Lipska z Borussią Dortmund, które miały podobny pomysł na rozwój i wyrobiły sobie podobną renomę kuźni talentów, więc siłą rzeczy zaczęły się interesować podobnymi zawodnikami. Z Gvardiolem czy Olmo Lipskowi udało się wyprzedzić konkurencję. Ale już w przypadku Erlinga Haalanda nie miało znaczenia, że grał w siostrzanym Salzburgu: Lipsk okazał się za krótki, by nakłonić go do przeprowadzki w obrębie koncernu. To nigdy nie przestaje być wyścig finansowy, pieniądze zawsze są warunkiem koniecznym, by w ogóle do niego przystąpić. Jeśli jednak nie uda się nimi całkowicie zdominować konkurencji, nie będą wystarczające, by kupić za nie przewagę sportową.
Na razie jako fani Ekstraklasy możemy się cieszyć, że pojawia się coraz więcej ośrodków z ambicjami i dużymi możliwościami finansowo-infrastrukturalnymi. Ale im więcej ich jest, tym trudniejsze będzie przekuwanie tych możliwości w rzeczywiste spełnianie ambicji. Często powtarza się w Polsce, że tutejszej lidze brakuje kogoś, kto potrafiłby jak Bayern Monachium okopać się na szczycie, zasysać najlepszych piłkarzy z wewnętrznego rynku i być wizytówką ligi w Europie. Zapomina się jednak, że Bayernowi dominacja nie została zesłana z kosmosu. Dostał wędkę, jaką w latach 70. był Stadion Olimpijski, pozwalający zarabiać na biletach więcej niż ówczesna konkurencja, ale ryby przez kolejne 50 lat sam musiał sobie łowić: pomnażając bogactwo, decydując, których piłkarzy z danego pokolenia warto kupić, a których nie.
Dominacja Bayernu została zbudowana organicznie, bo startował z takiej samej pozycji jak reszta ligi. To potęga zbudowana na know-how, pomnażana dekadami dobrych decyzji umacniających jego pozycję. I jeśli sen o polskim Bayernie ma się kiedyś ziścić, również musiałoby się to odbyć w ten sposób. Nie zdominuje polskiej ligi ten właściciel, który będzie miał zwyczajnie więcej pieniędzy od innych, lecz ten, który rokrocznie będzie umiał podejmować na piłkarskim rynku trafne decyzje dotyczące trenerów, dyrektorów sportowych i transferów. Nie ma takich kwot, których nie dałoby się utopić w piłkarskiej studni bez dna. Sam fakt posiadania bogatego właściciela jest konieczny, by móc marzyć, ale niewystarczający, by mieć gwarancję spełnienia marzeń.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O PIŁCE NA WESZŁO:
- PZPN i sprzedaż biletów? To wyjątkowo niedobrana para
- Ranking kandydatów do Złotej Piłki: Lewandowski ósmy, za Bastonim
- Kamil Pestka: Raków jest jak zachodni klub [WYWIAD]