Czy da się być jednocześnie czyimś katem i kultowym bohaterem? Patrząc na liczby Roberta Lewandowskiego w meczach z udziałem Borussii Dortmund, jak najbardziej tak. Oczywiście w zależności od tego, do jakiego okresu się cofniemy – czy do 2022 roku, kiedy “Lewy” strzelał ostatniego do tej pory, 27. gola byłemu klubowi, czy do 2014 roku, gdy odchodził z BVB z ponad setką trafień na koncie. Przy okazji starcia z Barceloną w Lidze Mistrzów Niemcy woleliby zostać w czasach, w których Roberta nie trzeba było się obawiać. Dla nas, Polaków, to przeszłość symboliczna, bo właśnie wtedy skromny chłopak z Polski na boiskach Bundesligi stawał się mężczyzną.
Jako że to może być ostatnie starcie Roberta Lewandowskiego z Borussią w karierze, grzechem byłoby nie wrócić wspomnieniami do wydarzeń z lat 2010-2014. Do walki o skład z Lucasem Barriosem, trenerskiego ojcostwa Juergena Kloppa, uwielbianego polskiego tria z Dortmundu, czterech trafień z Realem Madryt czy ogółem pierwszych lat Roberta w świecie wielkiej piłki. To była jedna wielka metamorfoza, która zbudowała fundament na dłużej niż dekadę. Przez pryzmat czasu może trochę zatarta, ale przecież kluczowa.
W tym stuleciu nie znajdziemy innego Polaka, który w wieku 22-26 lat potrafił przez kilka sezonów z rzędu nosić łatkę gwiazdy topowego klubu w czołowej lidze. Dla innych to “aż” kilka sezonów, stan uchwytny może tylko dla Wojtka Szczęsnego czy Piotra Zielińskiego, natomiast w rzeczywistości Roberta to był dopiera rozgrzewka. Wtedy jednak – cóż, jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
–
Spis treści
- Robert Lewandowski w BVB, czyli historia wzorowego rozwoju
- Robert Lewandowski w 2010/2011: dużo krytyki, dużo szczęścia
- Robert Lewandowski w 2011/2012: odblokowany potencjał
- Robert Lewandowski w 2012/2013: przebicie się do mainstreamu
- Robert Lewandowski w 2013/2014: ceniony strzelec wyborowy
- Robert Lewandowski a Borussia Dortmund. Para dobrana idealnie, ale nie na zawsze
Robert Lewandowski w BVB, czyli historia wzorowego rozwoju
Kilkanaście lat temu Robert tak naprawdę wyznaczył kierunek dla całych pokoleń. Owszem, w Dortmundzie byli również Łukasz Piszczek i Kuba Błaszczykowski, którzy też robili wiele, żeby pokazać, ile może znaczyć polski piłkarz za granicą. Ale to przykład Lewandowskiego był pod wieloma względami przełomowy, jakby rozpisany modelowo i nadający się do powtarzania w każdym klubie, w każdej erze futbolu.
Najpierw “Lewy” na swoim niewiele znaczącym podwórku piłkarskim (dla Europy) stał się cenionym fachowcem. Dopiero wówczas skoczył w znacznie trudniejsze realia, aż w końcu również tam udowodnił ciężką pracą, że zasługuje na jeszcze więcej. Z pozoru prostota, niby wystarczy uzbroić się w anielską cierpliwość i pracować ciężej od innych. Ale gdyby to było takie proste, od 2010 roku mielibyśmy co najmniej kilku kolejnych “Lewych” – piłkarzy, którzy od pierwszego roku poza Polską systematycznie, bez potknięć, wdrapywali się na piłkarskie Himalaje.
Oczywiście początki w Borussii Robert miał bardzo niemrawe. Do Dortmundu przyjechało bramkostrzelne, ale jednak chucherko. Napastnik z potencjałem, ale w zderzeniu z niemieckim kultem pracy. Najdroższy piłkarz Ekstraklasy ściągnięty za prawie 5 mln euro, król strzelców, ale od razu wrzucony w wir rywalizacji z Barriosem – gościem nie od parady, trzecim najlepszym snajperem Bundesligi za Stefanem Kießlingiem i Edinem Dżeko.
Mimo nadziei na rozkwit ówczesnej gwiazdy Lecha Poznań, więcej argumentów przemawiało za tym, że Robertowi się jednak nie uda, że aż wspomnimy klasyk z dawnej odsłony Cafe Futbol: – Kagawa supertalentem jest, a Lewandowski po prostu nie.
Robert Lewandowski w 2010/2011: dużo krytyki, dużo szczęścia
Choć pre-season w koszulce BVB Robert miał obiecujący, w premierowym sezonie nie wszystko układało się po jego myśli. W okresie przygotowawczym zaczął od hat tricka w pierwszym sparingu, później dołożył gola z przewrotki z czwartoligowcem, czy wpisał się na listę strzelców z Manchesterem City. Nie przekonało to jednak Juergena Kloppa na tyle, żeby na rzecz Polaka albo zmienić system gry na dwóch napastników, albo wykurzyć ze składu Lucasa Barriosa. Mimo słów, że – tu cytat – Lewandowski jest najbardziej ekscytującym piłkarzem ostatnich 10-15 lat.
“Lewy” słuchał komplementów od prezesa i trenera, ale cierpiał. Przy świetnej mieszance, jaką na boisku dawali Barrios z Kagawą, Klopp uczciwie dawał mu do zrozumienia, że jest zawodnikiem nr 12. Czyli: zagra zawsze, ale nie w roli pierwszoplanowej. Dość powiedzieć, że dopiero w grudniu 2010 roku, pod nieobecność Paragwajczyka, znalazł się w wyjściowym składzie, na starcie z 1.FC Nürnberg. A ogółem w tamtym roku od 1. minuty wyszedł jeszcze wyłącznie dwa razy: z Offenbach w drugiej rundzie Pucharu Niemiec (przerżniętej przez BVB po konkursie rzutów karnych) i w Lidze Europy, w piątym meczu fazy grupowej przeciwko Karpatom Lwów.
“Kicker” określił Polaka “Dżokerem rundy jesiennej”, jednak Klopp w stawianiu na ulubioną parę w ataku był niezłomny. Dopiero od startu 2011 roku musiał zmienić strategię, ale nie dlatego, że Robert Lewandowski strzelał gola za golem. Ba, do świąt Bożego Narodzenia miał ich zaledwie pięć. Nie pomagał sobie takimi meczami jak z PSG, gdy zmarnował piłkę meczową przy wyniku 0:0. Albo gdy przestrzelił jedenastkę z trzecioligowym Offenbach czy tak fatalnie pudłował ze Stuttgartem, że został określony przez prasę “Lewangłupskim”. Jego karta odwróciła się na skutek ciężkiej kontuzji Kagawy, który do grudnia zachwycał. Klopp miał za czym wzdychać, słysząc, że jeden z jego ulubieńców nie wróci wcześniej niż w maju.
“Lewy” z wiecznego rezerwowego mógł – przynajmniej na papierze – ewoluować w równorzędnego partnera dla Barriosa lub/i Goetze, w zależności od taktyki Borussii na konkretny mecz. Raz grał za plecami napastnika, kiedy indziej był klasyczną “dziewiątką”. Jak sam przyznawał, był zły, gdy musiał grać jako “dziesiątka”, ale po czasie to docenił. Co prawda rzadziej niż częściej zapracowywał na wysoką notę w mediach i na wiosnę dołożył tylko trzy trafienia, ale dzięki ochronie Juergena Kloppa nie wypadł ze składu w ostatnich trzynastu kolejkach. Sezon 2010/2011 zakończył z dziewięcioma bramkami i czterema asystami – szału nie było, ale jak na debiutanckie zderzenie z Bundesligą, tragedii też nie.
Robert Lewandowski w 2011/2012: odblokowany potencjał
Trudno zsumować, ile szczęścia w nieszczęściu innych miał Lewandowski, natomiast fakty są takie, że na wstępie do sezonu 2011/2012 wyrósł przed nim wręcz wymarzony, otwarty pas startowy. Przy kontuzjowanym Barriosie i Mohamedzie Zidanie, który stracił status nawet rezerwowego napastnika i nie był żadną konkurencją, wystarczyło wjechać na niego i nic nie zepsuć. Dwa urazy kolegów, dwa awanse w hierarchii – nie deprecjonując wkładu “Lewego” w jego rosnącą pozycję w Dortmundzie, nie byłoby mu tak łatwo bez sprzyjających okoliczności.
Swoje zrobił tez słynny zakład z Kloppem, który zaproponował, że jeśli Polak strzeli więcej niż 10 goli na treningu, będzie wygrywał 10 euro, a jeśli nie, to on zapłaci. “Mój portfel był pełny pieniędzy” wspominał z uśmiechem Niemiec, dopóki jego podopieczny nie zaczął strzelać jak na zawołanie.
Robert nie tylko niczego nie zepsuł, będąc pierwszym wyborem Kloppa od pierwszej kolejki ligowej. On wystrzelił z formą w przestworza, co naprawdę dobremu napastnikowi, Lucasowi Barriosowi, dało wyraźny sygnał: kolego, nadeszły nowe porządki. Gdy główny konkurent Polaka wrócił do gry pod koniec września 2011 roku, Lewandowski miał już na koncie cztery gole i trzy asysty, czyli połowę dorobku z poprzedniego sezonu. Co więcej, Barrios nawet nie zdążył się obejrzeć, a “Lewy” 1 października kompletował pierwszego hat tricka w barwach BVB z Augsburgiem, dokładając jeszcze asystę. Po takim wyczynie nie było mowy, że Juergen Klopp przywróci stary układ. Dni ustającego snajpera z Paragwaju były policzone.
Lewandowski w 2011 roku stał się nietykalny. Na 47 możliwych spotkań, w każdym zagrał od 1. minuty. Był odporny na rotacje, kontuzje, warunki pogodowe – nic, co dało się wymyślić, nie wytrącało Polaka z rytmu i nie ściągało z drogi do progu bramkowego, który wtedy wydawał się dla nas jego sufitem, a po latach okazał się podłogą. “Lewy” w sezonie 2011/2012 nie wywalczył tytułu króla strzelców Bundesligi, mając “tylko” 22 trafienia, bo lepsi byli Mario Gomez i Klaas-Jan Huntelaar. Łącząc jednak wszystkie fronty, po raz pierwszy w karierze, w wieku niespełna 24 lat, przebił barierę 25 goli, poniżej której aż do tej pory nie wypadł.
Robert Lewandowski w 2012/2013: przebicie się do mainstreamu
Niewielu było dziennikarzy, zwłaszcza tych z Polski, którzy w 2012 roku przepowiadali Lewandowskiemu jeszcze lepsze osiągi. 30 goli, 12 asyst, tytuł mistrzowski i puchar Niemiec w garści wyglądały kapitalnie, ale nie czyniły Roberta gwiazdą europejskiego formatu. Nie pomagał fakt, że Borussia w sezonie 2011/2012 kompletnie poległa w Lidze Mistrzów, nie wyściubiając nosa poza fazę grupową. Ale to miało się zmienić po wzbogaceniu “dream teamu” jednym piłkarzem. W Dortmundzie porwali się na najwyższy transfer od 2002 roku, kiedy do klubu za 25 mln euro trafił Marcio Amoroso. Tym razem ściągnięto – za 17 baniek – Marco Reusa.
W składzie na pierwsze spotkanie Ligi Mistrzów z Ajaxem wyszli: Weidenfeller, Schmelzer, Hummels, Subotić, Piszczek, Guendogan, Kehl, Reus, Goetze, Błaszczykowski i Lewandowski. Choć tamten mecz skończył się zaledwie jednobramkowym zwycięstwem BVB po golu “Lewego”, właśnie ta grupa ludzi w 2013 roku zapracowała na miano kultowej. Jeśli za 5-10 lat nie wyrecytuje jej Tomasz Hajto, powinien zrobić to ktoś inny, nawet mimo faktu, że ostatecznie nie wygrała żadnego trofeum. Ale co to była za Borussia…
Lewandowski mógł rosnąć w doskonałym towarzystwie. Najlepsze sezony w swoich karierach rozgrywali Błaszczykowski (14 G/12 A) czy Goetze (16 G/20 A), wybitny był Marco Reus (19 G/16 A), rekord asyst ustanawiał Piszczek (12 A). Cała maszyneria BVB z przodu, z dodatkiem solidnych piłkarzy na tyłach, była europejską sensacją. Na niemieckim podwórku nie było czego zbierać, Bayern został mistrzem z 25-punktową przewagą, ale chociaż na jednym polu, kompletnie nieoczekiwanie, Borussia była w stanie rzucić Bawarczykom rękawicę.
W finale Ligi Mistrzów.
Słodko-gorzki był jednak finał tej przygody. Po drodze do finału Borussii udało się aż dwukrotnie ograć Real Madryt, pokazać siłę na tle Manchesteru City czy – nie bez problemów – przejść Szachtar i Malagę. Pierwszą porażkę, ale nic nie znaczącą w kontekście dwumeczu, Borussia odniosła dopiero w półfinale. Marzenia były takie, że to ostatnie potknięcie, ale Bayern miał inne plany. 21 maja 2013 roku połowa Wembley ucichła, kiedy w końcówce meczu Arjen Robben zabrał największemu rywalowi ostatnią szansę na uratowanie sezonu i zapisanie się w historii.
Ale czego nie udało się Borussii Dortmund, uczynił Robert Lewandowski. Owszem, skończył sezon bez żadnego tytułu, ale za to:
- Rozdzielił najlepszych strzelców Ligi Mistrzów, lądując między Messim a Ronaldo (10 goli w tamtej edycji)
- Poprawił swój wynik w Bundeslidze, kończąc z 24 bramkami i 7 asystami (jeden gol mniej od Kießlinga)
- I co najważniejsze: wdarł się do mainstreamu słynnym meczem z Realem Madryt, któremu strzelił cztery gole
Wtedy już mało kto miał wątpliwości wobec klasy piłkarskiej Lewandowskiego. Polak udowodnił, że nie jest one-season wonderem, tylko napastnikiem, który po dwóch latach regularnego strzelania trafił na radar najlepszych klubów na świecie. W trzecim roku w Dortmundzie dokonał właściwie trzeciego przełomu, wychodząc poza niemiecką bańkę. Potrzebował do tego jednego, wyjątkowo efektownego wieczoru.
Robert Lewandowski w 2013/2014: ceniony strzelec wyborowy
Sezon 2012/2013 z jednej strony miał znamiona legendarnego, ale z drugiej pokazywał, że projekt Juergena Kloppa w Dortmundzie się wypala. W Bundeslidze znowu rosła dominacja Bayernu, a wraz z nią większy apetyt na ściąganie najlepszych piłkarzy z niemieckiego rynku. Pierwszy na zmianę frontów skusił się Mario Goetze, który jako wychowanek BVB został nazwany zdrajcą. Kwestią czasu było odejście kolejnego gracza z kultowej paczki, ale akurat w 2013 roku nie trzeba było silić się na pytanie, kto będzie następny. Pytanie brzmiało: kiedy to nastąpi.
Jeśli pakujesz Bayernowi hat tricka w finale Pucharu Niemiec i jesteś obiecującym napastnikiem, mimowolnie trafiasz do notesu przedstawicieli monachijczyków. A że strzelasz mnóstwo goli tuż pod ich nosem i jesteś do wzięcia za stosunkowo niewielkie albo żadne pieniądze, zyskujesz wręcz status celu transferowego. Lewandowski pewnie o tym nie myślał, ale od 2012 roku, od tych trzech bramek w finale, zaczął pracować na przeprowadzkę do Monachium.
W polskich mediach padały słowa, że “Lewy” wyżej niż do klubu pokroju Borussii Dortmund nie podskoczy. W tego typu opiniach skryta była frustracja obrazem zawodzącego Lewandowskiego w reprezentacji Polski, a sezon 2013/2014 nie był pod tym względem wyjątkiem. Wówczas tylko jedno wyglądało na pewne: że w Niemczech napastnik BVB strzelać nie przestanie.
Liczbowo to nie był jednak najlepszy rok Lewandowskiego w Dortmundzie, ale wystarczył, żeby zyskać tytuł króla strzelców. Stawka ewidentnie była słabsza – zaledwie 20 goli było poziomem, do którego nie potrafili doskoczyć Mario Mandżukić czy Josip Drmić. Swoje w nieco gorszym dorobku “Lewego” zrobiło przyjście Pierre-Emericka Aubameyanga, który ogółem na wszystkich frontach zebrał 16 bramek.
W ataku Borussii zrobiło się ciasno, choć to nie tak, że Robert z tego tytułu mógł obawiać się o miejsce w składzie. Po prostu klub po 2010 roku wreszcie trafił z zakupem napastnika, który był dla Polaka kimś więcej niż papierowym straszakiem. Jak się okazało, był też jego znakomitym następcą.
Robert Lewandowski a Borussia Dortmund. Para dobrana idealnie, ale nie na zawsze
Romans Lewandowskiego z Bayernem rozpoczął się długo przed zakończeniem sezonu 2013/2014, ale nie odbił się ani na wynikach strzeleckich, ani w znacznym stopniu na stosunku kibiców BVB. Owszem, bolało ich to, że rok po roku do Monachium przechodzi kolejny piłkarz ze statusem gwiazdy. Ale to nie tak, że Polak wzbudził w nich nienawiść. Wręcz przeciwnie: 28 goli i 13 asyst we wszystkich rozgrywkach “na pożegnanie” nie miało prawa wkurzać fanów i nie potrzebowało dodatkowego komentarza ze strony napastnika.
Właśnie taki w Dortmundzie (a potem w Bayernie) był Robert – wolał przemawiać liczbami i utrzymywać ze środowiskiem w pracy i wokół klubu stonowaną relację. Przyjść, zrobić swoje, iść dalej. Choć ten deficyt emocji nie podobał się każdemu, Lewandowskiemu nikt nie mógł zarzucić, że nie jest profesjonalistą. Przysłowie “Ordnung muss sein” miał wyryte w każdym działaniu.
Ówczesny agent Roberta, Cezary Kucharski, zapewniał, że to zawodnik stworzony na miarę takich klubów jak Bayern. W Dortmundzie te słowa nie były dobrze odbierane, ale i tak stało się jasne dla wszystkich, że “Lewy” jest gotowy do ataku na najwyższą klubową półkę w Europie. Jednak nie kosztem Borussii, tylko dzięki niej. Gdyby nie Juergen Klopp w roli przyszywanego ojca, gdyby nie cierpliwość Joachima Watzke i być może gdyby nie obecność dwóch innych Polaków, ta historia mogłaby potoczyć się zdecydowanie inaczej.
Po 11 latach możemy jednak z dumą wracać do chwil, gdy Borussia razem z polskim napastnikiem, dziś jednym z najlepszych piłkarzy na świecie w erze Ronaldo i Messiego, stworzyła podręcznikową historię, jak powinien przebiegać początek przygody młodego zawodnika za granicą. Nie bez przeszkód, z krytyką i wręcz wyśmiewaniem przez media, ale – koniec końców – także z zahartowaniem mentalnym.
No i wszystko skończyło się tak, jak zaczęło – mimo że Lewandowski odchodził jako wolny piłkarz, żadnej ze stron nie dało się posądzić o brak zaufania i szacunku. Dlatego, choć od 2014 roku Polak jest dla BVB przede wszystkim postrachem, z bagażem 103 goli i 42 asyst w 187 meczach “Die Borussen” na zawsze będzie również uznaną postacią obecną na niejednym muralu w Dortmundzie.
WIĘCEJ O ROBERCIE LEWANDOWSKIM:
- Robert Lewandowski nie może w tej kadrze liczyć na nikogo
- Lewandowski dorównał Messiemu. Wielki wyczyn Polaka
- Lewandowski łyknie Benzemę? Atak na nowe, ale też… stare szczyty
Fot. Newspix