Jeśli kadra Legii wydaje się słabsza od tych Rakowa, Lecha czy Jagiellonii, to także dlatego, że ich trenerzy lepiej wykorzystali umiejętności zawodników zastanych w klubie.

Podczas debat o ocenie pracy Goncalo Feio kluczowe różnice zdań dotyczą zwykle dwóch aspektów. Pierwszy to ważenie wyników. Trzymać się przedsezonowej wersji trenera, że mistrzostwo to priorytet, więc Ekstraklasa jest najważniejszym z frontów, podczas gdy Puchar Polski i Liga Konferencji to tylko dodatki? A może uznać, po fakcie korzystniej dla niego, że słowa z lipca były chwytem retorycznym, a zdobycie pucharu i ćwierćfinał Ligi Konferencji rekompensują miejsce poza podium w lidze? To wbrew pozorom prostszy z dylematów.
Ekstraklasa. Czy piłkarze pod wodzą Feio grają na miarę potencjału?
Trudniejszy dotyczy spraw mniej uchwytnych, czyli oceny narzędzi, jakie miał do dyspozycji trener. Feioentuzjaści mówią, że jak na piłkarzy, których zapewnił mu błądzący dział sportowy Legii, wyniki i tak są zadziwiająco dobre. A nawet jeśli nie, to nie trener ponosi główną winę, bo przecież składy najsilniejszych krajowych rywali wyglądają mocniej. Feiosceptycy zwracają natomiast uwagę, że Legia zainwestowała w same transfery na ten sezon siedem milionów euro, czyli w warunkach Ekstraklasy astronomiczną kwotę. Żaden trener nie tylko w obecnej lidze, ale i w historii ligi, nie dostał wzmocnień za takie pieniądze. Trener zaś ma przecież wpływ na to, kogo klub kupuje. Jeśli więc zawodnicy nie spisują się na miarę oczekiwań, opcje są dwie: trener wraz z działem sportowym błędnie ocenił ich możliwości, albo trener wraz z działem sportowym trafnie ocenili ich możliwości, ale nie potrafili ich wydobyć na miejscu. Obie są dla trenera niekorzystne.
Tych dylematów jednym tekstem się nie rozstrzygnie, sprawa jest złożona. Co jednak w tej debacie najbardziej razi, to łatwe korzystanie z argumentu o silniejszych kadrach bezpośrednich rywali jako okoliczności łagodzącej dla trenera Legii. Jeśli składy Lecha Poznań, Jagiellonii Białystok i Rakowa Częstochowa jawią się dziś jako silniejsze niż Legii, jest to zasługa głównie dobrej pracy ich trenerów. A nie dowód, że działy sportowe Lecha, Rakowa i Jagiellonii dają trenerom lepsze możliwości.
Praca Papszuna
Zacznijmy od lidera. Marek Papszun przejął w lipcu drużynę, która zajęła siódme miejsce, nie mieszcząc się nawet w europejskich pucharach. Owszem, pozycja z poprzedniego sezonu nie była pewnie adekwatna do umiejętności piłkarzy Rakowa, ale sugerowała, że to wcale nie był „samograj”. Z tamtej drużyny odeszli podstawowy bramkarz i najlepszy strzelec oraz wielu mniej ważnych piłkarzy. Wzmocnienia, jakie poczynił w lecie Raków, nie okazały się na razie spektakularne.
Ci, na których wydano łącznie ponad cztery miliony euro – Patryk Makuch, Michael Ameyaw, Ariel Mosór, Leonardo Rocha, Adriano, Adam Basse i Ibrahima Seck – na razie okazali się co najwyżej uzupełnieniami. Wśród pozyskanych za darmo lub wypożyczonych większość stanowiły niewypały – Lazaros Lamprou, Kristoffer Klaesson, Vasilios Sourlis, David Ezeh, Jesus Diaz. Jedynie Jonatan Brunes wygląda, głównie od rundy wiosennej, na poważne wzmocnienie. Być może niektórzy obronią się w dłuższym terminie. Być może z myślą o nim byli w ogóle ściągani. Porównując jednak drużynę Dawida Szwargi do ekipy Papszuna, widać maksymalnie jednego zawodnik, którego można uznać za wzmocnienie. Oczywiście Brunesa, choć sam wolałbym mieć w składzie Antego Crnaca, a najlepiej obu. Nawet jednak zaliczając Norwega na plus, taka skuteczność wciąż nie wystawia dobrego świadectwa działowi sportowemu Rakowa. Wszak ledwie jeden nowy zawodnik z dwunastu okazał się wzmocnieniem na już.
Raków pędzi jednak w kierunku do mistrzostwa, zamiast być średniakiem, jak przed rokiem określał go jego właściciel. Dlatego, że obecny trener wyciągnął z zawodników więcej niż poprzedni. Kacper Trelowski, który ma w dorobku piętnaście czystych kont, rok temu o tej porze był zmiennikiem w Śląsku Wrocław. Pozostali spośród najczęściej grających w Rakowie – Jean Carlos Silva, Gustav Berggren, Fran Tudor, Władysław Koczergin, Stratos Svarnas – grali w nim już przed rokiem. Owszem, Szwarga nie miał do dyspozycji zdrowego Iviego Lopeza, ale Hiszpan po kontuzji nie jest aż tak decydującym czynnikiem, jak przed nią. Kadra Rakowa wygląda lepiej niż przed rokiem, bo trener doprowadził zawodników do lepszej formy i sprawił, że lepiej funkcjonują jako całość. Ale nie dlatego, że dostał od zarządu lepsze narzędzia.
Postępy u Frederiksena
Jeszcze mocniej widać to w przypadku Lecha. Po utracie pozycji lidera nie jest to może najlepszy moment, by chwalić poznański zespół, ale gdy startował sezon, nastroje były minorowe. Kibice naigrywali się z piłkarzy, nazywali ich sytymi kotami. Czy Lech przychylił się do ich diagnozy i rozgonił całe towarzystwo wzajemnej adoracji na cztery wiatry? Nie, sprzedał trzech piłkarzy, kilku nowych sprowadził. Niektórzy, jak Patrik Walemark, Alex Douglas, Daniel Hakans, Gisli Thordarsson, czy Rasmus Carstensen, wyglądają obiecująco. Gracze o mniejszym wpływie, czy jawne niewypały, jak Ian Hoffmann czy Stjepan Loncar, też się oczywiście zdarzyli. Ale wciąż to nie dzięki dobrym transferom Lech podniósł się z dna poprzedniego sezonu do walki o mistrzostwo. Zrobił to, bo Niels Frederiksen lepiej wydobył umiejętności tych, których zastał w klubie.
Spośród dziesięciu najczęściej grających w tym sezonie zawodników Kolejorza, dziewięciu pracowało już w poprzednich rozgrywkach z Mariuszem Rumakiem. Nie było wtedy jedynie Douglasa. To, że dziś Mikael Ishak, Afonso Sousa, Joel Perreira czy Antonio Milić wyglądają zupełnie inaczej niż wtedy, należy zaliczyć do zasług trenera. Duńczyk podniósł ich poziom albo przywrócił ich do formy, jaką prezentowali w najlepszych czasach. Znów, to treningi, nie transfery, zrobiły z Lecha kandydata do mistrzostwa.
Najbardziej ewidentnie widać to jednak na przykładzie Jagiellonii. W Białymstoku, owszem, pracuje prawdopodobnie najlepszy dyrektor sportowy w Polsce. Ale pracuje tam także trener, który lepi zawodników jak Pigmalion. W przypadku Lecha czy Rakowa tegoroczne postępy robią mniejsze wrażenie, bo to kluby, które nie tak dawno zdobywały mistrzostwo. Wiadomo było, że Ishak czy Tudor potrafią grać lepiej, niż w minionym sezonie. Z poprzednimi trenerami wpadli w dołek, a z obecnymi wrócili do optymalnych możliwości. Z Jagiellonią było jednak inaczej. Zanim nastały w Białymstoku rządy Adriana Siemieńca, tamtejsza drużyna była przeciętna albo słaba. Walczyła o utrzymanie. Nikt nie budował kadry z myślą o najwyższych celach w lidze.
Czary Siemieńca
Dwa lata temu, gdy Siemieńca przesuwano z rezerw do pierwszej drużyny „Jagi”, nikt o zdrowych zmysłach nie rozpływałby się nad jej kadrą. Mateusz Skrzypczak nie był powoływany do reprezentacji Polski, tylko był odrzutem z Lecha. Od kadry lata świetlne oddalony był Taras Romanczuk. Nikt nie widział reprezentacyjnego potencjału w Bartłomieju Wdowiku. Michal Sacek był u Macieja Stolarczyka przeciętnym środkowym pomocnikiem, a nie świetnym prawym obrońcą. Owszem, w Jesusie Imazie widziano kandydata do gry o wyższe cele, ale dziwnym trafem we wcześniejszych sześciu sezonach bez Siemieńca nigdy nie skończył ligi powyżej szóstego miejsca. Był także Marc Gual, którego Jagiellonii podebrała Legia.
Z podstawowego składu późniejszej mistrzowskiej drużyny siedmiu zawodników miał już trener Stolarczyk i kręcił się z nimi w okolicach spadku. Jak świetnymi strzałami Masłowskiego byli Adrian Dieguez, Afimico Pululu, Kristoffer Hansen czy Dominik Marczuk, tak samymi ich umiejętnościami nie da się wytłumaczyć radykalnego postępu, jaki uczyniła Jagiellonia. Zresztą Hansen był już wcześniej w przeciętnym Widzewie Janusza Niedźwiedzia i nie mógł się przebić do składu. A Jarosław Kubicki, nim trafił pod skrzydła Siemieńca, rozegrał u Piotra Stokowca ćwierć tysiąca meczów i nigdy nie wyglądał na kandydata do gry w ćwierćfinaliście europejskich pucharów. To, że kadra Jagiellonii wydaje się dziś wszystkim silna i wyrównana, jest wielką zasługą tyleż dyrektora sportowego, ileż trenera, który przez dwa lata wznosił piłkarzy na poziomy, o jakie samych siebie nigdy nie podejrzewali.
Jeśli więc kadra Legii wygląda dziś gorzej niż konkurentów z czołówki, nie można traktować tego jako narzędzia do łatwego rozgrzeszania trenera. To sygnał, że i on zawodzi. Paweł Wszołek, Bartosz Kapustka, Rafał Augustyniak czy nawet Patryk Kun (Artura Jędrzejczyka, z racji wieku, pomijam) ocierali się nie tak dawno o reprezentację Polski. Dziś nikt się o nich nie upomina w jej kontekście. Gual był królem, a Ilja Szkurin wicekrólem strzelców tej ligi. Kacper Chodyna i Wahan Biczachczjan wyróżniającymi się w niej skrzydłowymi, a Kovacević jednym z najlepszych bramkarzy. Kacper Tobiasz, nawet jeśli przesadnie promowany, wydawał się kolejnym bramkarzem, który wyfrunie z Polski za duże pieniądze. Umiejętności na poziomie Ekstraklasy potwierdzali też Luquinhas i – wprawdzie już wiekowy – Tomas Pekhart. To naprawdę nie jest takie oczywiste, że kadra Legii na papierze jest wyraźnie gorsza od drużyn bijących się o mistrzostwo. Wartością rynkową na Transfermarkt (tak, wiem), jest nadal pierwsza w Polsce. Ale jest wyraźnie słabsza na boisku. A boisko to już działka trenera.
Działka Feio
Nawet jeśli, przychylnie dla Feio, uznać, że Migouel Alfarela, Jean-Pierre Nsame czy Sergio Barcia to totalne pomyłki działu sportowego, Claude Goncalves to wymysł poprzedniego trenera, a jedynym transferem, za który odpowiedzialność wziął obecny szkoleniowiec, był Ruben Vinagre, wciąż pozostanie pytanie, dlaczego tak wielu zawodników akurat w Legii, akurat w obecnym sezonie, przeżywa gorszy okres. Dlaczego jedynie Ryoya Morishita, ewentualnie Steve Kapuadi grają u tego trenera lepiej niż wcześniej? Dlaczego, skoro chce być tylko trenerem i skupiać się na pracy boiskowej, tak niewielu zawodników przez rok nie tyle się u niego rozwinęło, ile chociaż utrzymało wcześniejszy poziom? Można założyć, że za transfery odpowiada dział sportowy. Ale wtedy niech trenera broni chociaż forma piłkarzy, którzy już w klubie byli i pokazali, że potrafią lepiej. Jeśli uznać, że trener nie ma wpływu ani na jedno, ani na drugie, wyjdzie, że w ogóle nie ma wpływu na nic oprócz ubarwiania konferencji prasowych.
Kadra Legii wygląda w tym sezonie jak kadra Lecha za Mariusza Rumaka. Wymagająca przebudowy, ale przede wszystkim lepszego wykorzystanie tych, którzy w niej są. Czyli wymagająca lepszego trenera.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Gdy Walemark gra z Koroną, staje się Maradoną
- Śląsk chciał dowieźć 1:0 z Motorem i to był błąd
- Tym razem Radomiak nie odrobił strat. Ojrzyński z pierwszą wygraną w Zagłębiu
fot. Newspix.pl