Wyjście na boisko z hasłem “Bóg, honor, Fornalczyk” mogło się udać raz, drugi, trzeci, ale nie mogło przecież trwać w nieskończoność. Plan Korony opierał się głównie na tym – zrywach skrzydłowego i dośrodkowaniach innych piłkarzy, ale, panie i panowie, nie z Leszkiem Ojrzyńskim takie numery… do 93. minuty, kiedy w buty Fornalczyka wszedł Błanik.
W tym meczu na ławce trenerskiej spotkały się dwa stare lisy w realiach Ekstraklasy. Jacek Zieliński kontra Leszek Ojrzyński, Batman kontra Superman, Holmes kontra Moria… Dobra, wystarczy, bo jeszcze obaj panowie pomyślą, że faktycznie mają super moce, a przecież tak naprawdę dysponują materiałem dość ograniczonym. Ot, czarów i podbojów świata z tego nie będzie, choć Zieliński zdążył już pokazać, że nawet z Fornalczyka, nie rokującego gościa wcześniej skazanego przez środowisko na przeciętność, potrafi zrobić topowego skrzydłowego w lidze.
Trudno jednak oczekiwać, że każdy kolejny rywal nie ma dostępu do internetu lub telewizora. Nie chcemy od razu mówić, że na przykładzie Zagłębia Ekstraklasa zaczyna czytać Fornalczyka, bo to ani żaden Messi, ani też nie traktujemy “Miedziowych” jako wystarczający wyznacznik. Ale dało się odnieść wrażenie, że liczba wkręconych w ziemię obrońców spadła, bo trochę lepiej niż poprzedni rywale lubinianie przewidywali, co Korona albo sam Fornalczyk chce zrobić z piłką. Choćby w pierwszej połowie do realnego zagrożenia w polu karnym Zagłębie dopuściło tylko raz. Owszem, ten raz mógł być bardzo kosztowny, ale Dalmau zabrał koledze asystę.
Generalnie widać było od pierwszych minut, na co postawił Leszek Ojrzyński względem zwolnionego trenera Włodarskiego i co to wymusiło na Koronie. Głębiej ustawiona defensywa, typowa gra na kontratak, żadne wydziwianie na połowie rywala. Prosta piłka do bólu, może aż za bardzo, choć skoro kielczanie męczyli się z atakiem pozycyjnym, dlaczego nie? Jesteśmy pewni, że przy bardziej otwartym Zagłębiu, wedle strategii poprzednika, ten mecz ułożyłby się trochę inaczej. Ale los (a właściwie Leszek Ojrzyński) chciał, żeby Szmyt i spółka mieli inną drogę do bramki Mamli.
Wślizg w środku pola Dąbrowskiego (szkoła Leszka!), Wdowiak złomujący Trojaka, przytomne dośrodkowanie i główka Szmyta. Cała akcja trwała szybko, za szybko dla Korony, która chyba zapomniała, że w Zagłębiu nie gra jednak banda aktorów, w nawiązaniu do jednego z transparentów na trybunach. I że nawet ten nieszczęsny Szmyt, który do tej pory w ofensywnych liczbach “Miedziowych” właściwie nie istniał, ma chociaż minimalne pojęcie o strzelaniu goli. Ba, jak widać w Lubinie wcale nie potrzebują typowego napastnika, żeby w powietrzu zaskoczyć Koronę.
Leszek Ojrzyński effect, mówimy wam.
Ale oczywiście mówimy to z przymrużeniem oka, bo przecież Zagłębie tego meczu nie wygrało.
Od momentu strzelenia gola na 1:0 właściwie przestało grać w piłkę, choć sami między sobą moglibyśmy się pokłócić, czy faktycznie grało w nią do 12. minuty. Bo ten cały występ ekipy Ojrzyńskiego bardziej wyglądał jak futbol amerykański z nastawieniem na bieganie i od czasu do czasu zdobywaniem terenu za linią środkową. Ale wypracowanie okazji bramkowych, dryblingi, jakieś składne akcje w obrębie pola karnym? A skąd. Murowanko wyniku 1:0 i liczenie na to, że Korona gola jednak nie wciśnie.
Ale zrobiła to, bo na to wydatnie zapracowała. Nawet w męczonym ataku pozycyjnym miała Fornalczyka i później Błanika, który powinien mieć bramkę i asystę. Kończy mecz tylko z tym drugim, bo w kapitalny sposób jego strzał wybronił Hładun. Bramkarz Zagłębia sam był pewnie w szoku, ale w jeszcze większym szoku byliśmy my (xD), kiedy strategia Leszka Ojrzyńska spaliła na panewce.
Ofiarna obrona własnej bramki, wrzutka za wrzutką, w końcu Błanik z fajną centrą i Trojak z ratunkiem dla Korony. Cóż, miał być efekt nowej miotły, miało być nowe Zagłębie i było, ale jeśli ma ono polegać na wymodlonych remisach, życzymy powodzenia w utrzymaniu Ekstraklasy.
Zmiany:
Legenda
Fot. Newspix