Bywa tak, że zastanawiamy się, czy ligowy hit skończy się w pełnych składach. Emocje, energia, zawziętość i sypią się kartki, naturalne. W Białymstoku obawy o dogranie meczu po jedenastu dotyczyły jednak czegoś innego. Można było się zastanawiać, czy Jagiellonia i Lech zdołają uzbierać dwudziestu dwóch ludzi zdolnych do gry.
Spokojnie, polski futbol się nie sypie, to nie tak, że czołowe zespoły w lidze borykają się z problemami, które gnębią Kotwicę Kołobrzeg. Ławka Lecha Poznań była napakowana jak wiejska pizza. Siedział na niej najdroższy piłkarz w historii klubu, ten, którego do niedawna uważaliśmy za najlepszego w zespole czy zdolny młodzieżowiec. Przed gongiem rozpoczynającym walkę większe problemy w tym zakresie miał Adrian Siemieniec.
Ze sklejanego na trytytki składu, zmordowanego serią dwunastu spotkań w krótkim odstępie czasu, już po powrocie z Belgii odpadli:
- Dusan Stojinović,
- Tomas Silva,
- Miki Villar.
Jagiellonia po golu na 2:1
Okazało się jednak, że kłopoty zdrowotne najpierw odbiły się na Lechu. Antonio Milić w nowej roli — lewego obrońcy — wygląda dobrze, a w Białymstoku było nawet bardzo dobrze, przynajmniej do momentu, w którym dał się ściągnąć do środka w akcji bramkowej. O tym później, najpierw doceńmy, że Milić harował, zabierał piłki, trzymał rywala krótko, ale nie dotrwał w tym sztosie nawet do końca pierwszej części spotkania.
Ledwie cztery minut dłużej na boisku wytrzymał z kolei Afonso Sousa, także zmieniony przed przerwą. Ciała zawodników w niebieskich koszulkach odmawiały posłuszeństwa, gdy to ich rywale mieli na koncie po tysiąc — albo i lepiej! — minut więcej w sezonie. Niestety, szybko się okazało, że stawiani na nogi na słowo honoru Jagiellończycy dołączą do domina, którego nie chcielibyśmy oglądać nigdy.
Norbert Wojtuszek przyśpieszył, starł się z rywalem i złapał się za udo. Leon Flach też nie wytrzymał, zgłosił problem z mięśniem przywodziciela. Kuśtykał Sławomir Abramowicz, o którym trener mówił przecież, że nie jest w pełni sił. Gdy z boiska schodzili Pululu i Kristoffer Hansen, też widać było po nich, że najbliższe dni powinni spędzić na kozetce u fizjoterapeuty. Norwegowi może się to uda, Afimico niekoniecznie — leci przecież na pierwsze w karierze zgrupowanie.
To, że w meczu tak pokiereszowanych zespołów zobaczyliśmy kawałek niezłej piłki oraz trzy gole, wydaje się więc sprawą, za którą możemy być tylko i wyłącznie wdzięczni. Nie był to najgorszy hit, jaki oglądaliśmy. Nawet jeśli to, co wpadało do siatki, było następstwem mniejszych lub większych kiksów.
Ekstraklasa. Jagiellonia Białystok — Lech Poznań 2:1 (1:1)
Przejdźmy przez to chronologicznie, we właściwej kolejności. Bardzo szybko rzut wolny wywalczył i wykonał Antoni Kozubal. Jego dośrodkowanie przedłużył głową Milić, po czym na strzał zdobył się Bartosz Salamon. Strzał ten był próbą dość naiwną, jak przyznał potem sam zainteresowany — na siłę, wzdłuż bramki, bo tak trzeba, bo kogoś może w locie trafi i piłka poleci tam, gdzie trzeba. Trafiła i poleciała, bo Ali Gholizadeh czmychnął sprzed nosa Darko Czurlinowa i mógł ze spokojem posłużyć za ściankę, o którą można swobodnie odbijać futbolówkę.
Odsłona druga to wspomniane już wyciągnięcie Milicia w kierunku jego naturalnej pozycji, do środka, co stworzyło krater wewnątrz pola karnego. Pojawił się w nim Hansen, który też załadował na siłę i też trafił w kumpla z szatni. Obił Jesusa Imaza, w dodatku w taki sposób, że piłka zatańczyła jeszcze między nogami ustawionego na linii bramkowej Milicia, który próbował naprawić to, co spartolił. Nieskutecznie, lecz cofnijmy się na chwilę do momentu, w którym wszystko się zaczęło. Kapitalnym podaniem popisał się wtedy Joao Moutinho, który uruchomił wchodzącego w pole karne Flacha.
Joao Moutinho — mistrz otwierających podań, świetny w defensywie
Dygresja, przed finalnym aktem: schemat Moutinho — Flach i zagranie na dziesiąty metr powtórzył się dosłownie w następnej akcji i zakończył się obiciem słupka przez Pululu, więc doceńmy ten wytrenowany, wyćwiczony pomysł na otwarcie puszki zwanej obroną Lecha.
Czasami jednak puszka otwierała się sama. Jak wtedy, gdy Radosław Murawski — bardzo solidny, rzetelny w odbiorze — popełnił dwa błędy z rzędu. Pierwszy, gdy stracił piłkę na rzecz Czurlinowa. Drugi, gdy w ostatniej scenie tej akcji nie zdołał wybić piłki wstrzelonej w pole karne przez Ediego Semedo i zamiast tego popisał się swojakiem. Zbieramy do kupy kuriozalne bramki, sypiących się jeden za drugim zawodników i wychodzi nam niezły keks, ale cóż — wolimy coś takiego niż bezbarwne, odbębnione hity z nazwy, w których nikt nie chce się odsłonić.
Jagiellonia, Lech i Raków – każdy zasługuje na mistrzostwo
W tym przypadku z wymianą ciosów nie było problemów. Odkładając na bok to, co wpadło przypadkiem, mieliśmy przecież genialną interwencję na refleks zasłoniętego Sławomira Abramowicza. I to już w trzeciej minucie gry. Mieliśmy pressujących zawodników Lecha, którzy zmuszali rywali do błędów. Liczne pojedynki Aleksa Douglasa z Pululu, z których reprezentant Szwecji nie mógł być zadowolony. Vis a vis masę ważnych starć wygrał za to Mateusz Skrzypczak, który potrafił zdjąć piłkę Ishakowi, który już myślał o golu.
Zwolennicy powołania lidera obrony Jagiellonii dostali oręż do walki z Michałem Probierzem. Skrzypczak grał świetnie w rozegraniu i obronie, wyłączył Ishaka. Po drugiej stronie Bartosz Salamon starał się zrobić to samo z Pululu. Raz zatrzymał go w ostatniej chwili, innym razem jako jedyny zachował zimą krew po błyskotliwym wejściu w pole karne Oskara Pietuszewskiego. Możecie sprawdzić i odwinąć, ale jesteśmy pewni, że facet nie przegrał dziś ani jednego pojedynku, zagrał profesurę w defensywie.
Salamon w Białymstoku – bezbłędny
Momentów było więcej. Czarować próbował Ali, lecz miał trochę pecha. Najlepsze podanie, jakie posłał, doprowadziło do zderzenia się Kozubala z Sousą i w konsekwencji kontuzji tego drugiego. Drugie w kolejności — do heroicznego powrotu Czurlinowa, który zablokował jedyny w tym meczu strzał Ishaka. Gdy Gholizadeh sam wziął się do roboty, też nie miał szczęścia. Gdzie trzeba był Romanczuk, człowiek od łatania dziur.
Widać więc, że ludzie, którzy wybrali się na ten spektakl, nie zmarnowali pieniędzy na bilet. Ani nawet na abonament telewizyjny. Może ten mecz nie rozstrzygnie kwestii mistrzostwa Polski, to przecież nie jest wyścig Liverpoolu z Arsenalem, Lech i Raków nadal idą łeb w łeb, jedni i drudzy mogą się minąć jeszcze parę razy, wystarczy raz się pomknąć. Na pewno jednak było to spotkanie zespołów, które zasługują na miano kandydatów do tytułu.
Jagiellonia, Lech, Raków. Ktokolwiek wygra, ten na to zasłużył. Oni po prostu zdystansowali konkurencję i pokazali jej miejsce w szeregu.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Pomoc od Wisły i z Belgii, nauka odpoczynku. Tak Jagiellonia odniosła sukces w Europie
- Lechia Gdańsk nie płaci, ale wysyła drużynę do Dubaju. Piłkarze wściekli
- „Odpłynął, dostał burę”. Jak Mariusz Fornalczyk został czołowym skrzydłowym ligi
fot. Newspix