Dwa polskie kluby w ćwierćfinale europejskiego pucharu. Powtórzmy: dwa polskie kluby w ćwierćfinale europejskiego pucharu. Można mówić, że Liga Konferencji to rozgrywki najniższej kategorii, nazywać ją Pucharem Biedronki, wskazywać, że do 1/4 finału doszedł też przedstawiciel Słowenii (gratulacje dla Łukasza Bejgera), ale to wszystko nie zmienia faktu, że dla kilku pokoleń kibiców oswojonych z największymi międzynarodowymi upokorzeniami dzieją się rzeczy, o których nie wypadało nawet śnić. Legia Warszawa w końcu przełamała klątwę Molde i po dogrywce zasłużenie wyeliminowała Norwegów.
Legia zrobiła wiele, żeby nie powtórzyć blamażu sprzed roku. Przede wszystkim – tym razem dobrze weszła w mecz, zaczęła od dość groźnych ataków. Molde potrzebowało około dziesięciu minut, żeby się otrząsnąć z tego naporu gospodarzy i zacząć grać w miarę po swojemu. Wojskowi wyciągnęli też wnioski sprzed tygodnia i już tak frajersko się nie wystawiali wysokim acz niezbyt skoordynowanym pressingiem i zostawianiem potężnych dziur w środku pola.
Błędy wciąż się zdarzały, ale wynikały one bardziej z chwili słabości poszczególnych zawodników, a nie szwankujących podstaw w ustawieniu całego zespołu. No i gdy już do tych wpadek dochodziło, można było liczyć na kolegów. Jak Vinagre minął się z dośrodkowaniem, świetną interwencją po strzale Gulbrandsena popisał się Tobiasz, niewątpliwie wygrany tego spotkania. Jak w zamieszaniu bramkarz Legii przepuścił sobie piłkę między nogami, Vinagre z kolei go zaasekurował, choć przy okazji niefortunnie trafił w twarz młodzieżowego reprezentanta Polski, co skończyło się dla niego krwawieniem z nosa odczuwalnym do ostatniego gwizdka. Gdy po szybkim rozegraniu rzutu wolnego źle ustawił się Kapustka, Tobiasz z Jędrzejczykiem trochę szczęśliwie zażegnali niebezpieczeństwo.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Dziś w grze Legii nie był to tylko slogan.
Jednocześnie Legia potrafiła stwarzać zagrożenie, szczególnie przed przerwą. Nim Paweł Wszołek w popisowy sposób asystował Morishicie, słupek po rzucie rożnym obił przecież Augustyniak (Gual fatalnie dobijał). Kilka akcji podopiecznych Goncalo Feio naprawdę mogło się podobać, choć na koniec brakowało odrobiny jakości przy strzale lub ostatnim podaniu. Molde, poza tą sytuacją z końcówki pierwszej połowy, głównie mąciło i tworzyło zamieszanie, ale nie przekładało się to na konkretne okazje.
Szkoda tylko, że Kacper Chodyna zmarnował idealne dogranie Guala i sprawił, że musiało dojść do dogrywki. W niej jednak sprawy we własne ręce (i nogi) wziął Gual. Pięknie obrócił się z piłką po podaniu Oyedele, ładnie pokiwał i oddał strzał, który był daleki od ideału, ale Jacob Karlstroem miał moment słabości i go przepuścił. Później Legia już kontrolowała grę i prędzej jeszcze by podwyższyła, niż straciła bramkę oznaczającą rzuty karne. Jedyny minus to awantura spowodowana faulem na Ziółkowskim, po której posypały się kartki i Jędrzejczyk już jako rezerwowy obejrzał drugie “żółtko”.
To jednak na dziś nieistotne szczegóły. Dzieją się rzeczy historyczne dla naszej piłki klubowej i po prostu się nimi cieszmy, zapominając na moment o okolicznościach. Dzięki awansowi Wojskowych zapewniliśmy sobie czołową piętnastkę w rankingu UEFA od 2026 roku, co oznacza dla nas pięć miejsc pucharowych, z czego dwa w eliminacjach Ligi Mistrzów.
Legia w nagrodę zmierzy się z Chelsea i choć jest skazana na pożarcie, nie ma już absolutnie nic do stracenia. Swoje w Europie w tym sezonie zrobiła, podobnie jak Jagiellonia.
Najpierw jednak trzeba wrócić do ligowej rzeczywistości. Teoretycznie Raków Częstochowa Marka Papszuna samym pressingiem i intensywnością gry powinien w ten weekend zetrzeć na proch Legię mającą w kościach 90 minut z poniedziałku i 120 z czwartku. Ale w Ekstraklasie nigdy niczego nie można być pewnym. Przy Łazienkowskiej będą się tym martwili od piątku. Dziś niech świętują. Zasłużyli.
Legia Warszawa – Molde 2:0 (1:0) po dogrywce
- 1:0 – Morishita 34′
- 2:0 – Gual 108′
Fot. FotoPyK