W mistrzostwach świata w Trondheim spodziewa się trzech złotych medali dla austriackich skoczków, ale mówi też, którzy Polacy mogą sprawić dużą niespodziankę. Dziwi go brak w składzie na mistrzostwa świata Kamila Stocha. – Kiedy jestem dziś pod skocznią, mam ochotę krzyknąć: „Dajcie mi jakieś narty i pozwólcie oddać choć jeden skok!” – mówi w rozmowie z Weszło Thomas Morgenstern, który w skokach narciarskich wygrał w zasadzie wszystko. Austriak opowiada nam też o strachu, który zawładnął jego głową po strasznym wypadku z 2014 roku i ostatecznie doprowadził do zakończenia kariery w wieku 28 lat.
JAKUB RADOMSKI: W tym sezonie na początku mieliśmy zwycięstwa Piusa Paschke, później dominację Austriaków, którzy zajęli w całości podium Turnieju Czterech Skoczni. Ale teraz trochę się zmieniło. Zgodzisz się z tezą, że w mistrzostwach świata w Trondheim, które właśnie się zaczynają, nie ma wyraźnego faworyta?
THOMAS MORGENSTERN: Nie do końca. Myślę, że wciąż możemy mówić o dominacji Austriaków. To powinny być znakomite mistrzostwa dla moich rodaków. Zobacz: mamy Daniela Tschofeniga, który wygrał Turniej Czterech Skoczni i zdecydowanie prowadzi w Pucharze Świata. Jest doświadczony Stefan Kraft, który wygrał już wiele i też ma sporą szansę. No i Jan Hoerl, którego było mi bardzo żal, kiedy w Bischofshofen ze względu na gorsze lądowanie w drugiej serii przegrał Turniej Czterech Skoczni. Poza tym skocznia w Trondheim zawsze pasowała Austriakom. Gdybym miał teraz wytypować złotych medalistów, powiedziałbym, że na normalnym obiekcie wygra Hoerl, a na dużej skoczni Tschofenig. Tak to widzę. W konkursie drużynowym natomiast Austria to murowany faworyt.
Kto może w Trondheim sprawić niespodziankę?
Polacy.
Mówisz to, bo jestem z Polski?
Nie (śmiech). Naprawdę tak uważam. Potrafię sobie wyobrazić, że Paweł Wąsek albo Aleksander Zniszczoł zajmuje w którymś z konkursów bardzo wysokie miejsce. Do mistrzostw świata podchodzi się zupełnie inaczej niż do zwykłych zawodów Pucharu Świata. Tu walczysz przede wszystkim o pierwsze, drugie i trzecie miejsce. Strasznie pragniesz podium. I wiele dziwnych rzeczy może się zdarzyć.
Kamil Stoch nie został zabrany do Trondheim.
Trochę mnie to zaskoczyło. Ale z drugiej strony ten sezon nie jest dobry w jego wykonaniu. Znasz pewnie Kamila, ja też go znam i obaj wiemy, że to taki typ zawodnika, że gdy już jedzie na wielką imprezę, to chce być w ścisłej czołówce, najlepiej sięgnąć po medal. To zdecydowanie typ zwycięzcy. Mam nadzieję, że Stoch nie zakończy kariery po tym sezonie i jeszcze będzie jednym z najlepszych skoczków świata.
Morgenstern w styczniu tego roku
Wąsek, o którym wspomniałeś, w wieku 15 lat miał poważny wypadek, po którym długo bał się skakać. Do dziś się trochę boi. Porozmawiajmy o tym – o lęku, który jest też ważnym wątkiem twojej biografii „Moja walka o każdy metr”. To właśnie przez strach stosunkowo wcześnie, w 2014 roku, zakończyłeś karierę. On się pojawiał przed tym strasznym upadkiem na skoczni w Kulm w styczniu 2014 roku?
Nie, pojawił się dopiero wtedy i rósł. Był dla mnie czymś nowym i trochę strasznym. Nie wiedziałem do końca, jak sobie z nim radzić. W pewnym momencie zrozumiałem, że po tym doświadczeniu nie będę w stanie osiągać kolejnych wielkich sukcesów. Dlatego we wrześniu 2014 roku ogłosiłem koniec kariery. To była słuszna decyzja, chociaż niełatwa.
Pamiętasz tamten upadek w Kulm?
Nie, w ogóle. Miałem po nim problemy z pamięcią. Może to był największy problem? Zwykle po tego typu zdarzeniu w powietrzu masz w sobie myśli w stylu: „Na tym polegał problem. To zrobiłem źle. To już nie może się zdarzać”. A ja nic takiego nie miałem. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem ten wypadek na wideo. Nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę ja. Pewnie to brzmi teraz jak coś szalonego.
Upadek Morgensterna w Kulm
Nie. Myślę, że psychologicznie to wytłumaczalne.
Nic nie pamiętałem, naprawdę. I kiedy obejrzałem to raz, drugi, ciągle myślałem, że może jednak tam w powietrzu upada jakiś inny skoczek. To był styczeń, zostało kilka tygodni do igrzysk olimpijskich w Soczi. Strasznie pragnąłem w nich wystartować, a tu taki upadek. Robiłem wszystko, by wrócić na największą imprezę. Ciężko pracowałem, przede wszystkim mentalnie. Udało się, w Rosji sięgnąłem z kolegami po srebro w drużynie. Gdy po konkursie patrzyłem z dołu na skocznię, czułem radość, dumę, ale było też jakieś takie poczucie, że nie wiem, co będzie ze mną dalej.
Później trochę odpuściłem skakanie, kontynuowałem rehabilitację. A latem, podczas przygotowań, gdy warunki wietrzne nieco się pogarszały, zauważałem, że strach mocno we mnie siedzi i czasami nawet przytłacza.
Był wtedy skok na Bergisel w Innsbrucku, który mógł zakończyć się tak, jak ten z Kulm.
Świetnie pamiętam tamten dzień. To była moja szósta próba podczas treningu. Rzeczywiście, niewiele brakowało, żebym znów zrobił sobie coś poważnego. Jakimś cudem wylądowałem, ale byłem przerażony. Po skoku powiedziałem do siebie: „To koniec. Muszę zakończyć karierę, bo chcę pozostać zdrowy”. I byłem w tym konsekwentny.
Jak zareagowali koledzy z kadry i trener, gdy im o tym powiedziałeś?
Wszyscy mnie zrozumieli.
A twoja mama?
[Thomas trochę dłużej zastanawia się nad odpowiedzią – przyp. red.]. Płakała, gdy jej o tym powiedziałem. Ale to były łzy radości. Powiedziała, że teraz znowu czuje się wolnym człowiekiem. Ona przez lata strasznie przeżywała moje starty. Nigdy nie zapomnę jej twarzy, gdy po moim wypadku w Kulm odwiedziła mnie w szpitalu w Salzburgu. Nie wyglądałem wtedy najlepiej. Te emocje na jej twarzy, gdy zobaczyła syna… Wiem, że miała mieszane uczucia, kiedy powiedziałem, że spróbuję wrócić na igrzyska w Soczi, a później dalej rywalizować w Pucharze Świata. Życie ma w sobie czasami sporo symboliki, a tak się składa, że zakończenie kariery ogłosiłem 26 września. To jej urodziny. Z perspektywy mamy można powiedzieć, że otrzymała wtedy najlepszy możliwy prezent (śmiech).
Austriacy świętują srebro z Soczi. Morgenstern pierwszy z lewej
Gdy osiągałeś swoje liczne sukcesy, reprezentacja Austrii była potęgą, którą stworzył Alexander Pointner. Da się porównać Austrię z twoich czasów do tej obecnej, również od pewnego czasu najsilniejszej na świecie?
Oczywiście. W 2011 roku mistrzostwa świata też odbywały się w Norwegii, tyle że w Oslo. Na normalnej skoczni wygrałem, przed Andreasem Koflerem i Adamem Małyszem. Na dużej najlepszy był Gregor Schlierenzauer, ja sięgnąłem po srebro, a Simon Ammann po brąz. Do tego byliśmy najlepsi w obu drużynówkach. Czuję, że teraz historia się powtórzy i norweska ziemia znów będzie bardzo szczęśliwa dla Austrii.
Jak się funkcjonuje w tak silnej drużynie, pełnej osobowości, ale też personalnych ambicji?
Czasami nie jest łatwo, zwłaszcza gdy mowa o ludziach, mających różny charakter. Odpowiem ci na przykładzie moich relacji z Gregorem. Nie zawsze były idealne. Można powiedzieć, że byliśmy jednocześnie kolegami i…
Wrogami?
Wielkimi rywalami, to lepsze stwierdzenie. Ludzie czasami próbowali robić z nas wrogów, ale to nie była prawda. Jednak każdy z nas chciał być na topie, najlepszy i kiedy przegrywałeś z kolegą z drużyny, reagowało się różnie. Obecna reprezentacja Austrii wydaje się być grupą dobrych kolegów, ale wiem z doświadczenia, że wielka impreza, duża presja oraz wewnętrzna rywalizacja mogą trochę przyczynić się do pogorszenia pewnych relacji.
Dlaczego w ogóle zostałeś skoczkiem? Podobno zapowiadałeś się na niezłego piłkarza.
To prawda. Najczęściej byłem środkowym napastnikiem i strzelałem dużo goli. Uwielbiałem to uczucie, kiedy kopałem piłkę, a ona wpadała do siatki. Miałem 14 lat, gdy musiałem wybrać jedną dyscyplinę. Pochodzę z małej miejscowości w Karyntii i stwierdziłem, że ciężko będzie wybić się z niej i zostać bardzo znanym piłkarzem. Byłem ambitnym dzieckiem, a skoki narciarskie wydawały się stwarzać większe możliwości dostania się na szczyt.
Szczerze – co dzisiaj czujesz, kiedy oglądasz skoki?
Kiedy włączam skoki w telewizji, cieszy mnie oglądanie ich, ale mam też myśli w stylu: „Jakie to jest świetne, że siedzę w domu, spędzam czas z rodziną, z dziećmi, i patrzę na to, co kiedyś sprawiło mi wielką radość”. Ale kiedy jadę na zawody i jestem np. przy skoczni w Bischofshofen, do której mam szczególny sentyment, głowa czasami reaguje inaczej. Widzę w powietrzu Manuela Fettnera – gościa starszego ode mnie o rok, który dalej skacze, podczas gdy ja zakończyłem karierę w wieku 28 lat. Tęsknię wtedy czasami za tym, co było, a dziś odbywa się beze mnie. Jednocześnie mam ochotę krzyknąć do kogoś: „Dajcie mi jakieś narty i pozwólcie oddać choć jeden skok!” (śmiech).
Morgenstern w locie, 2014 rok
Skoki się zmieniają, dziś dużo osób stwierdza, że potrzebują rewolucji. Chodzi o to, że ich popularność w wielu miejscach jest coraz mniejsza i należy je jak najszybciej uatrakcyjnić, by stały się ciekawsze, przede wszystkich dla młodego pokolenia. Dostrzegasz ten problem?
Tak, ale jednocześnie wydaje mi się, że szef skoków, Sandro Pertile, jest na właściwej drodze i robi sporo, by skoki w przyszłości były atrakcyjnym produktem. Podobają mi się niektóre jego pomysły: otwieranie się na to, żeby skoki mogły odbywać się bez śniegu, czy próby przeniesienia ich w miejsca, które wcześniej nie były z nimi utożsamiane. Wydaje mi się, że dobrym pomysłem byłoby zbudowanie skoczni, nawet bardzo małych, w dużych miastach.
Wyobraź sobie 10-letniego chłopaka z Wiednia, który widzi w telewizji triumf Tschofeniga w Turnieju Czterech Skoczni, widzi też dwóch innych swoich rodaków na podium, i jest tym zainspirowany. Chce koniecznie zostać skoczkiem narciarskim, ale ma problem, bo dojazd ze stolicy do najbliższej w miarę sensownej skoczni zajmie mu dwie godziny. Kiedy byłem dzieckiem, w wielu miasteczkach były małe skocznie. A nawet jeśli ich nie było, ludzie czasami skrzykiwali się i tworzyli je sami. Teraz tego brakuje. Z drugiej strony bardzo pozytywną i potrzebną inicjatywą są organizowane przez Andreasa Goldbergera obozy oraz jego Goldi Talente Cup.
Po zakończeniu kariery skupiłeś się na lataniu helikopterem. Pokochałeś to do tego stopnia, że sięgałeś nawet po medale mistrzostw świata.
I to w Polsce! To był 2015 rok, mistrzostwa odbywały się w Zielonej Górze. Nie miałem wtedy wylatanych zbyt wielu godzin, więc wystartowałem w kategorii „rookie”, razem z innymi, którzy raczej zaczynali swoją przygodę z lataniem. Okazałem się najlepszy, wywalczyłem złoto. To była wielka radość.
Potrzebowałeś sukcesu sportowego w czymś przypominającym skoki?
Nie wiem, czy latanie helikopterem aż tak je przypomina. Tu mam silnik i spędzam jednak dużo więcej czasu w powietrzu. Sam decyduję o tym, ile go będzie. To, co teraz robię, jest na pewno dużo bardziej relaksujące. Ale jest coś takiego jak ogólna potrzeba latania. Nie jestem jedynym skoczkiem, który ma zrobioną licencję. Uwielbiam wsiąść do helikoptera i unieść się nad swoimi rodzinnymi stronami, wysokimi szczytami Alp albo polatać nad wybrzeżem Chorwacji.
Morgenstern i jego wielka pasja – helikoptery
Na początku kwietnia kolejny raz odwiedzisz Polskę. Podczas zawodów „Red Bull skoki w punkt” będziesz jednym z pięciu kapitanów drużyn, a celem każdej z nich będzie osiągnięcie w ośmiu próbach dystansu najbliższego 1000 metrów.
Gdy dowiedziałem się o tym evencie, pomyślałem od razu: „Ale super”. To coś nowego dla skoków, takie przedłużenie zakończenia sezonu i nie mogę się już tego doczekać. Fajnie będzie spotkać się z pozostałymi kapitanami: Adamem Małyszem, Andreasem Goldbergerem, Gregorem Schlierenzauerem i Martinem Schmittem. Świetnie będzie też odwiedzić Zakopane. Uwielbiam to miejsce, mimo że jako skoczek nigdy tam nie wygrałem (śmiech).
Fot. Newspix.pl