Niecały miesiąc temu Tomasz Wichniarek, dyrektor sportowy Widzewa, zapowiadał, że w przypadku odejściu Imada Rondicia klub “będzie gotowy na reakcję” (Goal.pl). Nie bardzo więc wiadomo, na czym polegała ta gotowość, bo jest połowa lutego, a trener Myśliwiec w meczu Ekstraklasy musi wystawiać na szpicy Huberta Sobola.
Trudno powiedzieć o Sobolu, że jest talentem, bo ma 24 lata. Trudno też stwierdzić, że jest bramkostrzelny, gdyż w Ekstraklasie jeszcze nic nie upolował, w pierwszej lidze ma trzy sztuki (na 37 meczów) i worek z golami otwiera się dopiero w drugiej lidze, gdzie ładował ostatnio w barwach KKS-u Kalisz. Być może jest to więc napastnik właśnie na drugą ligę, nie na elitę, ale Myśliwiec nie miał w zasadzie innego wyjścia niż nim grać.
Hamulić kontuzjowany, Rondić sprzedany. Trudno przewidzieć kontuzję, ale na sprzedaż klub miał być gotowy. Nie był.
I cóż, trener może sobie różne rzeczy rozpisywać, przygotowywać plany taktyczne, kombinować z mikrocyklami, ale napastnika po prostu nie wymyśli. To nie jest historia typu Zaczarowany Ołówek. Widzew ma wygrywać, ale Myśliwiec jest ku temu pozbawiony odpowiednich narzędzi i to tak, jakby ktoś miał kopać dół, ale nie dostał łopaty. No, można rękami, można też Sobolem.
Pewnie – nie było tak, że chłopak ze Śląskiem pudłował na pustą, gdyż Widzew jest marny również w kreacji, ale z lepszym napastnikiem masz po prostu więcej możliwości: wystarczy sobie przypomnieć ile dawał Hamulić z Cracovią samą upierdliwością. Ponadto mamy też przed oczami sytuację z pierwszej połowy – przejęcie na połowie Śląska, piłka trafia do Sobola, ten może grać Kerkowi w pole karne, ale decyduje się na strzał, który ledwie dolatuje do Leszczyńskiego.
Natomiast żebyśmy się dobrze zrozumieli: problemy Widzewa nie kończą się na Sobolu, zwracamy tylko uwagę, jak źle jest skonstruowana kadra, że napastnik numer trzy musi być napastnikiem numer jeden.
Nie mniej jakości brakuje oczywiście w innych miejscach: łodzianie katastrofalnie bronią, pomocnicy są antykreatywni, nie ma tam dziś pół piłkarza, na którym warto zawiesić oko. Gorzej niż przeciętność.
Co – trzeba to podkreślić – znakomicie wykorzystał Śląsk, który był od początku naładowany jak słoiki po wyjeździe studenta od rodziców. Można się było zastanawiać, jak zareaguje ten zespół po wypuszczeniu z rąk trzech punktów w Radomiu i zareagował dobrze: bez bojaźni, a na pełnym gazie.
Pierwsze skrzypce grał Samiec-Talar: strzelił gola, asystował, załadował jeszcze w poprzeczkę, ale to tylko konkrety. Gość był przede wszystkim wszędzie, wchodził w pojedynki, zarażał odwagą resztę. Na przykład Żukowskiego, który też się nie bał, tylko ruszał swoim skrzydłem, chociażby zaczynając w ten sposób pierwszego gola. Obronę mocno trzymali Macenko z Paluszkiem, widać też po technice, że Pozo nie jest przypadkowym piłkarzem, no, generalnie sporo się u gospodarzy zgadzało.
Gdyby ktoś niezaznajomiony na to spojrzał, z pewnością nie powiedziałby, że ci na zielono są ostatni i skazuje się ich na pewny spadek.
Tylko czy ta pobudka nie następuje zbyt późno i czy rywal nie okazał się zbyt beznadziejny, by wyciągać po tym meczu większe wnioski?
Zmiany:
Legenda
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Łabojko: Prezes Brescii nie lubił liczby 17, więc trening zaczynał się o 16:59 [WYWIAD]
- Zawada: Jeśli nie zwolnię, kadra i liga top5 będą naturalnymi krokami [WYWIAD]
- Ruch gra twardo, Lechia wkurza wszystkich. “Albo jest się fair, albo Urfer”
- Polot, organizacja, energia. Raków zdominował Lecha przy Bułgarskiej!
Fot. Newspix