Reklama

Trela: Strażak premium. Niko Kovac jako hazard Borussii Dortmund

Michał Trela

Autor:Michał Trela

01 lutego 2025, 10:29 • 13 min czytania 8 komentarzy

Jeśli Niko Kovac awansuje do Ligi Mistrzów, Dortmund będzie miał za co go zwolnić, gdy dadzą o sobie znać problemy, które miał wszędzie. Jeśli jednak nie wprowadzi, właśnie obserwujemy punkt, który w ewentualnych analizach kryzysu Borussii będzie kiedyś określany jako zwrotny.

Trela: Strażak premium. Niko Kovac jako hazard Borussii Dortmund

Gdy śledzi się historie upadków wielkich klubów, po czasie łatwo dostrzec punkty zwrotne. Momenty, przed którymi wszystko jeszcze mogło się skończyć dobrze, a po których rozpoczęła się już jazda w dół bez trzymanki. Niech to będzie odrzucenie młodego Juergena Kloppa przez władze HSV, które nie chciały trenera noszącego dziurawe dżinsy. Wpisanie do budżetu premii za zdobycie Pucharu Polski przez Pogoń Szczecin, czy seria rzutów karnych w Brugii, która na początku XXI wieku zamknęła Borussii Dortmund bramy do Ligi Mistrzów, a otworzyła do piekła. Zwykle takie rzeczy da się w pełni dostrzec dopiero z odpowiedniego dystansu. Ale z rzadka takie niepotrzebne ryzyko, kręcenie bata na siebie samego, wszyscy widzą już w momencie jego podejmowania. Wszyscy, oprócz decydentów, których „hazard” już pochłonął. Walczą o utrzymanie stanowisk, dzieł życia. Więc chwytają się każdej brzytwy, którą są w stanie złapać. Takie właśnie odczucia może wywoływać zatrudnienie przez Borussię Dortmund Niko Kovaca na najbliższe półtora roku.

Długość kontraktu jest w tym przypadku ważna. Wręcz kluczowa. Nawet najbardziej naiwni i śniący o potędze kibice Borussii Dortmund prawdopodobnie zdawali sobie sprawę, że teraz, już poza półmetkiem sezonu, działaczom nie uda się pozyskać atrakcyjnego rozwiązania docelowego. Rynek bezrobotnych trenerów jest ograniczony. Erik ten Hag został zwolniony z Manchesteru United na tyle niedawno, że jeszcze nie musi desperacko rzucać się w wir nowych wyzwań. Z jego perspektywy w pełni racjonalnie byłoby poczekać na suto opłacanych wakacjach, by zobaczyć, jakie opcje otworzą się w lecie na rynku i wystartować od zera. Roger Schmidt, przymierzany również w mediach do Dortmundu, także został zwolniony z Benfiki raptem minionej jesieni. I on również chce sobie zrobić przerwę od piłkarskiego biznesu. Poza tymi dwoma nazwiskami trzeba by już poruszać się w obrębie trenerów o renomie właściwie zbyt małej, jak na warunki aktualnego finalisty Ligi Mistrzów. Zwłaszcza że w Dortmundzie chcą mieć trenera niemieckojęzycznego.

MARZENIA O HOENESSIE

Wymarzonym rozwiązaniem byłby pewnie Sebastian Hoeness, osiągający w Stuttgarcie cuda, grający efektowny futbol, rozwijający młodych i nieoczywistych zawodników. Czyli robiący to, co niegdyś potrafili robić trenerzy w Dortmundzie. Myślenie o jego zatrudnieniu to być może jednak niedostrzeganie tego, że realia się zmieniły. Borussia nie może, jak jesienią Hoffenheim zrobiło ze Sturmem Graz, pojechać do Stuttgartu z pozycji siły i po prostu zabrać mu trenera w trakcie sezonu. Być może mogłaby to zrobić po sezonie, gdy w życie ma ponoć wejść klauzula odejścia w kontrakcie rozchwytywanego trenera, ale obowiązująca tylko dla klubów, które awansowały do Ligi Mistrzów.

A w tym właśnie problem, że Borussia nie może być tego pewna. Gdyby była, nie działałaby teraz tak panicznie. Wreszcie, nawet gdyby BVB do Ligi Mistrzów jakoś się dostała, nie było żadnej gwarancji, że Hoeness chciałby w niej pracować. Z VfB jest na dobrym kursie, by drugi rok z rzędu awansować do europejskiej elity i drugi rok z rzędu skończyć ligę nad Dortmundem. A pracuje w klubie aktualnie, co jeszcze niedawno nie przeszłoby nikomu przez klawiaturę, o bardziej poukładanym dziale sportowym. Nawet jeśli chciałby w lecie poszukać większych wyzwań niż Stuttgart, Dortmund niekoniecznie musi być jego najatrakcyjniejszą opcją. Może wszak zwolnić się choćby posada w Bayerze Leverkusen.

Reklama

Czasy się zmieniły na niemieckim rynku nie tylko dlatego, że najbardziej obiecujący trenerzy niekoniecznie marzą, by zadzwoniła do nich BVB. Czasy się zmieniły, bo nawet trenerzy, o których Borussia w normalnych warunkach nawet by nie pomyślała, mogą dyktować jej warunki. Gdy Dortmund poprzednio był w podobnej sytuacji, czyli musiał sięgać po trenera z zewnątrz, by jakoś uratować sezon, Austriak Peter Stoeger, chwilę wcześniej zwolniony z FC Koeln, przyszedł do klubu „na piechotę”, byle tylko móc przez pół roku fotografować się w czapeczce z herbem BVB. Kovac, na takich warunkach, byłby dla klubowego otoczenia do zaakceptowania. Sama Borussia zapędziła się z Nurim Sahinem w kozi róg i potrzebuje kogoś, kto znowu wskaże jej właściwą drogę, zanim w lecie ogłosiłaby jakieś bardziej ekscytujące i powabne rozwiązanie docelowe na miarę ambicji Dortmundu. Ale Kovac nie miał zamiaru przyjmować delegacji BVB na klęczkach.

ZSZARGANE IMIĘ

Opinia o nim na niemieckim rynku ma prawo nie być najlepsza. Jego ostatnie przystanki w Bundeslidze nie przyniosły mu sławy. Z VfL Wolfsburg, wiecznie śpiącego giganta, pogoniono go przed rokiem, obawiając się, że z drogą kadrą, budowaną z myślą o atakowaniu europejskich pucharów, zdoła jeszcze spaść z ligi. Ralph Hasenhuettl, który go zastąpił, nie od razu, ale jednak poprawił sytuację na tyle, że dziś „Wilki” kręcą się faktycznie w okolicy miejsc pucharowych i nie są nawet za daleko od strefy Ligi Mistrzów. Chorwat nie tylko nie miał w Dolnej Saksonii wyników, ale też nie sprawił, że jego drużyna stała się choć trochę „jakaś”. Nadal była przezroczysta jak przez większość istnienia klubu w Bundeslidze. A do tego, zgodnie z tradycją, Kovac darł koty z ważnym piłkarzem. Tym razem padło na Maksa Krusego, po tym, jak w Monachium popadł w konflikt z Thomasem Muellerem – co, jak przyznał po czasie, nie było mądre – w Monaco z Wissamem Ben Yedderem, a we Frankfurcie z Aleksem Meierem, lokalną legendą, której nie wziął nawet do kadry na finał Pucharu Niemiec. Ten typ tak ma. Jak to ujmuje „11Freunde”, pytanie nie brzmi, czy Kovac zetrze się zaraz z jakimś ofensywnym piłkarzem BVB, tylko z którym?

Problemem były też publiczne wystąpienia Kovaca. Zwłaszcza w Monachium, gdzie im bardziej grał szefa, tym mniejszy się wydawał. Do historii przeszło użycie przezeń określenia „Notnagel” („prowizorka”), gdy spytano go, czy zamierza jeszcze korzystać z Muellera, już wtedy klubowej legendy, a jeszcze wówczas piłkarza, który, jak się okazało, miał przed sobą kilka sezonów grania na najwyższym światowym poziomie. Albo porównanie rywalizacji Bayernu z Liverpoolem do autostradowego wyścigu samochodu, który może jechać 120 km/h z takim, który wyciągnie 200 km/h. Piłkarze już wówczas, pod koniec pierwszego sezonu, mieli go dość. Mistrzostwo i puchar zdobyli dla siebie. Bo tak wypada. Bo takie są standardy pracy w Monachium. Ale cały czas spora część szatni liczyła, że ten nietrafiony związek skończy się po roku. Trofea przekonały jednak władze klubu, by wejść z Kovacem także w drugi sezon. Dopiero jesienna porażka 1:5 we Frankfurcie skłoniła ich do działania. Stery przejął asystent Hansi Flick. I tak narodziła się jedna z najbardziej utytułowanych drużyn w historii futbolu.

Sukcesy Flicka w Monachium, ich efektowność i natychmiastowość, chyba bardziej niż wszystko inne zaszkodziły reputacji Kovaca. Gdyby trener, który przejął po nim Bayern bezpośrednio, męczył się z nim, jak Julian Nagelsmann czy Thomas Tuchel, gdyby przegrywał na wyjazdach w Lidze Mistrzów jak Vincent Kompany, problemów szukano by głębiej niż w samym trenerze. Średnia punktów Kovaca w Monachium jest wyższa od tych, które zanotowali tam Nagelsmann i Tuchel. To jednak, że z tymi samymi piłkarzami, bez wzmocnień, Flick jeszcze w tym samym sezonie rozniósł ligę, w podskokach zgarnął puchar i wygrał Ligę Mistrzów, wrzucając po drodze do finału osiem bramek Barcelonie, było jak cios w twarz poprzednika. I jeszcze fakt, że przywrócony do składu Mueller w tym samym sezonie zdążył strzelić jedenaście goli i zaliczyć siedemnaście asyst. Reputacja Kovaca jako trenera dla dużego klubu w Niemczech była spalona.

NASTĘPCY ZAWSZE LEPSI

Wyemigrował do Ligue 1 i niespodziewanie zbudował zespół, który podniósł ze środka tabeli do trzeciego miejsca, do samego końca bijąc się z Lille i PSG o mistrzostwo. Owszem, i tam młodzi zawodnicy narzekali na przesadną dyscyplinę. Mówiono nawet o militarnym drylu. Krytykowano sposób, w jaki prowadził kapitana Ben Yeddera. Drużyna była jednak poukładana, zorganizowana, traciła niewiele bramek, co po sezonach, w których kończyła na siedemnastym i dziewiątym miejscu, było wyraźnym krokiem do przodu. Wszystko zaczęło się psuć w drugim sezonie, w którym nie przebrnął przez kwalifikacje Ligi Mistrzów, a potem w lidze został zwolniony, gdy na półmetku drużyna była dopiero na siódmym miejscu. Philippe Clement, jego następca, może nie doprowadził jej do sukcesów takich, jak Flick, ale zdołał jeszcze w tym samym sezonie dźwignąć ją ponownie na podium. Po raz kolejny po Kovacu nie tylko nikt więc nie płakał, ale wręcz nawet odetchnął z ulgą, że już go nie ma. Znamienne, że prowadził dotąd trzech Polaków, w trzech różnych klubach i na różnych etapach karier, ale ani od Roberta Lewandowskiego, ani od Radosława Majeckiego, ani od Jakuba Kamińskiego nie da się usłyszeć o nim czegoś pozytywnego.

Po części tak było nawet we Frankfurcie, czyli na razie jego najpoważniejszym sygnale, że jest dobrym trenerem. Choć jego odejście z Eintrachtu do Bayernu wywołało rozczarowanie, bo chwilę wcześniej zarzekał się, że „na dziś” nie ma tematu, można uznać go za tego, którego praca wylała fundamenty pod wszystko dobre, co działo się we Frankfurcie w kolejnych latach. Przejmował klub walczący, nie pierwszy raz w poprzednich latach, o utrzymanie w lidze. Najpierw obronił byt w elicie po barażach z Norymbergą. W drugim sezonie doprowadził go do finału Pucharu Niemiec, pierwszego od dekady, który przegrał z Borussią Dortmund. W trzecim powtórzył ten sukces, ale tym razem pobił w Berlinie Bayern, dając klubowi pierwsze od trzech dekad trofeum. I wprowadzając go do Ligi Europy. Historia sukcesu. Tyle że, jak to w karierze Kovaca, Adolf Huetter, który go zastąpił, pracował w klubie jeszcze dłużej, wykręcił lepszą średnią punktów, doszedł do półfinału Ligi Europy, wypromował piłkarzy za sto milionów euro i w każdym sezonie kończył ligę wyżej niż Kovac. Ale, sprawiedliwie będzie przyznać, że pracował już w innych realiach niż poprzednik. W dużej mierze dzięki dobrej pracy Chorwata.

Reklama

Schemat wszędzie jest więc w miarę powtarzalny. Kovac potrafi na krótką metę poprawiać wyniki zespołów, ale nigdzie, może poza Frankfurtem, nie sprawdza się na dłuższą metę. Żadnego klubu nie poprowadził nawet w stu meczach, co przy dzisiejszym natężeniu spotkań da się wykręcić w dwóch pełnych sezonach. On jednak praktycznie nigdzie nie pracował równych dwóch lat, jedynie w Eintrachcie udało mu się o dwa miesiące przebić tę barierę. To rozwiązanie, które może zadziałać na krótką metę, o co chodzi Borussii, ale nie ma podstaw, by sądzić, że zadziała choć w średnim terminie. Dlatego miałoby sens wzięcie go do czerwca 2025, ale nie 2026 roku. Dortmund był jednak pod ścianą, o czym Kovac wiedział. I co wykorzystał.

NEGOCJACJE Z POZYCJI SIŁY

Negocjował nie z pozycji trenera, który nie sprawdził się w Wolfsburgu i Bayernie, lecz takiego, który jako jeden z trzech w obecnej Bundeslidze, obok Xabiego Alonso i Marco Rosego, ma na koncie jakieś trofeum w Niemczech zdobyte z klubem innym niż Bayern. Negocjował z pozycji trenera, który prowadził gwiazdy w Monachium, okiełznał Kevina-Prince’a Boatenga i zaprzągł go do pracy dla drużyny, trenował Aureliena Tchouameniego i rywalizował w Lidze Mistrzów. Może więc jest strażakiem, ale premium. Z doświadczeniem międzynarodowym w różnych szatniach. W klubach o różnej specyfice, ale też, jak Bayern, większych niż Dortmund. Wiedząc, że w czerwcu i lipcu Borussia będzie grała udział w Klubowych Mistrzostwach Świata, przyjmując półroczny kontrakt, godziłby się, że nie będzie dostępny, gdy na rynku będzie otwartych wiele potencjalnych posad, a zostałby wystawiony za drzwi tuż przed startem nowego sezonu, kiedy wszyscy poznajdują już trenerów. Zgodził się więc pomóc Borussii, ale tylko pod warunkiem podpisania półtorarocznej umowy. Jak informują media, bez klauzuli ułatwiającej rozwiązanie jej w lecie.

Władze Dortmundu, gdyby za żadne skarby nie chciały na to przystać, musiałyby już szukać wśród trenerów znacznie niższej półki, dających znacznie mniejsze nadzieje na natychmiastową poprawę wyników w klubie z tego poziomu. Albo pójść w ryzyko pozostawienia zespołu pod wodzą tymczasowego trenera Mike’a Tullberga, który prowadził zespół w meczach z Werderem Brema (2:2), Szachtarem Donieck (3:1), a misję zakończy sobotnim starciem z Heidenheim. Po nim stery przejmie oficjalnie Kovac, który zostanie przedstawiony przez klub na konferencji prasowej w przyszłym tygodniu. Duńczyk zyskał przez tydzień kilka punktów, emocjonalnie przemawiając przed meczami, mówiąc o „nożu w zębach”, czy sprawiając, że zespół z dużym zaangażowaniem walczył w ostatniej kolejce Ligi Mistrzów. Gra idzie jednak o zbyt wiele milionów, by sprawdzać, czy trener juniorów poradziłby sobie z cokolwiek zblazowanymi gwiazdami także w ciągu kilku miesięcy. Gdyby za kilka tygodni okazało się, że jednak nie, nie byłoby już czego ratować.

Borussia poszła więc w pozyskanie niepasującego stylem gry i do własnych wyobrażeń o sobie, ale najlepszego z dostępnych trenerów na rynku. Sprawa jest obliczona na odwleczenie problemów. Opiera się na założeniu, że Kovac jest, jaki jest, ale krótkofalowo poprawi Borussię na tyle, by ukończyć Bundesligę w czołowej czwórce. Jeśli to zrobi, Dortmund będzie miał pieniądze, by zbudować lepszą kadrę niż ma. I, co tu kryć, by w razie problemów z Kovacem, mieć za co go zwolnić. Być może wtedy, jesienią albo wiosną przyszłego roku, sytuacja na rynku trenerskim będzie korzystniejsza niż teraz. Może sytuacja w tabeli nie będzie tak groźna. Może, po prostu, jakoś to będzie.

POLE DO POPRAWY

Według ustaleń „Bilda” Dortmund zatrudnił trenera droższego niż Sahin, któremu jeszcze trzeba będzie wypłacić sowitą premię, jeśli awansuje do Ligi Mistrzów. Chcieliby jednak w Dortmundzie mieć takie problemy. Na piętnaście kolejek przed końcem, strata do czwartego Stuttgartu wynosi sześć punktów. Niby niewiele. Ale Borussia jest aktualnie jedenasta, więc do przeskoczenia ma nie tylko Stuttgart, lecz także sześć innych zespołów, z których żaden nie gra już w europejskich pucharach. Będzie mógł więc przygotowywać się do meczów Bundesligi w tygodniowym rytmie. Kovac czasu na treningi nie będzie mieć wiele, wszak w lutym czeka go niełatwa, a ważna rywalizacja ze Sportingiem w Lidze Mistrzów. Potencjalna drabinka układa się dla BVB nie najgorzej. Jest więc szansa przynajmniej na tym froncie powalczyć o zabezpieczenie budżetu.

Szalonego rajdu do zaawansowanych faz, jak przed rokiem, raczej trudno się spodziewać. Zwłaszcza że Kovac nigdy nie był za dobrym trenerem na puchary. Z Bayernem odpadł już w 1/8 finału. Wprawdzie z Liverpoolem, ale prezentując strachliwy futbol, który nie przystoi monachijskiemu gigantowi. Z Monaco, po odpadnięciu z eliminacji Ligi Mistrzów, zdążył tylko przebrnąć fazę grupową Ligi Europy. Ranking krajowy UEFA też raczej tym razem nie uratuje Borussii. Przed rokiem Bundesliga zyskała dodatkowe piąte miejsce, które dało Dortmundowi grę w elicie. Teraz jednak kompletnie nic tego nie zwiastuje. Kto skończy poza czwórką, tego nie będzie w Lidze Mistrzów.

Jedyne, co jakoś ratuje perspektywy Kovaca na najbliższe miesiące, to fakt, że goni drużyny w większości o mniejszym potencjale piłkarskim. Freiburg, Borussia Moenchengladbach, Werder, Wolfsburg i Mainz to rywale, których zwyczajnie przyzwoita Borussia, nie powinna się wielce obawiać. Aktualnie jest za nimi, bo jest w kryzysie, gra poniżej możliwości, piłkarze są niepewni i przegrywają praktycznie wszystkie wyjazdowe mecze. Trochę więcej stabilności z tyłu, lepsza gra bez piłki, więcej pracy i charakteru, czyli wszystko, co Kovac jako trener potrafi wdrożyć, a już jego drużyna będzie znacznie trudniejsza do pokonania. Indywidualne umiejętności piłkarzy, nawet bez wielkiego planu na atak pozycyjny, powinny pozwolić poradzić sobie z większością rywali.

POCZĄTEK SPIRALI

Twardszymi orzechami do zgryzienia, także kadrowo, są Lipsk, Stuttgart i Eintracht. Lipsk jednak też przeżywa kryzysowy rok i walczy sam ze sobą. Eintracht, po odejściu Omara Marmousha, czyli najlepszego piłkarza i głównej postaci ofensywy, będzie wielką zagadką, do tego rywalizuje w Lidze Europy, choć on ma nad Dortmundem już aż jedenastopunktowy zapas. Stuttgartu Dortmund musi się realnie obawiać, co pokazał okres grudniowo-styczniowy, gdy VfB nie musiało łączyć Ligi Mistrzów z Bundesligą i błyskawicznie poprawiło wyniki. To, że ostatecznie nie wśliznęło się do fazy pucharowej tych rozgrywek, nie jest dobrą informacją dla Borussii. Bo drużynę Hoenessa trudno będzie wypchnąć z czwórki.

Jeśli Kovac na krótką metę zadziała, długością jego kontraktu będą martwić się później. Ale jeśli nie zadziała, jeśli nie awansuje do Ligi Mistrzów, Borussia zostanie z przeciętną i za drogą kadrą, z dziurą w budżecie, którą trzeba będzie łatać rozstaniami z najlepszymi, a nie z najsłabszymi piłkarzami i trenerem długofalowo ciągnącym kluby raczej w dół niż w górę. Nie będzie miała pieniędzy, by rozstać się z nim w lecie, więc zrobi to w trakcie kolejnego sezonu, gdy już nie będzie miała wyjścia, ale wtedy, do klubu bez Ligi Mistrzów i z przeciętną kadrą, znów nie uda się ściągnąć fachowca z najwyższej półki, tylko kolejnego średniaka obliczonego na krótkotrwały efekt. W ten właśnie sposób zaczynały się wielkie kryzysy Schalke czy HSV, które w konsekwencji prowadziły te kluby z Ligi Mistrzów do drugiej ligi. By wydarzyło się to w Dortmundzie, wciąż jeszcze bardzo wiele musiałoby pójść nie tak. Ale okrutna prognoza, wedle której Hans-Joachim Watzke, odchodząc pod koniec 2025 roku ze stanowiska prezesa Borussii Dortmund, zostawi ją mniej więcej tam, gdzie przejął dwadzieścia lat wcześniej, przynajmniej sportowo ma prawo się ziścić. Gdzieś w środku tabeli Bundesligi.

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy