Polacy, których zagraniczne kariery utknęły w miejscu, są naturalnym celem dla klubów Ekstraklasy. Niełatwo jednak uchwycić moment, w którym ktoś byłby zainteresowany powrotem, a jeszcze pozostawałby dla polskiego klubu wzmocnieniem. Warto próbować, bo to kolejny krok do rozwoju ligi w Polsce.
Praktycznie każdy piłkarz Ekstraklasy deklaruje, że chciałby kiedyś pograć za granicą. Pomijając kwestie osobiste, jak możliwość zobaczenia innych części świata, nauki języków, poszerzenia horyzontów i siatki kontaktów, ma to oczywiste uzasadnienie zawodowe. To za granicą w najsilniejszych ligach grają najsilniejsze kluby, w których zarabia się najwięcej. Szczyt udaje się jednak osiągnąć nielicznym. Cała reszta musi niuansować. Ważyć wady i zalety wyjazdu. Kalkulować, na jakim etapie lepiej kierować się pieniędzmi, a na jakim rozwojem. Lepiej grać w pucharach, czy przeciwko silniejszym rywalom. Przywilej przebywania za granicą bez odczuwania minusów mają tylko nieliczni.
Ekstraklasa także się zmienia. Toczy się na znacznie nowocześniejszych i bardziej wypełnionych stadionach. Od momentu utworzenia Ligi Konferencji daje możliwość regularnej gry w europejskich pucharach. Zapewnia coraz więcej pieniędzy i stosunkowo krótką ścieżkę do reprezentacji Polski, co dla wielu jest niewątpliwą zaletą. Jej poziom, patrząc na czołówkę, pozostawia z pewnością sporo do życzenia, jednak biorąc pod uwagę, jak jest wyrównana, stanowi czasem ciekawsze wyzwanie niż gra na co dzień w krajach zdominowanych przez jeden zespół.
Narastającym problemem dla wielu klubów jest zachowanie proporcji w szatni. Lokalnej tożsamości drużyny. Nie wszyscy chcą budować zespoły wyłącznie na obcokrajowcach. Trudność oparcia ich na lokalnych graczach polega na tym, że wyróżniający się błyskawicznie wyfruwają za granicę, co nie daje szansy stabilizacji. Z kolei rezerwuar solidnych ligowców, niemających możliwości wyjazdu, ale odpowiednich, by zapewniać dobry ekstraklasowy poziom, jest ograniczony. Kluby próbują czasem szukać takich piłkarzy w niższych ligach. Narzekają jednak, że muszą za nich wydać więcej pieniędzy niż za graczy z zagranicznych rynków chcących się w Polsce wypromować albo przynajmniej poczuć jak zawodowi piłkarze.
Setka emigrantów
Naturalnym kolejnym krokiem w rozwoju ligi byłoby zatrzymywanie w niej piłkarzy o średnim potencjale. Talenty o możliwościach reprezentacyjnych, kuszone przez kluby z najsilniejszych lig, jak Jakub Kamiński czy Jakub Moder w momencie wyjazdu z Lecha, będą opuszczać Ekstraklasę zawsze. To nieuniknione, a wręcz korzystne dla polskiej piłki, by największe talenty mogły się mierzyć z najlepszymi w Europie. Trzeba jedynie dążyć, by wypuszczać je w optymalnym momencie, za jak największe pieniądze, zwiększając szanse, że po wyjeździe nie przepadną. Są jednak zawodnicy, którzy aż tak nie rokują i widać to choćby po nikłym zainteresowaniu nimi na rynku. Czeskie kluby, tak chętnie stawiane w Polsce za wzór, też sprzedają najlepszych. Ale za duże pieniądze i naprawdę najlepszych. Tych po prostu dobrych trzymają przez długie lata, budując na nich stabilność klubów.
Dla klubów Ekstraklasy Polacy, którzy wyjechali już za granicę, powinni być naturalnymi pierwszymi kandydatami do potencjalnych transferów. Ci, którzy przeszacowali możliwości, wylądowali w klubie, który nie płaci, albo u trenera, który „nie lubi Polaków”, potrzebują się odbudować. Nie chodzi o to, by brać wszystkich, jak leci, lecz monitorować sytuację i wkraczać do akcji, by zyskiwać miejscowych piłkarzy, mających już jakieś doświadczenie i renomę na rynku, a zwykle niewymagających długiej aklimatyzacji i bardzo wnikliwego skautingu. Ćwierć wieku temu to właśnie w pierwszej kolejności zrobił Bogusław Cupiał, usiłując budować wielką Wisłę Kraków: ściągnął z powrotem do kraju tych Polaków z zagranicy, których był w stanie.
Spośród 500 najwyżej wycenianych przez Transfermarkt.de polskich piłkarzy, przeszło stu występuje na co dzień za granicą. To bardzo wysoki odsetek, który w interesie polskiej ligi i klubów byłoby systematycznie zmniejszać. Zagranica jednak zagranicy nierówna. Grają tam zarówno Robert Lewandowski, jak i Mateusz Praszelik. Całą masę emigrantów można spróbować podzielić na sześć kategorii: grający w lepszych klubach i ligach, grający w lepszych ligach, ale niekoniecznie klubach, grający w lepszych klubach, ale niekoniecznie ligach, niegrający w lepszych klubach i ligach, grający w słabszych klubach i ligach oraz niegrający w słabszych klubach i ligach. Granice między nimi są umowne. Przyjęte na potrzeby tego tekstu są bardzo liberalne. Za niegrających byli uznawani jedynie ci, którzy minionej jesieni uzbierali mniej niż 10% możliwych minut w ligach. Jeśli ktoś gra mało, ale powyżej 10% możliwego czasu, zwykle nie jest jeszcze zakopany tak głęboko, by już nie było o co walczyć. Czasem dostaje szanse w pucharach. Grywa ogony, ale trener przynajmniej go zauważa. Daje okazje przypomnieć o swoim istnieniu. Niegrającymi są więc tacy, którzy faktycznie nie odgrywają żadnej, nawet marginalnej roli.
Grupy spoza zasięgu
Siła klubów to trudny do określenia, ale nieoczywisty czynnik. O ile Ekstraklasa nie ma żadnych szans konkurować z Premier League czy Bundesligą, nie oznacza to, bazując na Opta Power Ranking opartym na punktach Elo, że najsłabsze kluby z Anglii czy z Niemiec rozbiłyby dowolny polski klub. O ile Ajax Amsterdam jest poza zasięgiem mistrza Polski, to już Korona Kielce nie ma się czego wstydzić w rywalizacji z RKC Waalwijk. Są więc Polacy, którzy grają w znacznie silniejszych ligach, ale niekoniecznie w klubach mocniejszych od Legii, Lecha, Rakowa czy Jagiellonii. Jest też możliwa oczywiście sytuacja odwrotna. Niektóre ligi europejskie, jako całość, są od Ekstraklasy słabsze albo przynajmniej zbliżone. W przeciwieństwie do niej mają jednak jedną-dwie lokomotywy silniejsze od polskich.
W idealnym wariancie Polak wyjeżdżający za granicę gra tam w silniejszym klubie z silniejszej ligi. To można powiedzieć tylko o 20 obecnych piłkarskich emigrantach. W uproszczeniu jest to grupa, z której w pierwszej kolejności korzysta selekcjoner, wysyłając powołania. Grupa absolutnie poza zasięgiem polskich klubów. Nawet gracze tacy jak Adrian Benedyczak, Paweł Dawidowicz czy Mateusz Wieteska, nierozgrywający we Włoszech karier jak marzenie, otrzymawszy zimą ofertę z polskiej ligi, raczej by na nią nie spojrzeli. Nawet jeśli grają mniej, niż by chcieli, to z poziomu, na którym się znajdują, widzą jeszcze kroki pośrednie przed powrotem do Ekstraklasy. A przede wszystkim liczą, że jeszcze wywalczą sobie miejsce, jak Jakub Stolarczyk, który nagle, z dnia na dzień, zaczął bronić w Premier League.
Taka historia się nie zdarza. Z A-klasy do Premier League
Paweł Dawidowicz może wychodzić z założenia, że lepiej być najgorszym w mocnej lidze, niż najlepszym w słabej lidze.
Poza zasięgiem większości polskich klubów są też emigranci z drugiej grupy, czyli grający w lepszych ligach, ale niekoniecznie klubach. Holstein Kilonia, w którym jesienią występował Tymoteusz Puchacz, rankingowo jest na poziomie Cracovii albo Piasta Gliwice. Dało mu jednak możliwość zaliczenia asysty z Bayernem Monachium i pogrania przeciw finalistom Ligi Mistrzów. Pomijając już nawet kwestię zarobków, nawet jeśli dotychczasowi koledzy Puchacza nie potrafią więcej niż ci, których miał w Lechu, atrakcyjność rywali oraz chęć pokazania się na dużej scenie, stanowią powab, którego Ekstraklasa by mu nie zaoferowała.
Okazja do promocji
Tyczy się to także piłkarzy grających poza ligami top 5. Przemysław Wiśniewski czy Arkadiusz Reca ze Spezii nie występują w silniejszym klubie niż te, które grają w Ekstraklasie. Serie B to jednak bezpośrednie zaplecze jednej z najsilniejszych lig świata. Jej poziom jest szacowany na minimalnie wyższy od polskiej ligi. Awansując stamtąd, można się z dnia na dzień znaleźć w lepszym świecie. Nie jest pewnie niemożliwe wyrwanie kogoś takiego, ale na pewno trzeba by mocno się natrudzić. Zawodnicy występujący w małych klubach silniejszych lig europejskich też raczej nie zatęsknią za Ekstraklasą. Oskar Zawada jest obecnie kapitanem RKC Waalwijk w Eredivisie i strzelił pięć goli w ostatnich sześciu meczach. Trafił z Feyenoordem, w ten weekend grał z Ajaksem Amsterdam. Jego Waalwijk według klasyfikacji Opty byłoby w Ekstraklasie najsłabsze. Ale występowanie na co dzień w silniejszej lidze daje nadzieję wypromowania się, wpadnięcia komuś w oko.
Na to samo liczą pewnie Daniel Bielica, którego Breda wydaje się zespołem słabszym od Górnika, w którym bronił, czy Cezary Miszta z portugalskiego Rio Ave. Jeden dobry mecz przeciwko PSV czy Sportingowi może wywindować ich karierę na poziomy, jakich w Polsce nigdy by pewnie nie osiągnęli. Jeśli jednak ktoś znajduje się w takich klubach na granicy grania i niegrania, polskie kluby mają już pole do popisu. Tacy Karol Fila, Szymon Włodarczyk, Kamil Jóźwiak czy Łukasz Poręba niby są w bardziej w atrakcyjnych miejscach, ale jak pokazał latem przypadek Filipa Jagiełły, kogoś o ich statusie da się już sprowadzić z powrotem do Polski. I to niekoniecznie, by obsadzić go w kluczowej roli. Choć że to niełatwe pokazał z kolei przykład Jóźwiaka, który, wedle słów Łukasza Masłowskiego dla Weszło, miał propozycję przejścia do Jagiellonii. Nie był jednak zainteresowany.
Czy Kamil Jóźwiak dobrze robi, nie chcąc wracać do Ekstraklasy?
Od trzeciej kategorii zaczyna się dla polskich klubów robić ciekawiej. Ci, którzy grają w mocniejszych klubach, ale ze słabszych lig, mogliby już chętniej spojrzeć na ofertę z Polski. Wszystko zależałoby pewnie od indywidualnych negocjacji. Polska kolonia w Grecji – Damian Szymański, Tomasz Kędziora i Bartłomiej Drągowski – reprezentuje silniejsze kluby, więc na polskich średniaków nawet by nie spojrzała. Ale już drużyny walczące w Polsce o mistrzostwo mogłyby mieć z nimi, o czym rozmawiać. Łudogorec Jakuba Piotrowskiego gra w Lidze Europy, niedostępnej dla polskich klubów, ale już liga bułgarska jest bezdyskusyjnie słabsza od polskiej, a reprezentant Polski w swoim klubie jest na pograniczu ławki i boiska. A to otwiera jakieś pole do rozmów.
Naturalne pułapy
Czwarta kategoria, czyli zawodnicy niegrający w lepszych ligach lub klubach, jest mocno wewnętrznie zróżnicowana. Częściowo dotyczy piłkarzy do odbudowy po kontuzjach, co dla klubów zawsze rodzi ryzyko. Bartosz Białek, po trzech zerwaniach więzadeł krzyżowych raczej już doskonale wie, że nie ma przyszłości w VfL Wolfsburg, ale dla klubów z Ekstraklasy piłkarz, który trzy razy zrywał więzadła, też nie jest okazją, lecz potencjalnym problemem. Filip Marchwiński całkowicie przepadł po transferze do Serie A i szukanie sobie nowego miejsca byłoby zasadne, ale pewnie spróbowałby jeszcze przebić się choćby w Serie B, zanim przychylniej spojrzy na polskie kluby. Jan Faberski czy Oliwier Zych z kolei nie grają w Ajaksie i Aston Villi, ale są młodzi i czekają, aż otworzy się przed nimi okno możliwości, skoro są już tak blisko wysokiego poziomu. Natomiast gracze o statusie Arkadiusza Milika, Jakuba Modera, Szymona Żurkowskiego czy Roberta Gumnego, nawet po problemach zdrowotnych znajdują się raczej w odległych orbitach od polskich klubów.
Trzeba więc szukać wśród niegrających niższego kalibru. Jakub Łabojko, będący jesienią bez klubu, po blisko stu meczach w Serie B, nie jest żadną gwarancją poziomu, ale mając 27 lat i doświadczenie, okazał się atrakcyjny dla Motoru Lublin. Patryk Szysz, w przeciwieństwie do Krzysztofa Piątka, w Basaksehirze, czyli klubie na poziomie środka tabeli Ekstraklasy, prawie nie gra. Podobnie jak Przemysław Szymiński w II-ligowym Frosinone. Karol Niemczycki kompletnie przepadł w 2. Bundeslidze, ale w polskich warunkach 25-latek wciąż może być dla różnych klubów atrakcyjny. Patryk Peda, którego Michał Probierz promował do reprezentacji, na razie okazał się za słaby na II-ligowe Palermo, więc może w wieku 22 lat dałby się przekonać do pokazania na polskim rynku ligowym. Adam Dźwigała z kolei epizodycznie pojawia się na boiskach Bundesligi, ale nie ma w Niemczech takiej marki, by móc liczyć, że przy ewentualnym odejściu szczebel niżej wyrobi sobie renomę, jaką ma choćby Marcin Kamiński. Jeśli ktoś rozgrywa łącznie 117 minut, nawet w Bundeslidze, mając 29 lat, na oferty z Ekstraklasy nie powinien patrzeć z góry.
Jakub Łabojko już we wrześniu zakończył swoją wielką włoską przygodę. Teraz musi udowodnić na testach, że jest przydatny dla Motoru Lublin. Czy będzie? Przekonamy się po obozie w Turcji.
Grupa ryzyka
Jeszcze szersza kategoria, z której można potencjalnie czerpać, to piłkarze grający w słabszych klubach i ligach. Tu już jednak byłaby wymagana duża ostrożność klubów Ekstraklasy. Młodzi, jak Albert Posiadała, czy Karol Borys, nawet grając w niekoniecznie lepszych klubach i ligach, mają prawo czuć, że są w dobrych miejscach, by się rozwijać. Ci, którzy wyjechali do Stanów Zjednoczonych, nastawiali się raczej na życiową przygodę, dobre zarobki i możliwość pogrania wśród ciekawych piłkarzy oraz wypromowanie się, więc gdy już tam występują, raczej nie kwapią się, by wracać, co pokazały przypadki Karola Świderskiego, koło którego bezskutecznie kręciła się Legia i Mateusza Klicha, o którym mówiło się w kontekście Cracovii. Zawodnicy pokroju Miłosza Matysika, Patryka Klimali, Karola Struskiego czy Wojciecha Golli nie są natomiast żadną gwarancją dla klubów Ekstraklasy. Można spróbować ich ściągnąć, ale jeśli wymagałoby to nadwyrężania budżetu, trzeba by się zastanowić, czy warto.
Najwęższą z kategorii stanowią piłkarze, którzy są za granicą w słabszych klubach oraz ligach i nawet tam nie grają. Teoretycznie polskie kluby z Ekstraklasy nie powinny nawet na nich spoglądać. Należą do nich Dawid Bugaj, który w zeszłym sezonie awansował z Lechią do najwyższej ligi, by przenieść się do Montrealu i grać tylko ogony w MLS, a także… Mateusz Musiałowski. 21-latek kreowany natrętnie przez media na polskiego Messiego, w lecie wyjechał z Liverpoolu na Cypr i w klubie, który gładko przegrał z Legią w Lidze Konferencji, uzbierał przez pół roku 118 minut. Kilka miesięcy temu polskie kluby odbijały się od niego. Mówiło się wówczas, że jego otoczenie jest kategorycznie przeciwne powrotowi do Polski. Trzeba jednak uważać, by nie przegapić momentu, w którym to Ekstraklasa nie będzie już zainteresowana zatrudnieniem zawodnika chcącego do niej trafić. A nawet jeśli uda się gdzieś dostać kontrakt, weryfikacja bywa czasem szybka i brutalna. Krzysztof Kubica odbił się od Serie B, a potem Serie C. Gdy wrócił, okazało się, że nie mieści się nawet w składzie Motoru Lublin i teraz zejście szczebel niżej do Niecieczy. Rafał Strączek natomiast w GKS-ie Katowice grał jesienią jeszcze mniej niż wcześniej w Ligue 2. Ekstraklasa nie dla każdego okazuje się więc bezpieczną przystanią, do której zawsze można wrócić, gdy zawiodą już wszystkie inne sposoby podbicia zagranicy. Wyjeżdżając z niej przedwcześnie, bez konkretnego planu, też ma się już coś do stracenia.
WIĘCEJ TEKSTÓW AUTORA:
- Trela: Boguncja. Rekordzista w gubieniu kart kredytowych podbija Bundesligę
- Trela: Wielka przebudowa. Kluczowe miesiące Bayernu Monachium
- Baronowie, szable i książęta. Jak wybierają prezesów federacji w innych krajach?
Fot. Newspix