Przed Małyszem fascynował go znany Norweg, bo przypominał mu Batmana. Mówi, że na Małyszomanię mocno wpłynął fakt, że Polska w latach 90. była sportową pustynią, a największą gwiazdą był Robert Korzeniowski, uprawiający najnudniejszy sport świata. Andrzej Żurawski zainteresował się skokami jeszcze mocniej, gdy wprowadzono przeliczniki za wiatr. Dziś jest z zawodu ekonomistą, a na platformie X (dawny Twitter) prowadzi cenione konto Ski_Excel, na którym publikuje wiele wyliczeń i ciekawostek. W dużej rozmowie z Weszło Żurawski mówi, co najbardziej kręci ludzi w skokach, analizuje, dlaczego sukcesy odnoszą w nich obecnie raczej starsi zawodnicy i wypowiada się na temat przyszłości tej dyscypliny w naszym kraju. Tłumaczy też, dlaczego obecne wyniki Polaków są lepsze niż oczekiwał.
Jakub Radomski: Jesteś dzieckiem Małyszomanii?
Andrzej Żurawski, statystyk, znany jako Ski_Excel: Jestem na tyle stary, że śledziłem skoki jeszcze przed Małyszomanią.
Który rocznik?
1989. Pamiętam np. Jensa Weissfloga ze skoczni. Oglądanie Turnieju Czterech Skoczni w domu, po świętach, było tradycją. Mój tata bardzo lubił ten sport. Nie zapomnę pierwszych kwalifikacji, tych w Oberstdorfie, z sezonu 1999/2000. Telewizja Polska ich nie pokazała, trzeba było włączyć niemiecki RTL. Małysz je wygrał, pokazując, że może być bardzo mocny. I był.
Moja fascynacja skokami długo koncentrowała się wokół Małysza. Drugi ważny moment to wprowadzenie przeliczników za wiatr w sezonie 2010/2011. Dla mnie to było pewnego rodzaju odkrycie. Zobaczyłem pierwszy raz tę tabelę i zacząłem oglądać skoki na dwóch ekranach. Na jednym zawodnicy oddawali próby, a na drugim miałem podgląd na wyniki z przelicznikami. Ten sport zaczął wtedy mieć dla mnie dużo więcej sensu. Spinał się. Uważam, że przeliczniki za wiatr weszły w ostatnim możliwym momencie. Skoki poszły do przodu pod względem techniki, ale również kombinezonów. Pogoda zawsze wypaczała wyniki. Przy obecnych kombinezonach wypacza je dużo bardziej, bo dzisiejsze stroje są mniej luźne, węższe, ale jednocześnie dużo bardziej czułe, wrażliwe na wiatr.
Skąd według ciebie, tak ogólnie, bierze się popularność skoków?
Wydaje mi się, że ważna w tym kontekście jest ich nieprzewidywalność. Jakby się tak zastanowić, to niewiele jest zwłaszcza sportów indywidualnych, gdzie bardzo trudno jest przewidzieć, kto wygra następne zawody. Weźmy Justynę Kowalczyk. Za jej czasów było raczej wiadomo, że zwycięży ona albo Marit Bjoergen. Sprinty za czasów Usaina Bolta? Podobnie. W bardzo wielu sportach indywidualnych wiadomo, że jeśli ktoś jest najlepszy, to prawdopodobnie zwycięży. Skoki są trochę inne.
Myślę teraz o tym i rzeczywiście ciężko o podobny przykład z dość popularnej dyscypliny. W Formule 1 zwycięzca też jest jednak łatwiejszy do przewidzenia.
Właśnie. Więc ten czynnik losowości czynił skoki atrakcyjnym. Dziś, po wprowadzeniu przeliczników, masz trzech zawodników, których skok wygląda bardzo podobnie, ale jeden leci 10 metrów krócej. Patrzysz, dostajesz odczyt wiatru i nagle wszystko zaczyna się w miarę zgadzać. Dzięki liczbom skoki mają więcej sensu, choć wciąż jest w nich sporo niewiadomych. Myślę, że ludzie lubią niespodzianki, ale pod warunkiem, że nie ma ich za wiele. To moja obserwacja bardziej z piłki nożnej. Wszyscy cieszymy się, gdy Grecja w 2004 roku pokonuje Portugalię 1:0 w finale mistrzostw Europy, ale skoro ten sam zespół po drodze eliminował innych faworytów, to już nie jest dla nas aż tak fajne. Mimo wszystko wolimy w finale np. Niemców i Włochów. Gdyby dziś w skokach nie było przeliczników, wyniki byłyby czasami totalnie randomowe.
Załóżmy, że dzwoni twój telefon. Odzywa się Sandro Pertile, szef Pucharu Świata i pyta: „Andrzej, co według ciebie trzeba jeszcze zmienić systemowo, żeby skoki były bardziej sprawiedliwe i atrakcyjne?”. Co byś mu doradził?
W kontekście przeliczników za wiatr – na pewno czujników wiatru na skoczniach jest za mało i nie działają właściwie. W 2018 roku w igrzyskach w Pjongczangu w drugiej serii zawodów na skoczni normalnej skrzywdzono Stefana Hulę. W sumie nie wiem, czy słowo „skrzywdzono” jest tutaj optymalne. Prowadził po pierwszym skoku, w drugim miał pecha, bo podczas jego próby w kilku czujnikach coś działo się akurat chwilę później. Ale wliczono to. Prawdopodobnie, gdyby zmierzono wszystko optymalnie, miałby lepszą notę końcową i można założyć, że sięgnąłby po upragniony medal. Powiedziałbym więc o tym, ale jednocześnie dodałbym, że w tym przypadku chodzi o usprawnienie, bo nigdy nie da się dojść do stuprocentowego wyrównania szans. Poza tym według mnie przeliczniki za wiatr powinny być nieliniowe. Niech tworzy je algorytm. Od kilku lat inna jest rekompensata za wiatr pod narty, a inna za wiatr w plecy, ale poszedłbym jeszcze bardziej w tym kierunku.
Sandro Pertile, dyrektor Pucharu Świata w skokach
Ciekawym przykładem był niedawny konkurs w Engelbergu. W przypadku tego obiektu jest spora różnica, czy masz wiatr, powiedzmy, 0,1 m/s w plecy, czy 1,0 m/s w plecy. Ale różnica jest już sporo mniejsza, gdy wieje 1 m/s i 2 m/s, i dużo mniejsza w sytuacjach, gdy w plecy wieje 2 m/s i 3 m/s. W tym ostatnim przypadku jedno i drugie przydusza cię do zeskoku, a dochodzimy do paradoksalnej sytuacji, że wolisz mieć silniejszy niekorzystny wiatr, bo dostaniesz więcej kluczowych punktów.
Natomiast działacze powinni przede wszystkim zastanowić się nad tym, co robią z belkami. Sam instrument zmiany belki jest potrzebny skokom i bez niego nie da się przeprowadzić konkursu. Ale przeprowadzanie go tak, że co 10 skoków zmieniamy belkę to trochę kpina z dyscypliny. Po pierwsze, zawody są nieczytelne. Po drugie, rywalizacja staje się mniej sprawiedliwa, bo powinno się jednak starać, by w miarę możliwości wszyscy skakali z jednej belki. Pierwotnie tak było. Idea miała zapobiegać rozpoczynaniu wszystkiego od początku. Natomiast dziś w większości zawodów nie ma żadnej mocnej zmiany warunków, a mimo to belka idzie w górę albo w dół. Delegat techniczny sprawia wrażenie gościa, który losuje belkę, bo wiadomo, że w razie czego będzie ją mógł sobie obniżać albo podwyższać wedle uznania.
Nie jest trochę tak, że idea „safety first”, czyli skupianie się przede wszystkim na bezpieczeństwie, która przyświeca Pertile, powoduje, że ludzie mniej interesują się skokami, bo w ostatnich kilku latach brakuje spektakularnych prób? Małysz już jako prezes Polskiego Związku Narciarskiego lubi powtarzać, że trochę zapomniano, że skoki zawsze były sportem ekstremalnym, z istotnym elementem ryzyka. Wczorajszy konkurs w Obersrtdorfie mógł się podobać, ale takie zawody nie zdarzają się często.
Było też 161,5 m Timiego Zajca w Willingen.
Było, ale obaj wiemy, że to raczej wyjątek.
On teoretycznie w ogóle nie miał szans, by to wylądować. Zgadzam się z tym, że kiedyś obecne w skokach ryzyko bardzo przyciągało ludzi. W serialu „Family Guy” jest taka scena: odbywają się zawody lotnicze, startujący wykonują pętle. Zawodnik zbliża się do ziemi, a kiedy w ostatniej chwili zmienia kierunek, na trybunach rozlega się jęk zawodu.
Bo się nie rozbił. Rzeczywiście obrazowe. Żyjemy w świecie, w którym ludzi przyciąga MMA, bo często jest brutalnie i leje się krew. Albo wspinaczka sportowa, bo jest krótka, widowiskowa, w konkurencji na szybkość czasami ktoś odpada od ściany. Może skoki po prostu nie potrafią podążyć za trendem, który mamy w sporcie i szerzej, w rozrywce?
Skoki mają marketingowo zdecydowanie niewykorzystany potencjał. Spójrzmy na wspinaczkę – Aleksandra Mirosław potrzebuje tylko sześciu sekund. Dociera na górę, wygrała, ma złoto igrzysk. Przecież skok trwa często jeszcze krócej niż sześć sekund. Nie mam tam co prawda konta, ale wiem, że pod kątem TikToka skoki narciarskie są idealnym sportem, żeby pokazywać tam najciekawsze próby. Daniel Huber to gość, który w zeszłym sezonie miał kilka bardziej spektakularnych lotów. Jeden z nich stał się viralem. To jest ciekawe, fascynujące. Naprawdę, za mało korzysta się z siły tego typu mediów. Skoki mogą inspirować ludzi dużo bardziej, niż się to wielu osobom wydaje. Kojarzysz Marcina Napiórkowskiego?
Daniel Huber podczas treningu
Nie.
To publicysta, naukowiec, a od pewnego czasu dyrektor Muzeum Historii Polski. Zajmował się semiotyką, mitami i napisał kiedyś książkę „Mitologia współczesna”, w której odnosi się do współczesnych mitów. Pisze np. o tym, skąd wzięło się zbieranie nakrętek plastikowych butelek. Jeden z esejów w książce traktuje o micie Adama Małysza. Polecam, bardzo ciekawy tekst. Napiórkowski zastanawia się, co spowodowało, że Małysz został aż takim bohaterem i stawia tezę, że duże znaczenie miał wpływ, że końcówka lat 90. była w polskim sporcie naprawdę ponurym okresem, bez spektakularnych sukcesów.
Reprezentacja piłkarzy dołowała, choć i tak sportowcem roku został wybrany Marek Citko, co sporo mówi. Siatkarze jeszcze nie dotarli do ścisłej światowej czołówki. W Atlancie bili ich wszyscy. Justyna Kowalczyk błysnęła dopiero w Turynie, w 2006 roku. Roberta Kubicy jeszcze nie było, nie mówiąc o sukcesach w tenisie. Największych emocji dostarczał chyba Andrzej Gołota.
To były tak ciężkie czasy, że najpopularniejszym sportowcem w oczach Polaków był Robert Korzeniowski. Bardzo go szanuję, ale ten facet uprawiał chód sportowy, chyba najmniej ciekawą dyscyplinę, jaka istnieje. W żadnym normalnym kraju nie zostałby gwiazdą.
Napiórkowski zarysował te realia, a później pisał, że skoki narciarskie w jakimś stopniu uosabiały odwieczne marzenie człowieka o lataniu. Patrzysz na coś i z jednej strony marzysz, żeby też to robić, ale wiesz, że nigdy to się nie wydarzy, bo jest ograniczona, niewielka grupa ludzi w kraju, która byłaby w stanie skoczyć z obiektu K-90, K-120 czy mamuta.
To trochę jak z himalaistami. Mam wrażenie, że ludzi interesują ich opowieści, bo mają w głowie, że nigdy nie znajdą się na wysokości 8000 m n.p.m. A oni są tam jeszcze bez dodatkowego tlenu, niektórzy zimą. Chyba można tu znaleźć jakąś paralelę.
Myślę, że tak. Jeśli normalny człowiek pójdzie na skocznię, nawet niekoniecznie mamucią, stanie na górze i zobaczy widok, jaki ma zawodnik, który zaraz odda próbę, będzie go jeszcze bardziej podziwiał. I myślał, że też chciałby to zrobić, ale nigdy nie zrobi.
Miałeś jakiegoś skoczka z zagranicy, któremu mocniej kibicowałeś? Ja np. zawsze trzymałem kciuki za Andreasa Goldbergera.
Też go lubiłem. On w ogóle był świetnie odbierany w Polsce. Może dlatego, że zawsze skakał z uśmiechem na twarzy? Wiadomo, gdy byłem dzieciakiem, nie lubiłem Svena Hannawalda. Wiem, do kogo miałem sentyment – do Norwega Roara Ljoekelsoeya. Ojciec kiedyś opowiadał mi, że robili w domu z dziadkiem skocznię z deski do prasowania. Próg był z papieru. Robili też skoczków, wycinając ich z kart, i przeprowadzali zawody. Gdy ja bawiłem się w coś podobnego, zawodnikami były raczej zabawki, z Kinder Niespodzianki czy czegoś takiego. Miałem kiedyś lecącego Batmana i gdy patrzyłem na niego, doszedłem do wniosku, że Ljoekelsoey wygląda właśnie jak on (śmiech).
Też mi się zawsze kojarzył z jakimś superbohaterem, bo miał specyficzny sposób latania.
Batman też był w szerokiej pozycji, jeszcze z tą swoją peleryną. Naprawdę mieli podobną sylwetkę w locie.
Roar Ljoekelsoey (w środku). Po bokach Andreas Widhoelzl i Thomas Morgenstern
Masz jakieś wyjątkowe wspomnienie ze skoków, inne niż Turniej Czterech Skoczni z sezonu 1999/2000?
Trochę ich jest. Gdy Adam Małysz w 2002 roku zdobywał pierwszy medal igrzysk w Salt Lake City, ale nie złoty, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć. To było rozczarowanie, ale z drugiej strony też sukces. Dziwna mieszanina uczuć. Moim ulubionym wspomnieniem jest to z igrzysk w Vancouver w 2010 roku. Małysz pojechał na nie jako człowiek, który już nic nie musi. Teraz Kamil Stoch jeździ na konkursy z podobnym przeświadczeniem, w stylu: „Fajnie będzie, jak coś skoczę, ale jeśli się nie uda, to i tak nikt nie będzie miał pretensji”. Obaj zdążyli osiągnąć już bardzo wiele. W 2010 roku byłem na studiach i konkurs w Kanadzie, w którym Małysz zgarnął srebro, oglądaliśmy w kanciapie studenckiej Szkoły Głównej Handlowej, która była też siedzibą redakcji miesięcznika „Magiel”.
Co to za pismo?
W tamtym czasie to był jedyny w Polsce niezależny miesięcznik studencki. Niezależny, bo nie brał pieniędzy z uczelni. Utrzymywaliśmy się z reklam, dziś to już nie byłoby realne. Byłem w nim szefem sportu, a magazyn ukazywał się siedem razy w roku.
O czym pisaliście?
O wszystkim. Nawet nie wiem, czy coś powstało o skokach. Pracowało się tam w luźnej atmosferze: co jakiś czas ktoś wpadał i spontanicznie pisał jakiś artykuł. Byli tacy, co spędzili w tej kanciapie połowę studenckiego życia. Nie ukrywam, że lubiłem to miejsce. Pamiętam, że kiedy Małysz wylądował i było już wiadomo, że ma srebro, po prostu zaczęliśmy klaskać. Nie skakaliśmy z radości, tylko biliśmy mu brawo. Zareagowaliśmy tak, jakby jeden z naszych profesorów otrzymał prestiżową nagrodę. Zrozumiałem, że na tym etapie docenialiśmy go bardziej właśnie jak profesora, a nie jak sportowca.
Małysz podczas igrzysk w Vancouver w 2010 roku
Pewnie też czytałeś tekst Michała Chmielewskiego na stronie TVP Sport, o tym, że nie wykorzystaliśmy w Polsce odpowiednio Małyszomanii. Chodziło w nim przede wszystkim o kwestię infrastruktury, o to, że w naszym kraju brakuje skoczni. A patrząc całościowo – uważasz, że udało nam się zdyskontować popularność i wielkie sukcesy Małysza?
Zacznę od tego, że jestem ekonomistą, zajmuję się ewaluacją polityk publicznych. Moja wiedza na temat funkcjonowania naszego kraju oraz jego instytucji skłania mnie raczej do wniosku, że Małyszomania została wykorzystana bardziej niż bym obstawiał, że zostanie w takim 2005 roku.
Naprawdę?
Zatrzymajmy się może bardziej na 2000 roku, gdy Małysz zaczął odnosić wielkie sukcesy. Nie postawiłbym wtedy dużych pieniędzy na to, że Polska w kilkanaście lat będzie mieć trzech innych skoczków, z których każdy będzie wygrywał indywidualnie ważne trofeum. Że nasz kraj będzie miał najlepszy sztab na świecie. Nie przypuszczałbym jakiś czas temu, że przed tym sezonem Polska będzie w stanie zatrudnić jako dyrektora sportowego w związku Alexandra Stoeckla – byłego trenera Norwegów, o którym możemy chyba powiedzieć, że jest w top 5 uznanych fachowców w dzisiejszych skokach. Zrobiliśmy to, bo mamy dziś stabilny i bogaty związek. Nagle okazało się też, że jesteśmy w stanie ściągnąć do Polski najlepszego trenera w kobiecych skokach na świecie. To, że Haraldowi Rodlauerowi się nie powiodło, to temat na zupełnie inną rozmowę. Ale to wszystko pokazuje, że coś tu się jednak udało zbudować.
Część tego wszystkiego poszła jednak w złą stronę i Michał oczywiście ma rację, pisząc, że brakuje nam przede wszystkim małych skoczni, zadbania o nie. Tutaj wielu rzeczy nie udało się zrealizować, choć z drugiej strony zbudowaliśmy skocznię w Wiśle-Malince, która nie była jakimś wielkim priorytetem. Ona do niedawna miała naprawdę fatalny profil, przez co też gorzej oglądało się zawody. Simon Ammann nieprzypadkowo mówił, że nienawidzi tego obiektu i nie będzie przyjeżdżał do Wisły. Teraz, po przebudowie, skocznia prezentuje się już lepiej.
Andrzej Żurawski jest znany w sieci jako Ski_Excel. Na portalu X umieszcza wiele ciekawostek i statystyk
Pytasz o wykorzystanie sukcesów Małysza. W 2014 roku podczas igrzysk w Soczi Polska zdobyła trzy medale w łyżwiarstwie szybkim, w tym słynne złoto Zbigniewa Bródki. Padło hasło: „Budujemy profesjonalny tor” i udało stworzyć się taki obiekt, ale nikt nie pomyślał o tym, że ważniejsze jest jednak szkolenie dzieciaków na podstawowym poziomie. W tę stronę jakoś znacząco to nie poszło, a szkoda, bo łyżwiarstwo szybkie jest sportem, który można trenować w podstawówce. W skokach po Małyszu znaleźliśmy jednak kilku następców.
A dlaczego według ciebie najlepszy trener świata, Rodlauer, poniósł klęskę, pracując w sezonie 2023/2024 z polską kadrą skoczkiń?
Przede wszystkim, ciężko jest kogoś oceniać po rocznej kadencji. Za szybko się to skończyło, żeby cokolwiek budować. Pamiętajmy też, że on trafił na tę kadrę w absolutnie fatalnym momencie. Tam każdy był pokłócony z każdym. Pamiętasz, jak Mateusz Leleń z TVP wrzucił na Twittera zdjęcie, pokazujące kto ma z kim jakie relacje w polskich skokach?
Oczywiście.
Dużo tam było złych relacji, a u kobiet w tamtym czasie mieliśmy w zasadzie same kosy. Wystarczyło wejść na Instagrama i było widać, jak te dziewczyny sobie wzajemnie, publicznie, wbijają tam szpilki. W takiej atmosferze nie jest łatwo pracować. Poza tym – zobacz, ile dziewczyn z naszego kraju startuje w mistrzostwach Polski. Kilka. Jeżeli masz, powiedzmy, sześć skoczkiń, prawdopodobieństwo znalezienia kogoś z dużym talentem nie jest bardzo wysokie.
Mapa konfliktu w polskich skokach🇵🇱. Wybaczcie prostotę. #Małysz #Stoch #Sobczyk #Kubacki #Tajner#skokoholicy #skijumpinfamily pic.twitter.com/g3nzMfL7UG
— Mateusz Leleń (@LelenMat) March 27, 2022
Wierzysz w Annę Twardosz? W grudniu wygrała nieźle obsadzony konkurs Pucharu Interkontynentalnego, a w Engelbergu miała szanse na życiowy rezultat w Pucharze Świata. Gdy w najgorszym wypadku byłaby 15., zawody przerwano, nie kończąc pierwszej serii.
Twardosz pokazuje ostatnio potencjał i myślę, że osiągnie jeszcze coś ciekawego w tym sezonie. Sądzę, że stać ją nawet na końcówkę pierwszej dziesiątki w jakichś zawodach. Wierzę też w Nicole Konderlę, choć ona musi sobie poukładać przede wszystkim relacje personalne, bo jest w tych kwestiach trochę pogubiona. Pamiętamy zamieszanie, odsunięcie jej od kadry i słowa, że chciałaby trenować z Łukaszem Kruczkiem.
Puchar Interkontynentalny dla Anny Twardosz wygląda trochę jak Liga Konferencji dla Legii i Jagiellonii. Niezła obsada z Silje Opseth i Chiarą Kreuzer na czele a tu pewna wygrana Polki, po dwóch najlepszych skokach i wygraniu większości serii treningowych.
Brawo.— Skoki narciarskie na wykresie i w liczbach (@ski_excel) December 14, 2024
Porozmawiajmy o rankingu Elo. To zestawienie pochodzące z szachów, które dość dobrze przyjęło się w piłce nożnej i jest bardzo często cytowane w różnych publikacjach. Jesteś jedną z osób, które postanowiły przenieść ten twór do świata skoków narciarskich.
Idea stworzenia czegoś takiego pojawiła się w mojej korespondencji z twoim redakcyjnym kolegą, który jest aktywny na Twitterze jako AbsurDB. Wymyśliliśmy, żeby spróbować przenieść to na skoki. Trafił nam się do pomocy Adam Kobyłka, który ma odpowiednie umiejętności i mogę go dziś nazwać głównym twórcą skokowego Elo. Nazwa pochodzi od Arpada Elo, który był wybitnym amerykańskim fizykiem węgierskiego pochodzenia i zajmował się tym w szachach. Ten system da się zastosować w sportach, w których rozgrywane są pojedynki – w koszykówce, tenisie, itd. W przypadku skoków byliśmy jednak na początku trochę sceptyczni. No bo jak to stworzyć w dyscyplinie, gdzie mierzy się ze sobą w pierwszej serii 50 gości?
Pojedynki są w systemie KO.
Ale masz je w Turnieju Czterech Skoczni, tylko cztery razy w sezonie.
Z ciekawości – jaką mieliście skuteczność w systemie KO we wczorajszym Oberstdorfie?
Elo trafiło 20 z 25 par.
Całkiem nieźle, tym bardziej, że było trochę równych par. Ale system KO to też rzadko, ale jednak, niespodzianki. Nie sądzę, żeby liczby pokazywały wam, że w pierwszej serii Paweł Wąsek pokona Karla Geigera.
Owszem, ale wciąż dawały Wąskowi 29% szans. To tyle samo, ile najlepszy model prognostyczny Nate’a Silvera dawał Donaldowi Trumpowi na pokonanie Hillary Clinton w 2016 roku.
Ranking Elo w skokach narciarskich znajdziecie tutaj
Ale wracając do skoków jako całości – wymyśliliśmy dosyć karkołomne założenie, że jeden konkurs to suma pojedynczych pojedynków. Każdy z każdym. Pierwszą wersję stworzyłem w Excelu, jeszcze zanim pojawił się Adam. On dołożył do tego bardziej zaawansowane narzędzia matematyczne i wszystko zaczęło lepiej działać. Pamiętajmy jednak, że ten model jest pewnym przybliżeniem. On nigdy nie będzie doskonały. Na stronie wyświetla się ranking bieżący, a obok niego historyczny. Ten drugi tak naprawdę nie ma żadnej większej wartości. W Elo występuje coś na kształt inflacji – praktycznie w każdym sporcie dzisiejsi najlepsi zawodnicy mają wyższy ranking niż ci, którzy dominowali nawet kilka lat temu. W skokach ten efekt jest jeszcze większy, ze względu na liczbę pojedynków.
Czyli jeżeli skoczek wygrywa regularnie, a nagle w jakichś zawodach przegrywa z kretesem, jest, powiedzmy, 22. w konkursie, zaliczy dość znaczący spadek wartości?
Tak. I zasadniczo w ten sposób powinno to działać. W rankingu Elo kluczowa jest matematyka, ale pojawia się też element sztuki – do wzoru podstawiamy współczynnik, który jest trochę arbitralny i ma wpływ na to, jak bardzo w takich sytuacjach spadasz. Długo kalibrowaliśmy jego wartość. Chcieliśmy, żeby pasował do historycznych rezultatów i nie mam przekonania, czy on pomaga w jak najlepszym stopniu przewidywać wyniki. Gdy zaczynaliśmy pracę nad tym, na szczycie był Halvor Egner Granerud. Straszny skoczek do tworzenia Elo na bazie jego wyników.
Bo potrafił wygrywać i nagle bardzo coś sknocić w jednym konkursie. Albo poddać się trochę w locie przy niesprzyjających warunkach.
Dokładnie. Przy tworzeniu wersji pilotażowej Granerud potrafił nagle spaść na jakieś 20. miejsce, po czym znów być w ścisłej czołówce. Teraz ten model działa nieco sprawniej.
Gdy spojrzałem na ranking przed Turniejem Czterech Skoczni, zdziwiło mnie, że ósmy był Johann Andre Forfang, a dopiero 12. jego rodak Kristoffer Eriksen Sundal. Wydawało mi się, że jeżeli któryś z Norwegów ma powalczyć o podium całej imprezy, to raczej ten drugi. Tymczasem w Oberstdorfie wyżej był Forfang, który złapał regularność. Można powiedzieć, że Elo było górą.
To wynika z Engelbergu, gdzie Forfang skakał lepiej, a Sundal miał nieco gorszy moment. Poza tym Forfang atakował w rankingu ze stosunkowo niskiego miejsca. Wiesz, co jest zaletą Elo? Że fajnie pokazuje wzrost formy gościa z trzeciego szeregu. Najbardziej ekstremalnym przykładem był w ubiegłym sezonie Austriak Stephan Embacher. Chłopak został mistrzem świata juniorów i nagle zaczął pojawiać się w Pucharze Świata. Miał dobre wyniki. Dla ludzi był gościem znikąd, ale Elo pokazywało, że to rezultat długiego wzrostu i coraz lepszych rezultatów w zawodach niższej rangi. Nie dziwiło mnie więc, że skakał lepiej niż wynikałoby to tylko z jego dotychczasowej formy. Elo pokazywało wyraźny progres.
Na pierwszym planie Thomas Thurnbichler, trener Polaków
Teraz Embacher jest bardzo przeciętny, ale błyszczą jego rodacy. Jak na ten moment, po Oberstdorfie, wytypowałbyś podium Turnieju Czterech Skoczni?
Na zwycięzcę typuję Jana Hoerla, wydaje się najstabilniejszy. W pierwszej serii odleciał mimo najgorszych warunków w konkursie. Drugi może skończyć Daniel Tschofenig. A trzecie miejsce? Może Gregor Deschwanden? Fajnie by było, gdyby stanął na podium, bo to gość związany z Polską (Deschwanden ma dziewczynę z naszego kraju – przyp. aut.). On mówi po polsku?
W Wiśle mówił mi, że zna z 300 słów, a teraz próbuje opanować tryb przypuszczający, ale nie jest łatwo.
Życzę mu tego podium, naprawdę. Mimo zwycięstwa w pierwszym konkursie, wciąż nie wierzę w Stefana Krafta. Nie sądzę, by przełamał klątwę Garmisch-Partenkirchen. Przecież na temat jego wyników w tym miejscu powinny regularnie powstawać memy.
Gregor Deschwanden: Na skok Ammanna po złoto zawołała mnie mama [WYWIAD]
Skoro jesteśmy przy Austrii – jak wspominasz konkurs z mistrzostw świata w Seefeld z 2019 roku, ten z normalnej skoczni, który Dawid Kubacki wygrał, atakując z 27. miejsca po pierwszej serii? Wiadomo – w polskich domach zapanowała radość, ale tamte zawody chyba trudno nazwać odbywającymi się w sprawiedliwych warunkach.
Na początku była tylko radość i myśl, jaka to jest fantastyczna historia. Ale już następnego dnia doszedłem do wniosku, że, patrząc na to wszystko obiektywnie, tamte zawody powinny zostać przerwane i nie doprowadzone do końca. Już pierwsza seria była bardzo loteryjna. W drugiej natomiast to, z jaką prędkością zawodnicy jeździli po rozbiegu przez zalegający śnieg było po prostu skandalem. Ale wiesz, jaki jest paradoks? Że mieliśmy najbardziej loteryjny konkurs, jaki dałoby się wymyślić, a na podium stanęli Kubacki, Kamil Stoch i Kraft, którzy byli w bardzo dobrej formie. Myślę, że gdyby zwyciężył wtedy gość, który ewidentnie nie był w dobrej dyspozycji, mielibyśmy do czynienia z większym niesmakiem.
Kilkanaście dni temu w serwisie Przegląd Sportowy Onet ukazał się tekst Natalii Żaczek o tym, że na przestrzeni lat w ścisłej czołówce skoczków są coraz starsi zawodnicy. Były w nim dane liczbowe, które przygotowałeś, dobrze obrazujące to zjawisko. A z czego według ciebie to wynika? Jaka jest przyczyna? Małysz mówił mi kiedyś, że jakiś czas temu odbijano się bardziej do góry, zawodnik spadał z większej wysokości, co bardziej go przeciążało, zwłaszcza kolana, a teraz odbicie jest skierowane raczej do przodu i ta technika bardziej odpowiada starszym zawodnikom.
To dobre wytłumaczenie, pokazujące jeden z ważniejszych czynników. Ale są też inne, bo w skokach zmieniło się wiele rzeczy. Za czasów Piotra Fijasa regularnie jeździło się ponad 100 km/h na rozbiegu. Teraz jeździ się generalnie sporo wolniej, m.in. dlatego, że rozbieg jest krótszy czy inaczej nachylony. Skocznie są łagodniejsze niż były kiedyś. Tylko to tłumaczy jedną stronę równania, a nie odpowiada na drugie pytanie: „Dlaczego zniknęli nam superzdolni juniorzy?”. W Wiśle było dużą sprawą to, że Tschofenig wygrał zawody Pucharu Świata jako pierwszy zawodnik urodzony w XXI wieku. I super, że zwyciężył, ale on ma już 22 lata.
Gregor Schlierenzauer czy Thomas Morgenstern wygrywali, będąc w dużo młodszym wieku. W młodszym wieku wygrywał nawet Timi Zajc.
Właśnie. Schlierenzauer w tym wieku miał 40 wygranych. Moja teoria jest taka: przez to, że leci się teraz bardziej do przodu, mniejsze znaczenie ma sama dynamika na skoczni, a większe technika. I druga rzecz – znacząco wzrosła liczba niuansów, które skoczek musi opanować, żeby być w ścisłej czołówce. Ostatnio Michał Chmielewski pokazywał, że Pius Paschke przed odbiciem z progu jeździ na palcach. To kosmiczny niuans, naprawdę bardzo niszowa rzecz. Uważam, że technika jest obecnie tak skonfigurowana i wyrafinowana, że potrzebujesz więcej czasu, by ją opanować. Krzywa uczenia się po prostu się wydłuża.
Jeśli ktoś chce przeczytać nieco więcej o tym, co to jest za szaleństwo pod kątem technicznym, to polecamy się na @sport_tvppl z tekstem. W nim próba odpowiedzi o szaleństwa pana Piusa.https://t.co/KwMT6yvGeh
— Michał Chmielewski (@chmiielewski) December 16, 2024
Spodziewałeś się przed startem tego sezonu lepszych Polaków?
Spodziewałem się słabszych Polaków.
Naprawdę?
Gdy mistrzem Polski został w Zakopanem Klemens Joniak, z całym szacunkiem dla Klemensa Joniaka, ale uznałem wtedy, że zbliżający się sezon prawdopodobnie będę oglądał bardziej jako kibic skoków, a nie kibic Polaków. Patrząc z tej perspektywy, fakt, że mieliśmy już czterech różnych zawodników przynajmniej raz w pierwszej dziesiątce, uważam za niezły wynik. W skokach różnie jest z tą sprawdzalnością. Przed sezonem wydawało mi się, że Marius Lindvik będzie w tym sezonie wymiatał. Wiele na to wskazywało.
W typowaniu przed sezonem tylko jemu dałeś pięć gwiazdek.
Tak. I śmiesznie to dzisiaj wygląda. Gdy Kacper Merk stworzył zabawę, „Jasnowidza skoków”, i w jednym poście oznaczył mnie, nazywając zawodowcem, odpisałem, że jeżeli będę tak dalej typować, to w końcu zabiorą mi ten status (śmiech).
Ale pytałeś o Polaków. Spodziewałem się bardzo słabego grudnia, a wcale nie było tak źle. Dało się bez bólu oczu patrzeć na niektórych Polaków. I jeszcze jest pewien powiew optymizmu – tak jak Paschke z reguły, po lepszej jesieni, skacze dużo gorzej po Turnieju Czterech Skoczni, tak z Aleksandrem Zniszczołem jest odwrotnie. Najlepszy jest od stycznia w górę. A on już teraz potrafił zająć miejsce w pierwszej dziesiątce.
Mówisz, że różnie u ciebie z przewidywaniem wyników. Ale pobawmy się w krótkie typowanie. Na zwycięzcę Turnieju Czterech Skoczni wskazałeś już Jana Hoerla. Kto sięgnie po Kryształową Kulę?
Też Jan Hoerl.
Czy Polak stanie w tym sezonie na podium?
Tak.
Kto?
Zniszczoł.
A kto zostanie drugim po Tschofenigu skoczkiem urodzonym w XXI wieku, który wygra zawody Pucharu Świata?
Sundal.
Całe podium dla przedstawicieli jednego kraju zdarza się po raz 31. (w tym po raz 19. dokonują tego Austriacy 🇦🇹).
Nigdy jednak dotąd nie było przypadku dwóch konkursów z rzędu z podium z jednego kraju.
Ekipa Widhoelzla już jest na poziomie drużyny Pointnera.— Skoki narciarskie na wykresie i w liczbach (@ski_excel) December 29, 2024
Na koniec – w jakich barwach patrzysz na przyszłość polskich skoków?
Mam wrażenie, że im ktoś głębiej w tym siedzi, tym jest bardziej pesymistyczny. To trochę jak z tym trybem przypuszczającym u Deschwandena. Dużo jest w tym temacie tych „jeżeli”. Na pewno mamy w Polsce z czego wybierać. Gdy popatrzymy na nastolatków, wygląda to optymistycznie. To nie jest jeden talent, mamy ich trochę, naprawdę dobrze rokujących, jak wspominany już wcześniej Joniak, Tymoteusz Amilkiewicz i Kacper Tomasiak.
Zaryzykuję twierdzenie, że Polacy wydają mi się pewniakami do medalu w drużynie w mistrzostwach świata juniorów. Wiadomo, że wygrają Austriacy, którzy są obecnie o trzy długości przez całym światem, ale powinniśmy mieć podium. Optymistyczne jest też to, że mamy stabilny związek. Spójrz na Norwegów. Niby osiągają niezłe wyniki, mają sporo młodzieży, ale ich skoki są na skraju upadku, o czym świadczy choćby fakt, że długo nie mogli znaleźć żadnego sponsora.
Martwią natomiast dwie kwestie. W Polsce z jakiegoś powodu od pewnego czasu przejście z juniora do seniora przebiega przeciętnie. Dwa lata temu wydawało się, że Jan Habdas może być kolejnym Tschofenigiem, a teraz nie mieści się w składzie na Puchar Kontynentalny. Jego historia powinna być ostrzeżeniem, że następuje jakieś zaniedbanie. W skokach paradoksalnie nastolatkowie mają lepsze warunki finansowe niż ci trochę starsi, bo dopóki jesteś w szkole, dostajesz stypendium za wyniki, ale gdy ono się kończy, musisz utrzymywać się sam. A skoki charaktetyzuje to, że pieniądze generalnie są w nich małe. Zarabiają tylko najlepsi. I nagle możesz znaleźć się w sytuacji Andrzeja Stękały, który w pewnym momencie postanowił dorabiać jako kelner.
To rzeczywiście historia, która dużo obrazuje.
Ona pokazuje lukę w systemie. Jeśli nasze młode talenty wpadną w podobną dziurę, mogą być kolejnymi, które zmarnujemy. Było już trochę takich skoczków. Pesymistyczne jest też to, że skoki, patrząc szerzej, są w takiej sobie kondycji. Zwijają się w Norwegii, o czym już mówiłem. Z czasem nikt nie będzie chciał oglądać sportu, w którym najlepsi są wyłącznie Austriacy. Prywatnie uważam, że pogłoski o śmierci skoków są przesadzone, ale są powody, by bić na alarm.
Mówię w tym momencie bardziej o zagrożeniach niż o przewidywaniach. Jeżeli zainteresowanie mocno by spadło, wtedy TVN przestałby pokazywać skoki. A gdy nie ma pieniędzy, to, jak wiadomo, nie ma też sportu. Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA: