Czasy, w których wyróżniający się w Ekstraklasie polski piłkarz mógł liczyć na w miarę bezbolesne przeskoczenie do Bundesligi czy Serie A, należą do przeszłości. Transfery z polskiej ligi bezpośrednio do czołowych rozgrywek w Europie zdarzają się ostatnio rzadziej. A przykłady pozytywnych historii z minionych kilku lat można policzyć na palcach.
Polak całkiem niedawno dobił do bariery stu bramek w Lidze Mistrzów. Inny Polak strzelił w niej w minionej kolejce debiutanckiego gola. W meczu Arsenalu z Monaco mierzyli się polski obrońca z polskim bramkarzem. Inny polski bramkarz był bohaterem meczu Bolonii z Benficą. Polski pomocnik regularnie gra w podstawowym składzie czołowej drużyny Ligi Mistrzów. Podobnie jak inny polski obrońca, akurat niepowoływany do reprezentacji, bo selekcjoner nie ma do niego przekonania. Możemy sobie też pozwolić, by nie powoływać do kadry kolejnego już wyróżniającego się bramkarza Bundesligi, czy kapitana drużyny z Serie A. A polskie kluby, mimo niepowodzeń w tym tygodniu, w komplecie będą grać na wiosnę w pucharach, walcząc o wyśnioną piętnastą pozycję w rankingu UEFA. Teoretycznie krajobraz polskiego stanu w piłce klubowej dawno nie był tak dobry.
Jeśli jednak odrobinę zgłębić, kto regularnie dostarcza polskim kibicom emocji w najlepszych ligach zagranicznych, stan może wydać się przynajmniej alarmujący. Sugerujący, że przepaść między poziomem Ekstraklasy a czołowych lig europejskich powiększa się, miast zmniejszać. I że coraz rzadziej można obserwować sytuacje, w których młody zawodnik, wyjeżdżając z polskiej ligi, błyskawicznie robi furorę w za granicą, jak Krzysztof Piątek w Genoi po transferze z Cracovii, albo po początkowych trudnościach, wyrabia tam sobie solidną markę, jak niegdyś Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski czy Łukasz Piszczek. W ostatnich latach tak wielu młodych Polaków odbiło się od lig top 5, że i kluby z centrum europejskiego futbolu jakby rzadziej sięgają po największe talenty Ekstraklasy.
Minionego lata tylko jeden Polak wyjechał z Ekstraklasy do czołowej europejskiej ligi. Filipowi Marchwińskiemu raczej nie uda się jednak przełamać negatywnego trendu. Choć według Opta Power Ranking zamienił klub silniejszy na słabszy, bo Lech Poznań wypada w tym porównaniu minimalnie lepiej od Lecce, ofensywny pomocnik rozegrał w Serie A raptem 14 minut, ostatni raz pojawiając się na murawie cztery miesiące temu. Przed rokiem lepsze wejście do ligi włoskiej miał Mateusz Łęgowski z Pogoni Szczecin. Uzbierał jednak tylko 1/3 możliwych minut w najsłabszej drużynie ligi, a dziś jest już na wypożyczeniu w Szwajcarii.
DWIE POZYTYWNE HISTORIE OSTATNICH LAT
Na poziomie najlepszych rozgrywek w Europie nie obronili się też Mateusz Praszelik, Kacper Kozłowski, Karol Fila, Paweł Wszołek, Michał Karbownik, Patryk Dziczek i Rafał Kurzawa. W przypadku Bartosza Białka i Jakuba Modera obiecujące początki zniweczyły kontuzje. Tymoteusz Puchacz wprawdzie po latach wypożyczeń doczekał się w Bundeslidze poważniejszej szansy, której nie dał mu Union Berlin po wykupieniu go z Lecha, ale w dołującym Holsteinie Kilonia też sobie nie radzi. Szymon Żurkowski niby pięć lat po wyjeździe z Górnika Zabrze wciąż jest w Serie A, ale dotąd tylko w jednym sezonie, dwa i pół roku temu, grał naprawdę regularnie. Z kolei Robert Gumny dobija w Augsburgu do stu meczów w Bundeslidze, ale nawet w pełni zdrowia był w niemieckim średniaku na pograniczu pierwszego składu i ławki. Trudno jego przypadek uznać za historię sukcesu.
Od złotej rundy Piątka w Genui, wymykającej się wszelkiej logice, można więc znaleźć raptem dwa w pełni udane transfery z Ekstraklasy bezpośrednio do czołowych lig Europy. W obu istnieje jednak bardzo poważne „ale”. Radosław Majecki wprawdzie w wieku 25 lat jest pierwszym bramkarzem czołowego klubu ligi francuskiej i broni w Lidze Mistrzów, ale przebijanie się do tej pozycji zajęło mu cztery lata i na dobrą sprawę wciąż nie ma rozegranego ani jednego pełnego sezonu w Ligue 1 jako niekwestionowany numer jeden. Z kolei Jakub Kamiński ciągle walczy o pozycję w Wolfsburgu. Po udanym pierwszym sezonie nastąpił stracony drugi. Polak się odbudował, ale 56% możliwych minut też nie jest szczytem marzeń. A mowa o największym talencie, jaki wydała polska liga w ostatnich latach. Samo to jednak, że kompletnie nie przepadł i w niemieckim średniaku dość regularnie pojawia się na boisku, na tle rówieśników już należy uznać za sukces.
Paradoksalnie jednak nawet przypadek Piątka w dłuższej perspektywie trudno uznać za spektakularną historię sukcesu. Owszem, wspomnień nikt mu nie zabierze. Po debiutanckim sezonie wiodło mu się jednak już tylko gorzej. Transfer do Niemiec okazał się niewypałem, podobnie jak wypożyczenie do Fiorentiny. W Salernitanie wprawdzie sporo grał, lecz mało strzelał i raptem cztery lata po tym, jak Milan płacił za niego 35 milionów euro, wypadł poza ligi top 5. Basaksehir, w którym gra jako 29-latek, będąc teoretycznie w kwiecie wieku, w tabeli Ligi Konferencji zajmuje miejsce daleko za Legią i Jagiellonią. Według Opta Power Ranking jest drużyną o poziomie zbliżonym do Cracovii.
HARMONIJNA DROGA LINETTEGO
Fbref.com wylicza, że Polska zajmuje 24. miejsce na świecie pod względem minut rozegranych przez zawodników w ligach top 5 w obecnym sezonie. W Europie daje to piętnastą pozycję, za Serbią, Chorwacją, Szwecją czy Norwegią, a przed Szkocją, Słowacją, Węgrami i Kosowem. Biorąc pod uwagę potencjał ludnościowy, Polska jest wyraźnie niedoreprezentowana. Z większych piłkarskich rynków w Europie tylko Rosja, Ukraina i Turcja są notowane niżej. Prawdziwie pesymistyczne jest jednak, że Polaków o ugruntowanej pozycji w najsilniejszych ligach Europy łączy, że w Ekstraklasie nie grali nigdy, albo wyjechali z niej bardzo dawno. Czołową dziesiątkę pod względem rozegranych minut tworzą Robert Lewandowski, Marcin Bułka, Kamil Grabara, Przemysław Frankowski, Karol Linetty, Sebastian Walukiewicz, Jan Bednarek, Łukasz Skorupski, Jakub Kamiński i Matty Cash. Z tego grona jedynie Kamiński wyjechał z Polski w ostatnich pięciu latach. Bułka, Grabara i Cash nigdy nie grali w Ekstraklasie, Skorupski i Lewandowski wyjechali przeszło dekadę temu. Frankowski przebijał się przez przystanek pośredni w Stanach Zjednoczonych.
Paradoksalnie chyba najbardziej harmonijną karierę w czołowej lidze Europy w ostatnich latach ma na koncie wyszydzany w Polsce Linetty. Po wyjeździe z Lecha w 2016 roku od razu w debiutanckim sezonie w Sampdorii rozegrał w Serie A przeszło dwa tysiące minut. Wynik ten osiągnął w każdym z czterech sezonów, jakie spędził w tym klubie. Ponad połowę możliwych minut spędził też na boisku w debiutanckich rozgrywkach po transferze do Torino. Jedyny wyraźnie gorszy rok zanotował w sezonie 2021/2022, gdy w drugiej części rozgrywek siedział na ławce rezerwowych i nie dobił nawet do tysiąca minut. W kolejnych trzech latach znów był jednak podstawowym piłkarzem Granaty i od niedawna nosi opaskę kapitańską. Na koncie na włoskich boiskach ma już ćwierć tysiąca meczów. Zdecydowanie można o nim powiedzieć, że bez większych tąpnięć po transferze z Ekstraklasy wyrobił sobie renomę w czołowej lidze Europy. Długo podobnie wiodło się Bartoszowi Bereszyńskiemu. Jego losy zaburzył jednak transfer do Napoli, gdzie spotkały go za wysokie progi i od tego czasu ma problem, by wrócić na wcześniejszy poziom. Obecnie gra regularnie, ale w Serie B.
Zbliżona do Linettego jest historia Bednarka, który wyjechał z Poznania rok później. Wprawdzie w pierwszym sezonie głównie przyglądał się lidze angielskiej z ławki, ale potem przez sześć kolejnych sezonów Premier League częściej grał, niż nie grał. Jedynym dłuższym zakłóceniem był spadek, ale że Southampton szybko wróciło do elity, a Polak na jej zapleczu rozegrał 45 spotkań, nie miało to większego wpływu. Na angielskich boiskach uzbierał już przeszło 230 meczów, z czego 165 na poziomie najsilniejszej ligi świata. Choć nie zrobił kolejnego kroku, samo utrzymywanie się tak długo na tym szczeblu to już wynik wart wyróżnienia. Historią względnego sukcesu jest przypadek Walukiewicza. Jego przebijanie się we Włoszech zajęło dość długo, w żadnym z czterech pierwszych sezonów nie osiągnął połowy możliwych minut. Dopiero drugi rok z rzędu należy do podstawowej jedenastki swoich nie najsilniejszych klubów. To wciąż jednak znacznie więcej, niż udawało się innym piłkarzom wyjeżdżającym z Polski. Tyle że ostatnią styczność z Ekstraklasą stoper miał w maju 2019 roku. Minęło już więc naprawdę sporo czasu.
LIGI POBOCZNE
Oczywiście liczba rozegranych minut w lidze w tym sezonie nie jest jedynym wyznacznikiem zagranicznego sukcesu. Pułapu tego aktualnie nie osiągają przecież dwaj najwyżej wyceniani przez transfermarkt.de polscy piłkarze, czyli Jakub Kiwior i Piotr Zieliński, którzy niewątpliwie odnieśli za granicą sukces. Żaden z nich nigdy nie grał jednak w Ekstraklasie. Kacper Urbański, ostatnio grający rzadziej, ale też należący do pozytywnych przykładów, zaliczył w Polsce jedynie epizody i to przed czterema laty. Nicola Zalewski to kolejny podstawowy piłkarz reprezentacji Polski, który nigdy nie przewinął się przez polską ligę. Wśród Polaków mających w tym sezonie przynajmniej 50% rozegranych minut w najsilniejszych ligach Europy, jest też Łukasz Fabiański, którego obecność w Ekstraklasie to prehistoria. Gdy wyjeżdżał, rywalizował jeszcze z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski i Odrą Wodzisław, a jego kolegami z drużyny byli Aleksandar Vuković i Dawid Janczyk. Pomostu pomiędzy Ekstraklasą a ligami top 5 w czasach współczesnych już właściwie nie ma. Świeżych przykładów, że da się do nich wyjechać i nie przepaść, albo przynajmniej nie stracić kilku lat kariery, zanim uda się wypłynąć, dramatycznie brakuje.
To nie przypadek, że w ostatnim czasie więcej Polaków wyjeżdża z Ekstraklasy do lig pośrednich. Silniejszych od polskiej, ale nienależących do europejskiej czołówki. Michał Skóraś wybrał Brugię, Łukasz Łakomy Young Boys, Bartosz Slisz, Dominik Marczuk czy Adam Buksa MLS, Kamil Piątkowski Salzburg, Sebastian Szymański Dynamo Moskwa, Patryk Klimala i Maik Nawrocki Celtic, a Kamil Jóźwiak Derby County. Każdy z nich przekonał się jednak, że przebicie się w nich wcale nie jest oczywiste, nie mówiąc już o wykonaniu kolejnego kroku. Najbliżej był Buksa, który trafił ze Stanów Zjednoczonych do Lens, ale tam przepadł i dziś gra w Danii. Epizody na wypożyczeniu w La Liga zaliczyli Piątkowski i Jóźwiak, a Szymański wielokrotnie był łączony z transferami do lig top 5. Na razie spędza jednak karierę na ich uboczu – najpierw w Rosji, potem w Holandii, obecnie w Turcji. Okrężny szlak do elity wcale nie jest więc specjalnie drożny.
Jednocześnie jednak są w ostatnich latach przykłady, że da się zrobić ten krok bezboleśnie. Tyle że nie dotyczą polskich piłkarzy. Jesper Karlstroem zaczynał obecny sezon jeszcze w Lechu. Wyjechał i w Udinese rozegrał dotąd 94% możliwych minut w Serie A. Rok wcześniej Pontus Almqvist gładko przeszedł z Pogoni Szczecin do Lecce, w którym nie może się przebić Marchwiński. Josip Juranović krótko po odejściu z Warszawy wybił się w Celticu na tyle, że trafił do Unionu Berlin, z którym grał w Lidze Mistrzów i dopiero w tym roku popadł w tarapaty. Rankingowe porównanie mówi, że nie powinno być aż tak trudno, bo czołowe kluby Ekstraklasy są silniejsze od niektórych z dołu tabeli lig top 5.
TABUNY ROZCZAROWANYCH PIŁKARZY
Gdyby sporządzić w Opta Power Rankingu zbiorcze zestawienie dla 114 klubów Ekstraklasy i lig top 5, polskie wprawdzie zajęłyby jedenaście ostatnich miejsc, ale jednak siedem z nich kogoś – z Europy Zachodniej przynajmniej teoretycznie – wyprzedza. Cracovia ma za sobą Holstein Kilonia Puchacza i VfL Bochum, ostatnie w Bundeslidze, Górnik i Pogoń wyprzedzają jeszcze Real Valladolid, Saint-Etienne i Le Havre, Jagiellonia ma za sobą dodatkowo także Montpellier, Southampton, Leganes, Nantes, Espanyol i Angers, a najwyżej sklasyfikowana Legia, według analityków, jest mocniejsza od aż 28 klubów z lig top 5. Oczywiście ten ranking to sprawa nieweryfikowalna, ale już choćby poczynania w europejskich pucharach każą sądzić, że nie każdy polski klub jest lata świetlne od każdej drużyny najsilniejszych lig. A jednak płynnie przeskoczyć jest trudno. Nawet jeśli ktoś, jak Mateusz Wieteska, gładko przejdzie z Legii do słabego francuskiego Grenoble, kolejny krok, czyli Cagliari, już okazuje się dla niego za duży.
W efekcie za granicą, w klubach słabszych lub zbliżonych poziomem do ekstraklasowych, siedzą na ławkach i na trybunach dziesiątki polskich piłkarzy. Niemających perspektyw, że kiedyś się przebiją i tracących najlepsze lata karier. Oczywiście, że jakiś procent z nich po paru nieudanych pobytach gdzieś wreszcie odpali, jak było z Mateuszem Klichem. Ale to tylko drobny odsetek. Dla pozostałych jedynym uzasadnieniem dalszego pobytu za granicą są finanse, nie sportowy rozwój. To tutaj jest największe pole do rozwoju dla Ekstraklasy. Z jednej strony przekonać zawodników z poziomu Puchacza, Gumnego, Jóźwiaka czy Żurkowskiego, że za granicą już prochu nie wymyślą, a powrót do Polski może im jeszcze dać coś ciekawego w karierze, jak było w przypadku Bartosza Salamona czy Bartosza Kapustki. Graczy z poziomu podstawowej jedenastki reprezentacji Polski Ekstraklasa pewnie nigdy nie będzie w stanie zatrzymywać. I to nawet lepiej, niech się rozwijają, podbijają świat. Ale w naszych warunkach gracze należący do szerokiej kadry są już często poobijani pobytem na Zachodzie, tkwią na ławkach, marnują najlepsze lata. I o ich powrót, podnosząc poziom sportowy, regularnie grając w pucharach, a co za tym idzie, dopompowując budżety, polskie kluby jak najbardziej mogą powalczyć.
Drugi aspekt to zatrzymywanie przyszłych graczy z tego poziomu i przekonywanie ich, że wyjazd do podrzędnego klubu z lig top 5, a zwłaszcza spoza nich, nie musi być wielkim krokiem do przodu w ich karierach. To przypadek czeski. Tam też Tomas Soucek, Patrik Schick czy Adam Hlożek są nie do utrzymania przez miejscowe kluby, ale już z dwudziestki najwyżej wycenianych Czechów, ponad ¼ gra w miejscowej lidze (w przypadku Polski Antoni Kozubal jest jedynym w pierwszej trzydziestce). Ostatnie lata dostarczyły przykładów, że gracze, którzy naprawdę nie przerastają Ekstraklasy, nie są w niej czołowymi postaciami na swoich pozycjach, nie mają co liczyć na przebicie się w silnych ligach zagranicznych. Prawdopodobieństwo tego jest tak nikłe, że lepiej chyba zwiększać je, idąc ścieżką Ariela Mosóra, czyli poprzez stopniowe budowanie pozycji w kraju.
RYNKOWA ZMIANA
Owszem, można przy tym skończyć jak Michał Rakoczy, który ze złotego dziecka polskiej ligi przekształcił się w gracza wypychanego z Cracovii. Skoro jednak wystarczyło do tego sprowadzenie niezłego Bośniaka na jego pozycję, to znaczy, że na wyjazd nie był gotowy i w Europie nic lepszego by go nie czekało, oprócz podpisania jednego kontraktu w euro. Jeśli wykaże się odpowiednim charakterem, jeśli wyciągnie wraz z otoczeniem właściwe wnioski, nauczy się rywalizacji, walki o swoje, wykorzystywania pojedynczych szans, jeszcze w kraju. I może wtedy jeden kontrakt w euro nie będzie szczytem jego kariery, wszak wciąż ma 22 lata i wszystko przed nim. Dla tych, którzy wyjechali za wcześnie, Ekstraklasa już przecież nie zawsze jest bezpieczną przystanią. Krzysztof Kubica w szczytowym momencie podpisał kontrakt z Benevento, gdzie przepadł. Dziś ma 24 lata i jest rezerwowym Motoru Lublin, będąc na niewątpliwym zakręcie kariery.
Niewątpliwie coś na rynku się zmienia. Po wieloletniej modzie na Polaków w Niemczech – między 2007 a 2014 rokiem wyjechali tam Jakub Błaszczykowski, Robert Lewandowski, Arkadiusz Milik, Ariel Borysiuk, Mateusz Klich, Artur Sobiech, Sławomir Peszko, Mariusz Stępiński i Paweł Olkowski – w kolejnych dziesięciu latach Bundesliga sięgnęła po ledwie czterech polskich piłkarzy z Ekstraklasy. Polski rynek odkryli wówczas Włosi, którzy między 2014 a 2020 rokiem kupili w Ekstraklasie Piątka, Żurkowskiego, Walukiewicza, Linettego, Dziczka, Dawida Kownackiego, Filipa Jagiełłę, Bartosza Bereszyńskiego, Arkadiusza Recę, Bartłomieja Drągowskiego, Pawła Jaroszyńskiego, Michała Marcjanika i Kamila Wilczka. W ostatnich czterech latach relacja na tej linii jednak osłabła. Od wybuchu pandemii do Serie A wyjechało z Polski raptem czterech polskich piłkarzy. Kluby, menedżerowie, ale przede wszystkim piłkarze muszą dostosować się do nowej sytuacji i zauważyć, że kariery trzeba dziś budować inaczej niż kiedyś. Sytuacje, w których piłkarze Wisły Kraków, Zagłębia Lubin i Lecha Poznań w krótkim czasie po odejściu z polskiej ligi będą grać w finale Ligi Mistrzów, nie mogą już być punktem odniesienia dla każdego młodego Polaka wyróżniającego się w Ekstraklasie. Rzeczywistość zwykle wygląda bowiem zupełnie inaczej niż historie Lewandowskiego, Błaszczykowskiego i Piszczka.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Cyrk w Sandecji. Nagła rezygnacja, miasto skazane na palenie forsą
- Gumny: Taka diagnoza to trauma. Wydawało się, że to jakaś drobnostka [WYWIAD]
- Nie jesteśmy zgubieni! Polska pojedzie na mundial? Wnioski po losowaniu [VLOG]
- Probierz chce wygrać tę grupę, a ja chcę gwiazdkę z nieba
- Gorąco w Radomiaku: Rocha przechodzi do Rakowa! A Wolskiego uderzył kolega…
Fot. Newspix/FotoPyk