Jesień to czas melancholii i zadumy. Spadające liście i natura skąpana w złocie i czerwieni nastrajają nostalgicznie przed nadchodzącą zimą. W naszej kochanej Ekstraklasie to też czas zmian, choć na melancholię za dużo czasu nikt tu akurat nie ma. Niektóre ekipy opadają w tabeli jak liście, inne dotychczasowy tombak zamieniają na złoto. Nie u wszystkich zmiany są na plus. Ale tym razem nie o Śląsku Wrocław… Oto 10 pozytywnych zjawisk w Ekstraklasie, które zaskoczyły nas w minionej rundzie.
Lech Poznań na czele
Może to nie jest zaskoczenie tak do końca, bo Kolejorz poprzedni sezon spisał na straty mniej więcej w momencie ogłoszenia Mariusza Rumaka jako następcy zwolnionego Johna van den Broma, a potencjału na podium zarówno klub jak i drużyna przecież nie straciły. Przygotowania do aktualnej kampanii szły jednak od początku jak po grudzie. Brak wzmocnień przed startem sezonu, sprzedaż dwóch kluczowych graczy (Velde, Marchwiński), a marna forma liderów pod koniec poprzedniego sezonu też nie napawała optymizmem. Do tego nowy trener będący wcześniej bez pracy przez… 1,5 roku. Co tu mogło się nie udać? Wszystko. A co się udało? Też niemal wszystko.
Lech prowadził w lidze od pierwszych kolejek, z rzadka tylko notując wpadki. Jego przewaga w tabeli byłaby jeszcze okazalsza, gdyby nie zadyszka i tylko punkt zdobyty w ostatnich dwóch tegorocznych spotkaniach z Piastem i Górnikiem. Cieniem na pewno kładą się zaskakujące klęski z Puszczą Niepołomice, z Motorem na własnym boisku czy z drugoligową Resovią w Pucharze Polski.
W pamięci kibiców z pewnością jednak zostały fantastyczne mecze z drużynami z czołówki. 5:0 z Jagiellonią, 5:2 z Legią i 2:0 z Cracovią pozostawiły obraz Kolejorza bardzo zdyscyplinowanego taktycznie, a jednocześnie potrafiącego porywająco grać w ofensywie. Ciekawe czy pary wystarczy ekipie Nielsa Frederiksena również wiosną, bo grupa pościgowa mocno zbliżyła się pod koniec rundy, gwarantując nam walkę o mistrzostwo do samego końca. Lech przystąpi jednak do tego wyścigu z pole position, które przed sezonem wcale nie było takie oczywiste…
Ekscytujący beniaminkowie z Katowic i Lublina
Po ubiegłorocznej wielkiej smucie z beniaminkami, którzy na półmetku w komplecie zajmowali trzy ostatnie miejsca, a na koniec sezonu ze strefy spadkowej wyrwała się tylko Puszcza Niepołomice, z obawą patrzyliśmy na tegoroczne ekstraklasowe “świeżynki”. Okazały się one (prawie) zupełnie nieuzasadnione. Frycowe, które na początku musieli zapłacić, szybko zostało przełamane. GKS Katowice potrafił wygrywać z mistrzem Polski z Białegostoku, czy z Pogonią Szczecin, a Motor Lublin z liderem z Poznania, czy z Górnikiem Zabrze.
Oba zespoły niemal gwarantowały też doskonałe widowiska i wyniki iście hokejowe. 2:5, 3:4, 2:6, 5:2 – to niektóre z rezultatów Motoru. 4:3, 6:0, 3:1, 1:4 – to już katowicka GieKSa. Obaj beniaminkowie strzelili po 27 goli, co w tabeli jesieni okazało się wynikiem słabszym jedynie od czterech ekip. Motor był wręcz rewelacją końcówki sezonu, notując w listopadzie komplet czterech zwycięstw, a tracąc punkty dopiero w meczu z Rakowem po golu w doliczonym czasie gry. Dla podopiecznych Mateusza Stolarskiego ta runda mogłaby się jeszcze nie kończyć, bo spektakularna listopadowo-grudniowa seria wywindowała ich na 7. lokatę. Z kolei katowicka ekipa Rafała Góraka punktowała solidnie na przestrzeni całej rundy, kończąc ją na 10. miejscu.
Jedyną rysą na obrazie tegorocznych beniaminków była Lechia Gdańsk, która mimo wygrania w kapitalnym stylu rozgrywek na zapleczu Ekstraklasy, szczebel wyżej zawiodła ogromnie. Z każdą kolejką udowadniała coraz bardziej, że nie pasuje do elity i mimo obiecującego początku gasła w kolejnych spotkaniach. Lechia nie dojechała nie tylko sportowo, ale też organizacyjnie.
Ale skoro miało być o pozytywach, to zostańmy przy Motorze i GieKSie, które naprawdę potrafiły w tej rundzie zachwycać.
Cracovia w czołówce
Jeżeli część obserwatorów po ubiegłym sezonie obawiała się o Lecha, to co się musiało dziać w głowach kibiców Cracovii. Uratowany w ostatnich kolejkach ligowy byt, kontuzje liderów, trener nowicjusz z warunkową licencją. Krakowski jedynak w ekstraklasie potrafił jednak w tej kampanii zachwycić bardziej niż beniaminkowie. Początek Pasy, mimo trudnego terminarza, miały niemal bezbłędny. 6 zwycięstw w pierwszych dziewięciu kolejkach, w tym tak cenne, jak pokonanie Rakowa i Jagiellonii na wyjeździe i wygrane z Pogonią i Górnikiem na własnym boisku.
Poza tym mecze Cracovii też obfitowały w gole. Zupełnie nieprzypadkowo Pasy razem z Legią Warszawa mają ich na koncie najwięcej. Bramki strzelają i obrońcy (Ghita – trzy gole, Olafsson – cztery, w tym hat-trick z Motorem) i napastnicy (Kallman – 11 trafień). Gdyby nie ciągle doskwierające w zespole kontuzje (m.in. Glik, van Buren, Rakoczy, Ghita, Jugas) wynik Cracovii mógł być jeszcze bardziej imponujący. A tak mamy piąte miejsce w tabeli i bezpośredni kontakt z ligową czołówką. Jeśli tylko najważniejsi gracze zostaną na wiosnę, Pasy mogą wrócić jesienią do rywalizacji w europejskich pucharach.
Kallman na czele listy strzelców
A jak już jesteśmy przy ewentualnej wyprzedaży najcenniejszych skarbów Cracovii – Benjamin Kallman. Niewielu stawiałoby przed sezonem, że to właśnie Fin stanie na czele listy strzelców po zakończeniu jesiennej odsłony zmagań w Ekstraklasie. W minionej kampanii napastnik Cracovii strzelił dziewięć goli i miał siedem asyst w 33 meczach. Teraz zanotował jeszcze lepsze liczby (11 goli i 7 asyst) w zaledwie osiemnastu spotkaniach. W obu statystykach jest na pierwszym miejscu w lidze. Mocno zbudowany napastnik zachwycał w tej rundzie nie tylko fizycznością, ale też sprytem i ogromną boiskową inteligencją.
Warto dodać, że w całej dotychczasowej karierze tylko raz dobił w trakcie sezonu do granicy dziesięciu goli, jeszcze w barwach fińskiego Interu Turku. Teraz już na półmetku go przekroczył, a jeszcze ma szansę znacznie go przebić. Pod warunkiem, że zostanie w Krakowie, bo chętnych na jego usługi nie brakuje, zarówno na naszym podwórku, jak i za granicą. 26-letni reprezentant Finlandii ma umowę do końca czerwca 2025 roku, więc istnieje duża szansa, że rozegra ten sezon do końca a potem opuści Cracovię. Czy wzorem Erika Exposito odejdzie z klubu w glorii króla strzelców?
Legia i Jaga bez pocałunku śmierci
Można? Można. Tyle razy przez tyle lat odmienialiśmy przez wszystkie przypadki klątwę Michała Probierza o “pocałunku śmierci”, który dotykał polskie drużyny biorące udział w europejskich pucharach, nawet jeśli kończył się on na eliminacjach.
W zeszłym sezonie mieliśmy dołek Rakowa, który nie potrafił pogodzić gry na trzech frontach, a wiosną, gdy grał już tylko na jednym, był już na tyle rozregulowany, że skończył poza pierwszą szóstką. Pamiętaliśmy niedawny spadek Lechii, która przecież tamten sezon rozpoczynała nienajgorszą przygodą w Europie. Pamiętaliśmy regres Legii Michniewicza, która jako mistrz spadła w połowie sezonu na sam koniec ligowej tabeli. Mało tego, mamy podobny przykład aktualnego wicemistrza Polski, który po letniej przygodzie, też wcale nie jednoznacznie złej, szura po dnie tabeli.
Tymczasem Legia i Jagiellonia postanowiły w tym sezonie pokazać, że da się. Oczywiście notowały wstydliwe wpadki, a Jaga wręcz przeszła solidny kryzys na przełomie sierpnia i września. Legia z kolei zaciekle goniła Lecha, do którego w pewnym momencie notowała stratę nawet dwucyfrową. Ostatecznie jednak efekt jest taki, że obie drużyny są w ścisłej czołówce Ekstraklasy. Mistrz Polski jest na najniższym stopniu podium, a Legia oczko niżej. Obie mają odpowiednio cztery i sześć punktów straty do lidera z Poznania. To nie wygląda jak autostrada do mistrzostwa, ale absolutnie straty są do odrobienia w obu przypadkach.
Do tego jednak trzeba dodać, że w przeciwieństwie do rywali z czołówki, obie drużyny są w grze o Puchar Polski (choć los sparował je w ćwierćfinale tych rozgrywek), a do tego, co chyba najważniejsze, obie są na podium tabeli Ligi Konferencji po czterech rozegranych kolejkach. Polskie ekipy wręcz deklasują swoich rywali, a w tabeli są jedynie za galaktyczną na tamte warunki Chelsea. Taka jesień w wykonaniu dwóch polskich drużyn w Europie zdarzała się ostatnio w poprzedniej dekadzie, więc gra na trzech frontach jest jednak możliwa, co udowodniły nasze eksportowe ekipy z Warszawy i Białegostoku.
Zaskakujące powołania do kadry z Ekstraklasy
Czy to pozytywne zaskoczenie – nie do końca wiadomo. Prawda jest jednak taka, że powołanie Maxiego Oyedele po zaledwie dwóch meczach w Ekstraklasie, będących dla niego także debiutem w jakiejkolwiek najwyższej klasie rozgrywkowej na seniorskim szczeblu, będzie rekordem trudnym do pobicia. Nikt Michałowi Probierzowi nie odmawia prawa do eksperymentów i zauważenia w potencjalnym kadrowiczu pewnych cech, które być może są głęboko ukryte. Jeśli jednak nie zostały odkryte również przez naszego selekcjonera po analizie z najbliższej odległości, tu już wątpliwości mieć musimy.
Wszystkie te zaskakujące powołania w większości skończyły się przez owych zawodników oglądaniem meczu kadry z trybun. Zadebiutował nieoczekiwanie właśnie wspomniany Oyedele i większość ekspertów niemal chórem zgodziła się, że mniejszą przykrością dla piłkarza byłoby jednak wysłanie go na trybuny, bo do rywalizacji na tym poziomie po prostu nie był jeszcze przygotowany. Mateusz Kowalczyk, Michał Gurgul, Kacper Trelowski – to chyba najbardziej nieoczekiwane z powołań selekcjonera. Żaden jeszcze z kadrze nie zachwycił. Ba, tylko Oyedele zdołał w niej zadebiutować. Zobaczymy kogo więc z kapelusza wyciągnie Michał Probierz, kiedy zaczniemy grać w marcu w eliminacjach do mundialu…
Gholizadeh i Sousa odzyskani dla Lecha
Irańczyk i Portugalczyk to dwaj piłkarze, których dla Kolejorza niejako odzyskał Niels Frederiksen. Najdrożsi gracze w klubowej historii nieśli ze sobą określone oczekiwania. O ile Portugalczyk miał swoje przebłyski przez dwa lata w Poznaniu, to Gholizadeh tylko rozczarowywał. Tak naprawdę przez cały ubiegły sezon albo się leczył, albo przebywał na zgrupowaniu reprezentacji swojego kraju.
W tym sezonie jednak obaj wreszcie odpalili. Łącznie zanotowali dziewięć goli i osiem asyst. Sousa stał się wręcz jednym z liderów odświeżonego przez Duńczyka Lecha. Brał na siebie ciężar gry w trudnych momentach, przechylając szalę na stronę Kolejorza choćby z Legią, czy Radomiakiem. Irańczyk z kolei wreszcie potrafił zachwycać panowaniem nad piłką i nieszablonowymi zagraniami, stanowiąc wartość dodaną zarówno od pierwszej minuty, jak też po wejściu z ławki rezerwowych. Mało kto się spodziewał, że ich “odzyskanie” dla drużyny będzie stanowi aż taką wartość dodaną.
Trelowski jedynym wygranym “zabijania futbolu”
“Zabijanie futbolu” przez Marka Papszuna i jego Raków stało się już niemal memem, więc nie będziemy już się nad tym rozwodzić, ale warto wspomnieć tego, który był ewidentnie zwycięzcą takiego a nie innego stylu gry Medalików. 21-letni Kacper Trelowski, kiedy tylko stawał w bramce Rakowa w poprzednich sezonach, delikatnie mówiąc, nie zachwycał. Kiedy trzeba było zastąpić między słupkami Vladana Kovacevicia Polak najczęściej zawodził. Nawet wypożyczenie do Śląska Wrocław okazało się niewypałem (tylko dwa występy w pierwszym zespole).
Kiedy więc przed tym sezonem sprzedany został Kovacević, a przedwcześnie obwołany jego następcą Sahinović oddany na wypożyczenie do słowackiego Zemplin Michalovce, to Trelowski był pierwszym wyborem. I on na tę defensywną taktykę Papszuna narzekać nie mógł.
Do 14. kolejki wpuścił tylko cztery gole i zanotował aż dziesięć czystych kont. Wprawdzie część ekspertów uważa, że to w dużej mierze dzięki żelaznej linii defensywnej osiągnął takie rezultaty, ale sam też wybronił kilka efektownych piłek, ratując punkty dla Rakowa. Jego świetną formę zwłaszcza w środku rundy, docenił też Michał Probierz, powołując go jako czwartego bramkarza na zgrupowanie pierwszej reprezentacji. Choć w czterech ostatnich spotkaniach cała defensywa Medalików już takim monolitem nie była, to i tak strata 11 goli w 18 spotkaniach musi być powodem do dumy, tym bardziej, że jeśli chodzi o resztę stawki jeszcze tylko Lech ma ich na koncie poniżej 20.
Lechia jednak płaci
Z przymrużeniem oka, ale warto docenić, że Lechia jednak zaczęła płacić swoim zawodnikom, wbrew naszej czołówce “Ligi Minus”. Mistrz I ligi z ubiegłego sezonu z ogromnym optymizmem wracał do Ekstraklasy. Okazało się jednak, że tego optymizmu nie wystarczyło nawet do pierwszego meczu. Ogromne problemy z zawieszeniem licencji, kara od FIFA za nieuregulowane płatności względem byłych piłkarzy i problemy z rejestracją nowych graczy poskutkowały fatalną rundą.
Z Gdańska co rusz wychodziły też informacje o opóźnieniach w temacie pensji. Zamieszanie wokół drużyny nakręcały dodatkowo same klubowe władze, prześcigając się w kuriozalnych oświadczeniach i wywiadach dotyczących trenera, drużyny i sytuacji finansowej. Płacić jednak w końcu zaczęli i trzeba to zaliczyć w poczet pozytywnych niespodzianek, bowiem wszyscy już położyli kreskę na beniaminku. Teraz jednak jeszcze za płatnościami muszą pójść punkty w tabeli, bo na razie Lechia wraca wprost tam, skąd się w tak imponującym stylu wyrwała, czyli do pierwszej ligi.
Końcówki Rakowa
Jeśli chciałeś obejrzeć mecz Rakowa i nie zdążyłeś, a jest 89. minuta, to nic straconego. To właśnie wtedy ekipa Papszuna zaczyna grać w piłkę. Bramki w doliczonym czasie gry to specjalność Medalików. Pięć zwycięstw i remis uratowane po upływie nie tylko regulaminowego czasu gry, ale czasem nawet po 100. minucie, to absolutnie nieprawdopodobna statystyka. Co więcej, Raków nie tylko strzelał, ale też tracił bramki i punkty w nieprawdopodobnych końcówkach:
- kolejka – Brunes w 90. minucie na 2:1 z Lechią
- kolejka – Raków przegrywa 0:1 z Piastem po golu w 98’
- kolejka – Koczergin 90+1’ na 2:0 z Radomiakiem
- kolejka – Rodin 90+12’ na 1:0 z Pogonią
- kolejka – Brunes 90+5’ na 1:0 ze Stalą
- kolejka – Raków traci gola w 90+11’ i remisuje z Jagiellonią
- kolejka – Brunes 90+4’ na 3:2 z Widzewem
- kolejka – Silva 90+4’ ratuje remis 2:2 z Motorem
Uff. Gdyby mecz trwał od 90. minuty, Raków już byłby mistrzem Polski, a my… z przyjemnością patrzylibyśmy na grę ekipy spod Jasnej Góry przez cały czas.
I takich właśnie ekscytujących końcówek i emocji życzymy sobie i wam w rundzie wiosennej. Jeśli macie własne pozytywne niespodzianki w dotychczasowych zmaganiach naszych ligowców, śmiało piszcie w komentarzach. W końcu Ekstraklasa jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiadomo, co cię zaskoczy.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Słabi i słabsi. Największe fajtłapy rundy jesiennej w Ekstraklasie
- 110 rzeczy, które nie miały prawa wydarzyć się w Ekstraklasie, a jednak się wydarzyły
- Przez studia w USA i granie z Nanim do Jagiellonii. “Dlatego Siemieniec już tyle osiągnął”
- Kolejna milionowa strata Korony. “Przyszłość nie daje nam spać spokojnie”
Fot. Newspix/FotoPyk