Jan Urban w okresie, gdy wielu widzi go jako głównego kandydata do ewentualnego zastąpienia Michała Probierza w roli selekcjonera, znów robi wielkie rzeczy z Górnikiem Zabrze. Tradycyjnie musiał zaczął tworzyć zespół po dużych zmianach i tradycyjnie mu się to udało. Drużyna z Roosevelta po październikowej przerwie na kadrę po prostu wymiata i na przerwę świąteczną udaje się w szampańskich nastrojach.
Na koniec klepnięty został Lech Poznań, który mimo że od dłuższego ma granie raz w tygodniu, w drugim kolejnym meczu sprawiał wrażenie, jakby w tym roku miał już dość piłki. Kilku zawodników przestało imponować.
Antoni Kozubal od pewnego czasu zamknął się w kokonie przeciętności. Joel Pereira zaliczył występ ocierający się o sabotaż. Gdyby nie otwierające podanie do Kozubala, który doszedł do dobrej okazji w polu karnym, rozważalibyśmy najniższą notę dla Portugalczyka. Katastrofalne momenty w bardzo prostych sytuacjach miał Radosław Murawski. Mikael Ishak zaliczyłby asystę, gdyby Hakans wykorzystał swoją szansę. Sam też powinien trafić do siatki po dograniu Fina (piłkę sprzed linii wybił Ismaheel), ale oprócz tego ponownie zupełnie nie było go w grze. Loty obniżył także Antonio Milić. Dziś kibice Kolejorza na starcie pewnie w większym stopniu obawiali się o postawę debiutującego od początku Wojciecha Mońki, a okazało się, że to Chorwat był większym problemem, co szczególnie pokazało jego zachowanie przy trafieniu Zahovicia.
Górnik Zabrze – Lech Poznań 2:1. Maszyna Urbana się nie zatrzymuje
W przypadku 17-letniego Mońki chwilami wychodził brak doświadczenia. Podolski w akcji na 2:1 ograł go jak profesor, natomiast w końcówce po prostej stracie młokosa tym razem to Milić zabezpieczył tyły. Generalnie jednak chłopak zdecydowanie udźwignął ciężar spotkania, a jego piękna asysta przy bramce Sousy pokazała, że ma on także sporo do zaoferowania z piłką przy nodze.
Zabrzanie idealnie ułożyli mecz pod siebie. Gdy Lech rozgrywał, dość głęboko się cofali, by po przechwycie – a tych było mnóstwo – błyskawicznie wyprowadzać groźne kontry dużą liczbą zawodników. Czasami wystarczyło jedno zagranie z klepki, by cały środek pola poznaniaków został minięty i ofensywnym piłkarzom Urbana pozostawało już jedynie oszukanie obrońców. Tu znów kamyczek do ogródka Kozubala i szczególnie Murawskiego. Na ich tle taki Patrik Hellebrand – mimo jednego prostego błędu skutkującego szansą Walemarka – chwilami wyglądał jak piłkarski gigant.
A że Górnik generalnie nie miał tego dnia wyraźnie słabszego punktu, zasłużenie prowadził po wymianie ciosów na początku i jeszcze do przerwy powinien podwyższyć wynik. Po zmianie stron Lech w większym stopniu narzucił swoje warunki i zaczął stwarzać poważniejsze zagrożenie, ale najkonkretniejsze sytuacje (Ishak z wolnego, Walemark, Kozubal) dotyczą jeszcze grania jedenastu na jedenastu. Po wykluczeniu Rafała Janickiego goście klasycznie bili głową w mur.
Co do tego wykluczenia, dopisujemy kolejny poważny błąd do niechlubnej listy sędziowskich wpadek z jesieni. Chwilę przed faulem Janickiego na Sousie (niekoniecznie na drugą żółtą kartkę) ewidentnie faulowany przez Murawskiego był Ismaheel. Szymon Marciniak powinien wcześniej przerwać grę, ale tego nie zauważył. Tyle dobrze, że nie zmieniło to już losów meczu, więc dyskusja na temat tej decyzji nie będzie aż tak gorąca.
Górnik w ostatnich siedmiu kolejkach odniósł sześć zwycięstw, dołączył do czołówki i może żałować, że to już koniec Ekstraklasy na ten rok. Lech wręcz przeciwnie, Niels Frederiksen i jego sztab muszą wrócić z piłkarzami do ustawień wyjściowych. Inaczej w maju przy Bułgarskiej kibice na trybunach znów będą mogli zatańczyć w oderwaniu od wydarzeń na boisku.
Zmiany:
Legenda
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Rutkowski: Wytypowaliśmy zawodników, których chcemy sprowadzić zimą
- Olimpia Grudziądz czuje się jak Syzyf. Całe starania znów poszły na marne [REPORTAŻ]
- GKS bez kropki nad “i”, ale i tak dziękujemy mu za ciekawą rundę
Fot. Newspix